Na najwyższym piętrze biblioteki miejskiej w Oslo można natknąć się na wejście do tajemniczego pomieszczenia z napisem „Future Library”. Drzwi przypominają dziuplę lub przejście do miękkiej, drewnianej jaskini „Framtidsbiblioteket” to dzieło szkockiej artystki Katie Paterson, a właściwie część tego dzieła, bo jego druga część rośnie w lesie Nordmarka za miastem. W 2014 roku zasadzono tam tysiąc świerków. Za sto lat od tej daty drzewa mają zostać ścięte; wyprodukowany z nich papier zostanie wykorzystany do wydrukowania stu książek, czyli tytułowej „Biblioteki przyszłości”.
W międzyczasie, co roku jakiś pisarz lub pisarka otrzymują zaproszenie do napisania dzieła, które zostanie opublikowane dopiero po zakończeniu projektu. Swoje manuskrypty przekazali już m. in. Karl Ove Knausgård, Margaret Atwood, Han Hang i Ocean Voung. Teksty trafiły do otwartego w 2022 roku w nowym budynku biblioteki “cichego pokoju”, choć przytulna przestrzeń o zakrzywionych drewnianych ścianach kojarzy się raczej z wnętrzem osobliwego, rustykalnego statku kosmicznego. Przed wejściem trzeba zdjąć buty, co podkreśla wyjątkowy – może sakralny? – charakter tego miejsca. Manuskrypty spoczywają w zapieczętowanych szufladach w ścianach pomieszczenia; lekko podświetlone to te już zajęte, pozostałe nadal czekają na swoje książki.
Książki będą milczeć – zamknięte w ciepłych sarkofagach, w drewnianym wehikule czasu – aż do 2114; przynajmniej takie jest założenie. Większości z nas, w tym samej artystki i autorów tekstów, nie będzie już wśród żywych. Tymczasem przez “cichy pokój” wędrują ludzie – czytelnicy, turyści, ciekawscy. Wchodzę do ciepłej pieczary, przysiadam na przeznaczonej do tego celu ławeczce i myślę, że podstawową treścią tego dzieła jest czas. Ostatnio ciągle powtarzam, że to właśnie czas jest głównym bohaterem Antropocenu – czas, którego stale nam brakuje, który przyspiesza – który traktujemy jak zasób. W Bibliotece Przyszłości wszyscy, począwszy od samej Katie Paterson, a na odwiedzających skończywszy, konfrontujemy się z faktem, że my także jesteśmy zrobieni z czasu. Doświadczamy niecierpliwości, rozbijamy się o granice wyobraźni. Bo czy potrafimy – i czy chcemy – wyobrazić sobie czas, który przyjdzie już po naszym życiu? Czy nas obchodzi?
Jeśli zaś absolutną granicę naszej troski o świat wyznacza spodziewana długość ludzkiego życia, to znaczy, że nie doświadczamy prawdziwej więzi z tym, co było przed nami – i tym, co co przyjdzie po nas. Może właśnie dlatego tak trudno nam wziąć na poważnie przyspieszające zmiany klimatyczne, utratę bioróżnorodności, kurczenie się dzikości, a także form ludzkiej percepcji? Czy doświadczenie własnego istnienia jako należącego do jakiegoś dłuższego i głębszego procesu jest jeszcze możliwe?
Ocean Vuong (autor m.in. powieści Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę) zauważa, że działanie Katie Paterson jest odwrotnością egoistycznego i niecierpliwego podejścia do życia i twórczości typowego dla naszej kultury. W końcu autorzy publikują między innymi po to, żeby zyskać rozgłos, dla natychmiastowych oklasków, tymczasem w projekcie szkockiej artystki chodzi raczej o „zdeponowanie swojego ducha” (parafrazuję wypowiedzi autora przytoczone przez dziennik „The Guardian”). Nie da się oddzielić tego gestu od refleksji na temat własnej skończoności i czasu, który przyjdzie już po nas.
I nie da się nie pomyśleć, że być może za sto lat nie będzie już nikogo, kto mógłby zdeponowane w „Bibliotece przyszłości” książki przeczytać. Wziąwszy pod uwagę tempo, w jakim kapitalizm cyfrowy zmienia ludzkie mózgi, być może czytanie dłuższych tekstów wydrukowanych na papierze nie będzie już możliwe, albo będzie rzadką umiejętnością, pielęgnowaną przez tradycjonalistów i ekscentryczki – czymś takim jak szydełkowanie w dobie fabrycznej produkcji tekstyliów. Być może sytuacja na świecie będzie tak dramatyczna, że jakieś stare książki z innej epoki nie będą nikogo obchodziły, bo trzeba będzie skupić się na fizycznym przetrwaniu. Być może w ogóle nie będzie już ludzi na świecie.
Sto lat to dużo. Pisząc o projekcie Katie Paterson Klara Kowtun i Piotr Żelazny zwracają uwagę na zmiany, które zaszły w świecie w ciągu stu lat przed założeniem „Biblioteki”. W 1914 Europejki nie miały jeszcze prawa głosu, zaczynała się pierwsza wojna światowa (nikt jeszcze nawet sobie nie wyobrażał drugiej), nie było telefonów komórkowych, internetu, ruszała pierwsza linia lotnicza regularnie przewożąca pasażerów. Od tamtej pory zmiany tylko przyspieszają, także te radykalne, zagrażające systemom podtrzymującym życie na naszej planecie.
Pisząc w 19 wieku amerykański poeta Walt Whitman zwracał się czasem do czytelników, którzy będą czytać jego wiersze za sto lat. Ta wiara w trwałość poezji i doniosłość własnego przesłania zawsze mnie zadziwiała, a jednak – Whitman mógł zakładać, że ludzie, którzy po nim przyjdą, bedą mniej więcej tacy sami, jak on. Że ich praktyki czytelnicze będą kompatybilne z jego praktyką pisarską. Że będą jego wierszy ciekawi, a przede wszystkim – że będą istnieć. Autorzy piszący współcześnie nie mogą już poczynić takiego założenia. Pisarze, którzy składają swoje manuskrypty w drewnianym wehikule czasu w „Framtidsbiblioteket”, wysyłają wiadomość w nieznane, być może w próżnię.
Przychodzi mi do głowy słynne stwierdzenie Paula Celana: wiersz jest jak list w butelce wrzucony do morza z nadzieją, że ktoś znajdzie go i przeczyta, ale bez gwarancji, że tak się stanie. Cała nasza twórczość jest dziś listem do nieznanego, a możliwe, że nieistniejącego adresata, i choć ludzkie listy często utykały gdzieś po drodze – taka już natura ludzkiej komunikacji – to przyszłość chyba jeszcze nigdy nie była tak bardzo odległym, niedostępnym lądem.