Pierwsze mieszkanie, w którym miałyśmy się zatrzymać, wybrałam ja. Przyjęłam proste kryteria decyzyjne: miejsce tylko dla nas, samodzielne zameldowanie, żadnych sąsiadów, żadnego kontaktu z ludźmi. Do tego, być może najważniejsze: ogrzewanie i kołdra. Tak naprawdę kołdra była dla mnie najistotniejsza. Nie chciałam mieć zepsutych wakacji, tylko dlatego, że Włosi wymyślili sobie ten dziwny zwyczaj spania pod kocem albo, co gorsza, pod prześcieradłem…. (NIGDY TEGO NIE ZROZUMIEM). Jestem już starszą panią i doskonale znam swoje potrzeby, a oto one: potrzebuję kołdry, z której krawędzi uformuję wałeczek pod stopy, górny róg obejmę, podkładając go zarazem pod głowę. Kołdra musi mieć swoją grubość i być ubrana w poszewkę, która nie może być zrobiona z plastiku, musi ładnie pachnieć praniem i być zmieniana po każdym gościu. Bez tego nie zasnę, niezależnie od temperatury otoczenia, nawet nie ma takiej opcji, po prostu nie!
To był przełom września i października. Lato bezdyskusyjnie minęło, a ja zaczęłam już nawet mówić o zimie. Obsesyjnie sprawdzałam temperaturę w Toskanii. Tygodniami trwałam w nierozwiązywalnym dylemacie: czy spakować na wyjazd ubrania letnie – w końcu to moje wakacje – czy może lepiej zimowe? Wszystko albo nic!, nie uznaję stanów pośrednich, nie potrafię się w nich odnaleźć. Przed podróżą, na poprawę humoru, zdążyłam zakupić do domu dwie plastikowe choinki. Nie byłam pewna, czy w moim mieszkaniu lepiej sprawdzi się dwumetrowa czy może mniejsza. Nabyłam też oryginalny stojak na choinkę z lat 60., w kształcie muchomora i siedzących na kapeluszu, trzech krasnoludków. Zakupy przesądziły, wpadłam w jeszcze bardziej zimowy nastrój i dołożyłam do bagażu kolejną bluzę. Przeczuwałam, że gdy już wrócę z wakacji – dwutygodniowych – mogę być zbyt zmęczona na to, by polować na dekoracje świąteczne, „a i ceny poszybują do horrendalnych pułapów” – myślałam, bardzo racjonalnie. Bardzo nie lubię być zaskakiwana przez zimę. Kierując się tą myślą, dokładnie przejrzałam całą bazę zdjęć w ofertach na Airbnb. Gdy tylko poczułam, że mam do czynienia z sypialnią, przybliżałam widok do maksimum, z nadzieją wypatrując kołderki.
Obejrzałam w ten sposób chyba wszystkie domy na wynajem w Toskanii. Niestety, nie istnieją filtry, które zrobiłyby za mnie wstępną selekcję. Czasami trudno było odkryć prawdę – w sytuacjach, gdy łóżko zasłano kapą, pisałam wiadomość do gospodarzy. „Duvet” – musiałam to sprawdzić w Tłumaczu Google – „or blanket?”. Ale oni najczęściej w ogóle nie wiedzieli, o co mi chodzi. Być może wciąż żyją w nieświadomości i błędnym przeświadczeniu, że kołdra to coś takiego, jak każda przypadkowa rzecz, jaką człowiek może się okryć (ależ, o ludzie, nic bardziej mylnego!). Próbowałam dalej, tłumaczyłam im, że zależy mi, by było ciepło. „Jestem trochę przeziębiona i nie chcę zmarznąć” – argumentowałam, jakby to miało zmiękczyć ich serca i naprowadzić umysły na właściwy trop (kołdry). Oni na to: „temperatura jest bardzo przyjemna” (i tym podobne, względne, enigmatyczne banały). „Ale czy jest tam kołdra???” – najczęściej nie udawało mi się ustalić kwestii zasadniczych. „Jak przyjedziesz, sama ocenisz. W razie czego mamy też dodatkowe koce” – wypluwał ich odpowiedzi translator, a ja wpatrywałam się w monitor załamana, z jedną katastroficzną myślą: „wtedy będzie już za późno, a jak nie będzie kołdry, nic mi nie pomoże”. Jednak siliłam się na odpowiedzi w dobrym tonie, bo co niby mogłam zrobić inaczej? Dziękowałam za pomoc i zapewniałam, że nie mogę się już doczekać.
No więc to pierwsze mieszkanie: było cudowne, najlepsze ze wszystkich. Pierwsza minuta pobytu: kompletna rozpacz, nie dali kołdry! Druga minuta pobytu: udaje mi się sforsować drzwi szafy w sypialni i odnaleźć ukrytą tam, wielką, puchową pierzynę. Co za emocje! Chce mi się płakać ze szczęścia. To najlepsza kołdra, pod jaką spałam kiedykolwiek w życiu. Kiedy się niż przykrywam, niemal nie mogę się ruszyć. Kołdra jest tak duża, że spływa z krawędzi łóżka, zajmuje prawie całą sypialnię, a to oznacza, że jest kołdrą do potęgi drugiej albo i czwartej, kołdra ulega zwielokrotnieniu na życzenie, a ja wyznaję jej miłość. Drugi dzień, w pierwszym mieszkaniu: dopiero co zapadł zmrok, ale wtem, nagle zrobiło się ciemno, rozpętała się sroga burza. Nawet nie przypuszczałam, że to możliwe (w październiku, zimą?!). Nasz dom znajduje się na górce, nagle słyszymy głośniejszy grzmot i tracimy prąd. Nigdzie nie ma latarki, świecy ani zapałek. Oświetlając drogę latarką w telefonie, na ostatkach jego baterii, udaje nam się zlokalizować skrzynkę elektryczną. Manipulujemy przełącznikami, kompletnie w niczym to nie pomaga. Domki, które jeszcze niedawno widziałyśmy przez okno, teraz rozpłynęły się w ciemności. Próbujemy skontaktować się z właścicielką mieszkania, ale przestał działać internet, nie ma też zasięgu. Wiadomości ładują się całe wieki, w końcu padają też nasze komórki. Nie da się obejrzeć żadnego z wielu ściągniętych filmów ani nawet zrobić herbaty. Słyszę, jak na strychu harcują szczury. Zdaje się, jakby biegały po suficie i jakby w każdej chwili mogły spaść mi na głowę. „Co za wspaniały wieczór, jak klimatycznie” – mówię, wciąż zachwycona. „Gdybym mieszkała we Włoszech, byłabym malarką, pejzażystką” – zapewniam moją dziewczynę, w przypływie entuzjazmu. Leżę pod wielką, puchową kołdrą i jestem z tego bardzo zadowolona.
Ale po trzech dniach przenosimy się do innego mieszkania. Nie ma kołdry! Może gdzieś ją schowali? Przeszukuję wszystkie szafy, pawlacze, wnęki w ścianach, nawet szafki w kuchni. Na zewnątrz jest siedem stopni Celsjusza, a oni zostawili na łóżku białe prześcieradło, które udaje kołdrę. Co za nieznośni ludzie, ci Włosi! Piszę wiadomość do gospodarza. Jestem nawet miła. Upewniam się, czy dobrze rozumiem, że nie ma kołdry. Gospodarz mieszka obok. Natychmiast zjawia się w wynajętym przez nas mieszkaniu i wskazuje starą, śmierdzącą kapę, która okrywa sofę. Zapewnia, że mogę jej użyć. Chce mi się płakać z niedowierzania. Piszę wiadomości, które translator automatycznie przekręca na włoski. „Jestem trochę przeziębiona” – powtarzam „potrzebuję przynajmniej poszewkę/okrycie/worek na ten koc”. Wymyślam synonimy, chociaż przeczuwam, że w niczym to nie pomoże. Po chwili pojawia się żona gospodarza. Jest z Francji. Tam też nie ma kołder. Co za koszmar. Ale ona przynajmniej wie, o co chodzi. Mówi, że nie ma kołdry. Przynosi poszewkę. Wkładam do środka tę starą kapę, upycham ją w środku, oczywiście jest wielokrotnie za duża na takie przybranie, robi się tysiąc fałd. Zaczynam szlochać.
Zakładam na siebie wszystkie rzeczy jakie mam i nadal marznę. Zaczynam gorączkować. Moja dziewczyna dzwoni po lekarza, który przysługuje nam w ramach polisy. Mam do wyboru: teleporada, wyjazd do szpitala albo wizyta domowa. Kiedy to słyszę, natychmiast poprawia mi się stan zdrowia – „“wizyta domowa?!”. Nigdy nie miałam wizyty domowej, więc biorę ją w ciemno. Chcę, żeby przyjechał lekarz i żeby dał mi antybiotyki, które wyleczą mnie z dnia na dzień, i żeby wszyscy się mną zajmowali i żałowali mnie, i darmowe leki, bo chcę do cna wykorzystać opcje, za które zawsze przed wyjazdem płacę, a z których nigdy dotąd nie korzystałam. Jestem chytrą babą o specjalnych potrzebach. Jeśli nie mogę mieć kołdry, chcę mieć wszystko to, co Włochy mogą zaoferować mi w zamian.
Włoski lekarz Antonio jest bardzo wesoły. Chwali nasz apartament z airbnb, chce poznać cenę i dowiedzieć się, czy korzystałyśmy już z podgrzewanego basenu. Pyta też czym się zajmujemy. „Polish writer?! WOOOOW!!!” – wpada w ekscytację, na wieść o tym, czym się zajmuję, mimo że trochę przesadzam, dawno nie byłam już polish writer, będzie już chyba dwa lata, jak nie jestem (czy to w ogóle jest ciągły status zawodowy, czy trzeba wypuścić książkę raz do roku? czy może ten status obowiązuje do momentu, aż znajdę nową pracę, a jeśli do tej pory nie znalazłam nowej, to nadal jestem polish writer? – proszę o odpowiedzi w komentarzach do tego tekstu). Lekarz Antonio bardzo chce wiedzieć, jakie książki piszę. Mówię, że no translated, ale to go nie gasi. Zawsze mam z tym problem, żeby zdecydować się na jakiś gatunek. Co mu powiedzieć? „Modern book”? „Bestsellers”? W sumie, w tej sytuacji (no translated) można by powiedzieć bezkarnie cokolwiek. Mam gorączkę i nie pamiętam nawet, jak jest po angielsku „powieść”. “Maybe poetry”??? – lekarz dopytuje kilka razy, czy jestem poetką, i czy jestem pewna, że nie. Jest tak zapalony, jakby chciał, żebym była, a ja mam ochotę potwierdzić, aby sprawdzić, co się stanie. Ucieszy się, będzie entuzjazm, czy opadnie w smętne potakiwanie? W międzyczasie szykuję się na pytania typowe dla Polski, które powinny (tego się spodziewam) paść jako następne: czy to prawdziwa praca, da się z tego żyć? Oraz ile zarobiłam na swoich książkach, jeśli mogę powiedzieć – obowiązkowe drugie pytanie pogłębiające każdej osoby, która chce wiedzieć, czym się zajmuję (chociaż w drugą stronę to nie działa – nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś inny powiedział mi, ile pieniędzy zarabia w swojej pracy, czy żyje z oszczędności, a w sumie jest to ciekawy temat). Ale lekarz zdaje się wierzyć w fejm. O dziwo, trwa w entuzjazmie, a na pożegnanie mówi: „Polish writer, wow!!!! Ciao”. A ja zapadam się w kołdrę, która nawet nie jest kołdrą.
fot. Becca Schultz / unsplash.com