Felietony

Bakelit i fuszera. Nowy zwrot w polskiej prozie

Weronika Gogola
928 odsłon
bakelit i fuszera`-sepia

„Wiedziona z kuflem, jak z latarnią, deszczowym jezuitów podwórkiem przez panią w aksamitach, pluszowych mchach, zielenią sklejonych kosmykach smoły na czole…” – zaczyna się tak. Potem jest różnie. Raz lepiej (choć wcale nie dobrze), raz gorzej: „A ona wybiega już myślą skrzydlatą, tęsknotą ogarnięta… na tamtym kiblu dworcowym przeżyła chyba więcej niż Mickiewicz na Judahu skale, zawsze był taki moment w pielgrzymce do mekki, kiedy cisnął pęcherz, wtedy spuszczała Niagarę i myślała o tym, co było, jest, a przede wszystkim o tym, co będzie i niby wszystko zawsze zależało od tego, na jaki peron będzie wbiegać za chwilę, czy Wrocław ją zimnym chłodem przywita i śmierdzącą szczynami klatką schodową, czy znowu Kraków przygarnie, wraz z kolegami na plantach, w brudnych skarpetkach, bochenkiem chleba i kefirem na wąsach i bajkami o Gardzienicach”[1].

Jakże zażenowana się poczułam, kiedy podczas niedawnej korespondencji z redaktorem Mareckim przez przypadek znalazłam swój stary e-mail, wysłany w 2009 roku, zawierający projekt mojej pierwszej „powieści”. Ze strachem kliknęłam w załącznik, uruchamiając tym pożar uczuć i niagarę emocji – jak bym to wtedy określiła. Tekst pisany na wysokim C spadł był i się pogruchotał.

Jak dobrze, że te wypociny zostały odrzucone nie tylko przez redaktora Mareckiego, ale również przez licznych redaktorów i redaktorki pozostałych wydawnictw. Gdyby nie to, musiałabym się pocić po nocach przytłoczona świadomością, że gdzieś tam, w mojej bibliografii, wisi pozycja, która nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego.

Pomimo odmowy nie ustawałam w biegu, nasączona powieściami Williama Whartona i Paulo Coelho brnęłam dalej i zanim napisałam Po trochu, uskuteczniłam jeszcze jedną powieść. Była gorsza niż ta pierwsza (można!), dlatego oszczędzę wam cytatów. Na szczęście był rok 2014 i krytycy i redaktorzy selekcyjni wciąż mieli w sobie nutę zdrowego rozsądku, każącą im przesiewać bełkot podobnych mi szwadronów piśmienniczych i tępić ich zapędy w przedbiegach.

Ale mamy rok 2024 i sprawy wymknęły się spod kontroli. Odwróciła się tarcza grafomana i co rusz pojawiają się nowe „arcydzieła polskiej prozy”, chwalone przez krytykę pod niebiosa, które po otwarciu wywołują dreszcze żenady. Gdybym wysłała to swoje „wanna be Gombrowicz” dzisiaj, prawdopodobnie ktoś by to podchwycił, podrasował i wypuścił w eter, wzbogacając o poduszki powietrzne blurbów brzmiących mniej więcej tak: „gęsta proza”, „niesamowita fraza, która chwyta za serce”, „dogłębna praca w języku” czy „Gombrowicz w spódnicy”. Pochlebiam sobie zanadto? Dowody rzeczowe w postaci książek wydanych w ciągu ostatnich miesięcy mówią, że nie.

„Ogłaszam, żem grafoman, że piszę dla własnej przyjemności i manii tak jak krowa ryczy”[2].

Być może winnam była zacząć tutaj. Zdecydowana większość z nas w okresie licealnym przeżywała bezgraniczną fascynację Gombrowiczem i Witkacym. Jeśli dorzucić do tego nieodparte pragnienie „zostania drugą Masłowską” (pragnienie, które wyparło krążące od lat aspiracje napisania drugiej Lalki, ale nic dziwnego, realizm w Polsce nie jest poważany), to mamy „grafoman alert”. Obecność Witkacego i Gombrowicza na liście lektur wywoływała niemalże to samo podniecenie, co znalezienie w sali katechetycznej wypalonej płyty CD-ROM z muzyką grupy Burzum. Rozumiecie te emocje? Chłonęliśmy tę prozę, w gruncie rzeczy jej nie rozumiejąc, ale świadomość, że twórczość tych dwóch wysłanników piekieł znajdowała się w podstawie programowej podniecała nas. Czyż to nie piękne, że narkomana nam czytać kazano? Czy po zakazie Giertycha (kto z moich roczników, ten pamięta) Gombrowicz nie nabrał rumieńców? A wokół tych fascynacji krążyły jeszcze fascynacje zbiorowe. Kto w latach szczenięcych nie uległ czarowi Alchemika czy książek Schmitta, kto nie śpiewał „sępie miłości” pod prysznicem i nie kupił sobie kubka z reprodukcją Klimta? No kto?!
Grafomania krąży nad światem nie od dziś. Jej wyraźnie zamanifestowana w dziejach pisania obecność każe mi z pokorą uznać, że widocznie po coś tu jest. Co jednak, jeśli rozrasta się niemiłosiernie i anektuje całe terytorium? Oompa, Loompa, doompa-dee-do, I’ve got a perfect puzzle for you.

Od kiedy podłączyliśmy się do sieci i przenieśliśmy część naszych aspiracji do świata online, piszemy nieustannie. Piszą wszyscy, czytają też wszyscy. Czyta się dużo – ludzie spędzają w internecie około trzech–czterech godzin dziennie. Ślizgają się po niezmierzonych wolumenach treści, pełnych uproszczeń, banałów i zunifikowanego języka. Moja praca tłumaczki od jakiegoś czasu zamieniła się w pracę korektorki AI. Dostaję do kontroli teksty wyplute przez różnego rodzaju translatory. I nieważne, czy krem na trądzik, czy nowa wyszukiwarka z autouzupełnianiem – wszystkie produkty opisuje się tym samym, wąskim zestawem paraboli. A książka też jest postrzegana jako produkt, przynajmniej w polskim biznesie.

Wróćmy jednak do języka. Jesteśmy nasiąknięci językiem, który zjada swój ogon – co samo w sobie wcale nie musi być złe. To ciekawy moment dziejowy. Tak jak kiedyś taśma filmowa wpływała na sekwencyjność scenariuszy (punkty kulminacyjne musiały następować za każdą zmianą rolki), tak jak wydawanie powieści w odcinkach w gazetach codziennych wymuszało dyscyplinę pisania, bo autorzy musieli utrzymać uwagę czytających do kolejnego wydania „Kuriera Codziennego”, tak teraz stoimy w obliczu nowej rewolucji językowej, którą można by złośliwie nazwać recyrkulacją. Uczymy maszynę pisać, ale równocześnie korzystamy z niej podczas pisania. Maszyna dostaje więc do dyspozycji ograniczoną liczbę metafor, które ukradliśmy z jej bazy danych, bazy danych powstałej na podstawie wyplutych przez nas treści. I tak się to miele i miele, i miele.

Internet sprzyja również rozwijaniu grafomańskich skrzydeł i daje głos tym, którzy do tej pory chowali się głęboko w szufladach. Teraz mogą do woli wrzucać zdjęcia dzikich łani pośród łąk i pisać: „Ależ kojący widok”. Analogicznie do takiego kontentu, zwłaszcza z działu terapeutycznego i well-being, wzrasta liczba samozwańczych recenzentów. I znowu: nie ma się w sumie do czego przyczepić, każdy przecież ma prawo wypowiedzieć się o przeczytanej książce. Zalew bookstagramowych recenzji jest jednak problematyczny. Po pierwsze, płacone partnerstwa wymuszają pozytywne recenzje. W zależności od budżetu wydawnictwa powstaje więcej i więcej kontentu – trudno przecież krótkie notki, silące się na błyskotliwość, nazwać pełnoprawnymi recenzjami. To rodzi wrażenie, że książka jest ważna tylekroć, ilekroć wyświetli się w naszym feedzie. Skoro dwadzieścia razy w ciągu miesiąca przeczytamy o jej wybitności, łatwo w nią uwierzyć. Po drugie, dla tego typu krótkich, opłacanych recenzji brakuje przeciwwagi. Co prawda na bookstagramie istnieje ofensywna grupa osób bezwzględnie przekłuwających balonik promocji i chwała im za to, niemniej dla tej nowej, internetowej przestrzeni życia książki brakuje jeszcze tradycyjnej kontry. Ze świecą szukać mediów szerokiego zasięgu, które dostarczą nam tradycyjne, obszerne recenzje. W periodykach i gazetach codziennych brakuje porządnych działów kultury, w których regularnie prowadzono by obszerne dyskusje dotyczące nie tylko literatury, ale i pozostałych dziedzin sztuki. Czegoś takiego po prostu już nie ma. Śledziłam z nadzieją poczynania pewnego młodego krytyka i kiedy w swoich mediach społecznościowych zamieścił zdjęcie najnowszej książki autorki, którą bardzo cenię, zapytałam, czy będzie recenzja. „Recenzji nie będzie, teraz będą krótkie notki” – odpowiedział.

Literatury też nie będzie, teraz będą kontenty – chciałoby się skomentować.

W przypadku recenzentów i samych twórców podstawową przyczyną tego załamania i odejścia od wytyczonych przez lata ścieżek jest ekonomia. Szczególnie ekonomia czasu, która dotyczy wszystkich piszących, na co wskazują świetne badania gdańskiego raportu środowiskowego Pisać może dziś każdy [3]. Większość osób piszących, żeby przeżyć, działa w trybie hybrydowym i podejmuje wiele zleceń okołopisarskich (sama do nich należę). Gdzie w tym wszystkim jest czas na pracę nad książką?

Dlatego pisze się szybko i na flow, które jest co prawda fizycznie przyjemne, ale często prowadzi do złudnych gier słownych i osuwa powieść w stronę kiczowatych rozwiązań. Nie twierdzę wcale, że książki, których poziom mnie odrzuca i irytuje, wyszły spod pióra osób niepotrafiących pisać („nie podoba mi się twoja książka, znaczy, że uważam, że nie potrafisz pisać” – to nieprawda!). Na rynek trafiają książki nieodleżane, pierwsze drafty poddane delikatnej obróbce, potoki myśli i słów uległe powtarzalności, nieprzycięte redaktorskimi nożycami, niedopracowane. Bo książka musi powstawać szybko. Oficjalnie za maksymalny odstęp pomiędzy jedną i drugą publikacją uznaje się trzy lata. Jeśli nie zdążysz zmieścić się w tych ramach, to świat o tobie zapomni. Jednym z remediów na ułomność bakelitowej prozy jest więc czas. A z nim można się jakoś ustawić. Albo nie można?

Wróćmy jeszcze do krytyki. Polska krytyka wciąż znajduje w sobie kuraż, żeby krytykować pisarzy zagranicznych, ale jeśli chodzi o rodzimych twórców, pióro nagle mięknie i zamienia się w odpustową, żelkową zabawkę. „Naszym” się po prostu odpuszcza. Gdyby chodziło o jakiś większy wspólnotowy zew, może starałabym się to zrozumieć, ale czy nie chodzi raczej o zabezpieczanie tyłów? Krytycy, podobnie jak pisarze i pisarki, stosują system dochodów łączonych i zarabiają na pisaniu blurbów (z książki na książkę coraz bardziej generycznych), a – jak wiadomo – głupio tak negatywnie pisać o książce, o której wcześniej napisało się pozytywne zdanie, nawet jeśli tak ogólnikowe, że mogłoby odnosić się zarówno do Hegla jak i do serka wiejskiego. Głupio tak po prostu – a za dobry blurb, za dobre zdanie dostaje się przecież tyle samo pieniędzy, co za obszerną recenzję. Widzicie różnicę? Jedno zdanie – dwanaście tysięcy znaków. Czujecie to? W zabezpieczaniu tyłów chodzi także o bezpieczeństwo podczas spotkania „twarzą w twarz z bestią”. Bestię rozumiemy tutaj jako rozjuszoną postać autorską, która po negatywnej recenzji gotowa jest wyrwać żyły, pożreć je i rytualnie wyrzygać się na postać recenzencką. Chcielibyście żyć pod taką presją? A przecież krytycy muszą, bo ich kolejnym źródłem dochodów w systemie naczyń połączonych jest prowadzenie spotkań autorskich, za które skapuje średnio od pięciuset do tysiąca złotych. Nigdy nie wiadomo, z którym autorem przyjdzie nam prowadzić spotkanie. Najlepiej zatem pozostać recenzentem neutralnym, a jeszcze lepiej – piewcą rodzimej twórczości. Im więcej pieśni pochwalnych, tym więcej zleceń na blurby, a jak wiadomo, grosz do grosza… I tak dalej.

Przyjrzyjmy się jednak samym tekstom, nie ich recepcji. Trudno doszukiwać się „początku” zwrotu grafomańskiego w polskiej prozie. Dociekanie, kiedy grafomania zagościła u nas na dobre, nie ma chyba najmniejszego sensu, ale zjawisko nasiliło się w ostatnich latach i trudno nie zauważyć, że nastąpiło to mniej więcej w tym samym czasie, w którym zaczęto wykorzystywać w recenzjach słowo „gęsty”.

Wpisuję w wyszukiwarkę hasło „gęsta proza” i oto kilka pierwszych wyników: „proza mocna, gęsta, oblepiająca”, „gęsta proza o dorastaniu”, „gęsta proza historyczno-fantastyczna”, „proza gęsta, duszna, mistrzowska”, „gęsta od emocji proza”, „obszerna i gęsta proza”, „gęsta proza psychologiczna”, „proza tak gęsta, tak mięsista”, „wybitnie gęsta książka”, „rozpędzona, gęsta proza podlana świetnym humorem”, „wysmakowana i gęsta proza”, „syntetyczna, gęsta proza”. Czujecie się przytłoczeni? To tylko ułamek tego, co znajdziecie w recenzjach i blurbach. Jak więc nie ulec dyktatowi i nie zacząć pisać gęsto? Skoro gęstość jest atutem, a każdy przecież chce dostać marchewkę, to logiczne, że nadmierna inkrustracja tekstu, przepych, rozdmuchanie przynoszą profity, w tym nominacje i nagrody. Oczywiście, moglibyśmy zadać sobie pytanie, co było pierwsze: recenzje o gęstości języka czy sama gęstość języka. Niezaprzeczalnie w Polsce panuje fetyszyzacja „pracy w języku”, ale pracy rozumianej bardzo wąsko – bo przecież napisanie dobrej powieści językiem neutralnym również jest pracą w języku, ale „od-wyposażanie mowy” w naszym kraju nie cieszy się zbyt wielkim poważaniem, wywołuje raczej pogardę. „Praca w języku”, ten wyświechtany frazes, podobnie jak „gęstość” nie gwarantuje wcale wolności i autonomii twórczej. Przeciwnie: wymusza postawę „pisz, co ci ślina na język przyniesie” i „im więcej gier językowych, tym lepiej”. I tutaj znowu do gry wchodzą pieniądze i kolejna haniebnie opłacana profesja, jaką jest praca redaktorska.

Bo czasem bywa tak, że człowiekowi się „uleje”. Rozpędzi się, uwierzy w gęstość substancji twórczej i najzwyczajniej przeszarżuje. Poleci o jedną metaforę za daleko, coś mu się zrymuje i uzna to za doskonałą grę słów. Któż z nas nie przeżył takiego uniesienia twórczego? Ale tutaj właśnie powinna wkraczać redakcja, powinna wkraczać z nożycami i ciąć, ciąć te wszystkie mantylki i falbanki, okrajać te lukrowane rarytasy. Czasem też, po prostu, wypierdalać całe akapity, kiedy piszący zapętlają się w twórczym szale i powtarzają po raz piąty to samo (pisząc ten tekst, także zrobiłam kilka przewrotek, ale skasowałam je raz-dwa). Tymczasem od jakiegoś czasu w lekturze rodzimej prozy etapu tego nie widać. Pierwsza nasuwa się myśl: źli autorzy, egocentrycy i narcyzi, kłócą się o każdą fiszbinę, nie popuszczą! Jednak przyczyna może być bardziej prozaiczna. Sto pięćdziesiąt złotych za arkusz wydawniczy – tyle dostaje się w tym kraju za redakcję, za jeden z najważniejszych etapów powstawania książki. Za przeciętną książkę redakcja dostaje więc mniej niż tysiąc złotych. Czy to jest suma, za którą w ogóle warto brać nożyce w ręce? A robienie tego „po pracy”, w ramach poczucia misji i dla pokrytych patyną ideałów, nie zaowocuje dobrą pracą nad tekstem. Pośpiech i zmęczenie to nie są najlepsze warunki do prowadzenia książek. A książki potrzebują przecież przewodnika.

Jestem pewna, że w tym całym wywodzie czekaliście na konkretne przykłady, czekaliście na padlinę. O, jak chętnie przytoczyłabym tu kilka cytatów! Tyle że ściągnęłabym na siebie sąd kapturowy, bo w świecie literackim wciąż obowiązują zasady wspólnoty plemiennej, w związku z czym przyjęło się, że pisarze nie powinni krytykować publicznie twórczości innych pisarzy. Z pewnością każdy z was spotkał kiedyś majstra, który po wstępnych oględzinach mieszkania nie omieszkał zaznaczyć, że „ci poprzedni wam to spartolili”. Murarz więc może krytykować pracę swojego poprzednika, kafelkarz może zakrzyknąć: „Zjebali, panie!”, Magda Gessler może rzucać talerzami. Ale pisarka pisarki krytykować nie może. Instynkt samozachowawczy zabrania mi przytaczać konkretne tytuły. Chcę jednak zaprotestować przed wciskaniem mi kitu. Nie, bakelit nie jest marmurem! Polifoniczny dzwonek nie jest symfonią w pełnym składzie! Polska proza nie jest arcydzielna! To wyroby, wyroby pełne niedostatku, ociekającego kiczem banału, cukierkowych porównań i nieznośnej gry słów.

Protestuję!

Równocześnie nie uważam, że osoby, których książek nie jestem w stanie czytać, potencjalnie nie potrafiłyby mnie zachwycić. Jest na to pewien przepis. Oto moja mini-odezwa:

Do wszystkich zainteresowanych: zacznijcie poświęcać pracy nad książką należyty czas!
Do wydawców: zacznijcie płacić godziwe stawki! Dystrybutorom, drukarniom i wielkim sieciom księgarskim nie mówicie: „Sorry, nie da się inaczej, nie mamy funduszy”. Nam, realnie tworzącym „wasz produkt”, powtarzacie to od lat!
Do samych piszących wreszcie: wylogujcie się z Facebooka i Instagrama. Zamiast pisać dziesięć postów dziennie, uczestniczyć w gównoburzach i tworzyćwatę zwaną kontentem siądźcie nad kartką papieru, wyskrobcie coś ipozwólcie się temu odleżeć.
Być może będzie lepiej. Najważniejsza bowiem jest zaprawa.


Przypisy

1. Pisownia oryginalna.
2. W. Gombrowicz, Wspomnienia polskie. Wędrówki po Argentynie, Warszawa 1987.
3. Pisać może dziś każdy. Raport z badania kondycji gdańskich pisarek i pisarzy, https://hcommons.org/deposits/objects/hc:64996/datastreams/CONTENT/content, 21 VIII 2024.