Na początku facet z krzyżem był zupełnie poza tą historią, siedział kilka miejsc ode mnie i nie zwracałem na niego uwagi. Unikałem spojrzeń ludzi, patrzyłem w przestrzeń pomiędzy. W blasku przedpołudnia wagon metra wyglądał nienaturalnie czysto, przywodził skojarzenia kosmiczne albo apteczne, w zależności od światła, wpadającego do wewnątrz z efektem stroboskopowym. Pociąg wynurzał się z tunelu i sunął pod plątaniną wiaduktów, najpierw przez górny Manhattan, potem Sugar Hill i wąski przesmyk między Manhattanem a Bronksem, zwany cieśniną Harlemską. Z miejscem siedzącym miałem wyjątkowe szczęście, było tłoczno, między głowami prześwitywało aluminium i stal, srebrne rurki i blaszane obicia. Na boku połyskującego wagonu naprasowano amerykańską flagę. dzięki której mogłem poczuć namiastkę tego, czego lata temu doświadczali wszyscy „wujkowie z Ameryki”, pionierzy i pionierki opuszczający polskie miasta jeszcze w PRL–u i urabiający się po łokcie w USA, by później móc obdarowywać amerykańskimi fantami całe rodziny w Polsce. Jedną z takich osób widziałem dzień wcześniej, też w metrze, w drodze na Greenpoint. O tym, że jest Polką dowiedziałem się zerkając jej w telefon, paskudnie wścibsko. Na ekranie wyświetliło się powiadomienie z rachunkiem za telefon w Pakiecie Euroatlantyckim.
Jechałem zdezorientowany, pierwszy raz w Stanach Zjednoczonych, z czterema dolarami w portfelu (na karcie miałem jeszcze kilkadziesiąt, ale na potrzebę tej historii, a i gdyby ktoś wtedy spytał, miałem tylko te cztery, w jednodolarowych papierkach). Bałem się. Czułem, że na Bronx udaję się nie do siebie, z ciekawością doświadczenia czegoś i obcego, i jednak znanego, wyobrażanego latami, i było mi w tej turystyczności głupio. Na swoje wytłumaczenie miałem historię Edgara Allana Poe, który przeprowadził się do Fordham, części dzisiejszego Bronksu. Było to w maju 1846 roku, w czasach, kiedy dojeżdżała tam jedynie kolej nadziemna. Poe przeprowadził się z Manhattanu wraz z żoną – Virginią Clemm oraz jej matką i mieszkał na Bronksie przez ledwie trzy lata, do swojej śmierci w 1849 roku. Biały, jednopiętrowy dom z charakterystyczną werandą znałem wcześniej jedynie ze zdjęć i opisów. Surowy, prosty, drewniany, oglądany na ekranie mógł stanowić egzemplifikację sielanki amerykańskiej prowincji. Przez pół roku, między 1846 a 1847, kiedy to umarła Virginia, dom istotnie stanowił dla pisarza bezpieczną przestrzeń, spokojną, jednocześnie nieprzesadnie odległą od rozrastającego się po wielkomiejsku Nowego Jorku. W liście do przyjaciela Poe pisał: „Miejsce to jest po prostu piękne” .
Do domu Poego z przylegającym do niego skrawkiem zieleni, nazywanym po prostu Poe Park, jechałem w towarzystwie czarnoskórych mężczyzn z Bronksu, którzy. zaczęli zapełniać wagon już na wysokości stadionu Yankees.. Ich świat był drugim z powodów, dla których wybrałem się na Bronx. Okazało się bowiem – o czym po europejsku wręcz ignorancko początkowo nie miałem pojęcia – że kilka mil od domu Poego znajdowała się 1520 Sedgwick Avenue. j To tam w jednym z bloków z charakterystycznej, żółtawej cegły DJ Kool Herc organizował w latach 70. pierwsze w historii imprezy z muzykąz winyli i tancerzami breakdance. Imprezy Kool Herca – które niedługo później ochrzczono hip-hopowymi, dając początek wielkiej kulturze, z której polskim wyobrażeniem dorastałem – odbywały się w wieżowcu z 1967 roku, w czasach, kiedy miasto stało na skraju bankructwa, a sytuacja wieloetnicznej społeczności była tragiczna.
Facet z krzyżem na początku był zupełnie poza tą historią, chociaż myślę, że mógł mi się przyglądać. Co chwilę zerkałem w telefon, pociły mi się ręce i rozglądałem się na boki, raz na jakiś czas patrząc na gościa, który wsiadł do wagonu z dwiema książkami: podręcznikiem do programu producenckiego Ableton i autobiografią rapera Ricka Rossa, zatytułowaną „The Perfect Day to Boss Up: A Hustler’s Guide to Building Your Empire” (za opisem wydawcy: „inspirującym poradnikiem, który pozwoli ci stworzyć niezniszczalne imperium, nie bacząc na przeszkody!”). Przez moment nawet przeszło mi przez myśl, żeby spróbować zagadać o lokalność, o kontekst, o wieloletnią historię, która dzieli Kool Herca i Ricka Rossa, ale przypomniałem sobie, że nie zagaduję ludzi w metrze. Chwilę później już i tak było za późno, gościowi książki wypadły z rąk, a on wydzierał się na dwóch chłopaków, na oko piętnastolatków, którzy próbowali mu pomóc je pozbierać. Wypruł z pociągu na pierwszym możliwym przystanku.
– Białemu nic by nie powiedział – skomentował to wszystko facet z krzyżem i zerknął na mnie z ukosa. Uśmiechnąłem się niezręcznie i ze strachu gotowałem się w środku, na szczęście niedługo. – Taka prawda, każdy stąd się czepi innego, pod warunkiem, że ten inny też jest stąd – dodał jeszcze po chwili, na co odpowiedziałem mu, że nawet nie jestem z Nowego Jorku, co było jeszcze bardziej niezręczne niż mój uśmiech sprzed chwili, a i najwidoczniej z niezręcznym akcentem, bo zapytał mnie jeszcze, czy nie jestem z Teksasu.
Z facetem z krzyżem jechałem jeszcze trzy stacje: Tremont Av, 182-183 Sts i Fordham Rd, na której wysiadł. Mógł mieć tyle lat, ile upłynęło od pierwszej imprezy u Kool Herca, może trochę więcej. Wyglądał jak z rapowego klipu z połowy lat 00., wprost z „bling era”: czarne bojówki, bluza z kapturem i tłusty, na oko półkilowy złoty kajdan z potężnym krucyfiksem, na rękach bransolety z drewnianych koralików, zupełnie niepasujące do reszty zestawu. Opowiedziałem mu o celu mojej podróży. Twórczość Poego pamiętał z czasów liceum, w okolicach domu kiedyś był, może z raz. Zdążyłem wyjaśnić, że nie jestem z Teksasu, a z Polski, którą skojarzył tylko za sprawą – mnie nieznanego z kolei – Ivana Putskiego, wrestlera o przydomkach The Polish Hammer i Polish Power Facet z krzyżem stwierdził jeszcze, że moja samotna wycieczka na Bronx to rzecz nierozsądna i żebym raczej nie zwalniał kroku, i do dziś nie wiem, ile było w tym prawdy, a ile przebijającego się w rozmowie ze mną paternalizmu, który u wielu facetów około pięćdziesiątki zdaje się pojawiać z automatu.
Wysiadłem na stacji Kingsbridge Road, przy Poe Park, do którego w 1910 roku, kilka dekad po śmierci Poego, przeniesiono jego dom, nieopodal pierwotnej lokalizacji budynku. Chatka stała samotnie pośrodku niekończących się ciągów wielopiętrowych bloków, bielutka, być może świeżo pomalowana, wyglądała jak skała z wapiennika i była – jak pisał sam Poe – po prostu piękna, ale i, pośród morza betonu i asfaltu, absolutnie nierzeczywista.
Zrobiłem zdjęcie, przeczytałem krótką, biograficzną notkę poświęconą pisarzowi i ruszyłem dalej. Edgar Allan Poe mieszkał na Bronksie, zupełnie innym niż ten współczesny, ale i nic mi do tego, a i nie był to koniec mojej wycieczki. Od Sedgwick Avenue dzieliła mnie jakaś godzina drogi na piechotę.
*
Wieczór tamtego dnia spędziłem słuchając Sugarhill Gang, Grandmaster Flasha i przeczytałem krótki tekst o Ivanie Pustkim. Ten urodzony w Krakowie polski Teksańczyk w rzeczywistości nazywał się Józef Bednarski, a do Stanów wyemigrował jako chłopiec wraz z rodzicami. Był potężnym gościem, w zasadzie jest. W chwili kiedy piszę ten tekst, wciąż żyje, ma osiemdziesiąt dwa lata.