Felietony

Ja i latające samochody (3)

Mateusz Górniak
342 odsłon
Mateusz Górniak

Lipiec znowu był epoką apokaliptycznej sraki, lato zalatywało rozkładem. To nie tak, że dopiero to odkryłem, raczej tak, że ponownie to przeżyłem. Żar z nieba, odwodnieni i agresywni sąsiedzi, smażenie jajek na asfalcie, a w głowie bulgot rozgotowanej zupy z mózgu. Zasklepiające się wokół człowieka miasto z powstawianymi w okna foliami termoizolacyjnymi. Chciałem gonić w piętkę i żyć marzeniami, a lał się pot, płynęły łzy, ciekł alergiczny katar. Myśli mi się jąkały albo układały w eksperymentalny wiersz, który nie potrafi doprowadzić zdania do końca wersu i stosuje przerzutnię jako karę dla siebie, dla gatunku i dla planety.

Kiedy piszesz o kinie, piszesz o końcu świata. Im dłużej przyglądam się dziesiątej muzie, tym bardziej czuję, że jest ekstrawaganckim wynalazkiem schyłku ery człowieka. Kiedy pałaszujemy własny ogon, z zewnątrz naciera horror. Obserwujemy go kątem oka, czujemy się bezradni i wracamy do konsumpcji ogona, bo o tym przynajmniej można coś opowiedzieć. Nie mam tego kinu za złe. Jestem nieszczęśliwy, ale wdzięczny, bo film rymuje się z wytchnieniem, a eskapizm zastępuje survival.

Kiedy świeciło słońce, czołgałem się po parkiecie mieszkania, na które średnio mnie stać (to znaczy raz mnie nie stać, czasem nawet mnie stać, innym razem prawie mnie stać). Ale kiedy słońce gasło i mogłem złapać na balkonie rześki nocny wicherek, to szybko odpalałem Nowe Horyzonty online i wgapiałem się w historie zwichrowanych ludzi i nieludzi, którzy mają jeszcze nadzieję albo celebrują jej brak.

Laptop

Kładłem laptopa na klatce piersiowej. Mój laptop to plastikowy lenovo z lekko rozjebanym, chwiejącym się ekranem. Mój laptop to centrum wszechświata i źródło wszelkiego piękna. Mój laptop ma dostęp do wi-fi, którego nie można pożyczać od sąsiadów.

Festiwale filmowe online są czymś wspaniałym i ważnym. Myślę, że sprawdzają wydolność sztuki w dobie co rusz wybuchających kryzysów. Kiedy podczas pandemii wymyślano teatr online, czułem doniosłość chwili. Gdy wszystko się wali, nie można po prostu zamknąć placówek. Akcja powinna przenieść się na serwery, orkiestra z Titanica ma się rozpikselować i jak wirus wsiąknąć do twojego cuchnącego domostwa. Zabawa za wszelką cenę, kula dyskotekowa w bunkrze, tragedia opowiadana rubasznymi żartami – oto potencjały festiwali online. Mogę sobie wyobrazić różne wersje przyszłości, a jedną z nich jest masowe niewychodzenie z domu i kompulsywne przyswajanie afektów, które sprawią, że jeśli nigdy już nie wyjdziemy, to będzie piękny koniec, a jeśli jednak wyjdziemy, to jako coś zupełnie innego, może nawet podszytego utopią.

Kiedy więc upiorni „inni ludzie” udawali, że wszystko ze światem jest okej i nie jedli popcornu we wrocławskim kinie Nowe Horyzonty, ja leżałem zabunkrowany z lenovo na klatce piersiowej i zajadałem serek homogenizowany z chrupkami duszkami. W takim stanie udało mi się zobaczyć trochę filmów. Napiszę tylko o tych, które mnie porwały. Które zawładnęły moją wyobraźnią. Które roztrzaskały mnie na kawałki!

Szlak asfodeli (reż. Maxime Martinot)

Martinot określa się jako filmowiec-pies, a Szlak asfodeli to intensywne węszenie po ścieżkach jego rodzinnej Bretanii. Zderzają się tu opowieści z różnych epok, metodologią poszukiwań są zaś ciekawskość i niecierpliwość. Kamera ma wdzięk dużego, zadziornego i niezbyt subtelnego psiaka. W jej ruchu są chaos, nagłe zmiany perspektywy, obsesyjna koncentracja na detalu albo nieskładny taniec. To szamotanina i bieg, a nie krajoznawcza wycieczka. Martinot kieruje się instynktem, wtyka nos tam, gdzie inny człowiek by się bał albo brzydził. Z tych założeń wychodzi błyskotliwy, ożywczy esej filmowy.

Wszystko zaczyna się od rejestrowania podróży trzymającego kamerę Martinota na taczce. Wiezie go jego kumpel i mają niezły ubaw. Najpierw jadą wyasfaltowaną, oznaczoną na mapie ulicą, potem z niej zbaczają i zaczyna się przygoda. To brzmi jak świetny pomysł na film. I taki właśnie jest Szlak asfodeli, a mnóstwo w tym zasługi skorego do wygłupów autora. Posthumanistyczna tresura kamery zaczyna się bowiem od wypracowania kabotyńskiej kondycji autora filmowego – żeby ona odpowiednio węszyła, on musi zamerdać ogonkiem. Martinot gada i gada, biega z kamerą, błaznuje i się wzrusza. To piękne, że szuka dróg, których od dawna nie ma albo które dawno, dawno temu zostały zapomniane. I to cenne, że nie przejmuje się czymś takim jak żenada. Po prostu jest na spacerze i opowiada o spacerach.

To kino skrajnie prywatne pod tym względem, że rozgrywa się między tresowaną kamerą a byciem w przestrzeni autora z ożywioną wyobraźnią. Niczego więcej tam nie ma, filmowy spektakl odbywa się między osobistym urządzeniem do rejestracji obrazów a człowiekiem próbującym patrzeć i myśleć jak nie-człowiek. Oto intymność, w którą jestem w stanie uwierzyć i która odsyła mnie do wcześniej wywołanych obrazów zabunkrowanych i wyalienowanych ludzi. Na ten moment inscenizowanie w złożonych trybach produkcyjnych slice of life nie ma dla mnie sensu. Jeszcze kilka lat temu mumblecorowe rejestry mnie zachwycały, ale dziś wydają mi się kłamstwem, które można sprzedać jedynie zapyziałym humanistom. Kiedy technologia daje nam szansę na bieganie z kamerą po lesie, nagrywanie się przednią kamerką telefonu i coraz dalej posunięte w rozsadzaniu siebie i otoczenia dzienniki filmowe, to przyszłość kina widzę albo w rejestrowaniu swojego mieszkania czy spaceru urządzeniami typu GoPro, albo w akcjach tworzonych w ostentacyjnie sztucznych, studyjnych warunkach, totalnie przegiętych, formalistycznych i teatralnych, typu Bertrand Mandico. Pomyślałem o tym wszystkim przy okazji filmu Martinota i dlatego nazwałem go „ożywczym” esejem.

Dream Team (reż. Whitney Horn, Lev Kalman)

Oto kino gatunkowe przyszłości. Świat, który wyciągnął wnioski z trzeciego sezonu Twin Peaks. Horn i Kalman wrzucają nas w retrokryminał science fiction, w którym rafa koralowa zbiera krwawe żniwo, artefakty lat dziewięćdziesiątych służą do teleportacji, a Interpol zamiast ścigać przestępców prowadzi badania naukowe. Przez fabułę – zapierającą się, żeby fabułą nie być – przeprowadza nas detektywistyczny duet zainteresowany bardziej poziomem swojego napalenia niż powidokami kryminału. Isabelle Barbier i Alex Zhang Hungtai zdają się grać nie tyle funkcjonariuszy Interpolu w jakiejś mglistej rzeczywistości obok rzeczywistości, lecz ludzi, których cieszy fakt występowania w tak sprawnie przetworzonym gatunku filmowym.

Co ważne, Dream Team to nie jest jakaś postmodernistyczna dekonstrukcja kryminału. Jasne, na jakimś tam poziomie i w którymś momencie procesu twórczego Horn i Kalman rozebrali na części pierwsze kryminalną stylówę, ale powab filmu wynika nie z robienia tego na oczach widzów, lecz ze stworzenia całkowicie nowej konfiguracji ze starych klocków. Gestem nie jest tutaj błyskotliwe metauwypuklenie gatunkowych cech, ale wrzucenie widzów w obcy im, fascynujący świat, który wydaje się od dawna być w działaniu. Jeśli będziemy szukali w nim sensu – polegniemy. Jeśli jednak poszukamy erotyki takiego przedsięwzięcia – smacznie zamlaskamy.
Bo chodzi tu o przyjemność zanurzania się w nasłonecznione kadry, współudział w ekscesie, muśnięcie wypreparowanej na potrzeby seansu dystopii i trening ze śnienia za pomocą kryminału. Dream Team to ujmujący, lekki film i przyczynek do myślenia, czy można też tak pięknie śnić za pomocą skrojonych na nowo horrorów albo melodramatów.

Pomylony film (reż. Keren Cytter)

W pierwszej scenie wytatuowany facio w slipkach ustawia kamerkę i zabiera się za unboxing nowej wersji drona. Jego wory pod oczami każą domyślać się kilkunastu przepitych i przećpanych lat, a pokój z porozrzucanymi rysunkami wskazuje na alternatywny styl życia i nowojorskie zmanierowanie. Po kilku zdaniach reklamujących produkt monolog skręca w stronę wyznania. Mężczyzna mówi, ile zawdzięcza swojej kochanej byłej dziewczynie – i w tym momencie do mieszkania wchodzi inna jego była dziewczyna. Dochodzi do niezręcznego, absurdalnego dialogu, który informuje nas, że mamy do czynienia z postaciami zniszczonymi, przegranymi i pełnymi hipokryzji.

Chwilę potem znajdujemy się w innym mieszkaniu. Dziewczyna z poprzedniej sceny pyta swojego obecnego chłopaka, czy jest trzeźwy, on odpowiada trochę twierdząco, a trochę wymijająco. Ona zostawia go na kanapie i bierze się za nagrywanie kulinarnego vloga, który też szybko zamienia się w wyznanie. Tak jak jej były chłopak, dziewczyna wchodzi w narcystyczną tyradę i jakoś nie może przestać gadać.

W trzecim mieszkaniu poznajemy uzależnionego od seksu sprzątacza i pogrążoną w żałobie dziewczynę, której najnowszej generacji iPhone ma opcję przekształcenia się w broń palną. On jest kłębkiem nerwów, ona zaraz się rozpadnie. Rozmawiają, ale nie dochodzą do żadnego porozumienia. Chłopak więc sobie idzie, a dziewczyna zamyka się w kiblu i gadając do wnętrza muszli klozetowej, porozumiewa się ze swoimi sąsiadami.

W ostatniej z nowojorskich przestrzeni jesteśmy świadkami randki polegającej na paleniu metamfetaminy z lufki, monologowaniu i wymiotowaniu.

Fabuła będzie kręciła się między wymienionymi pomieszczeniami, z rozmów nic nie wyniknie, a widzowie będą mogli zastanawiać się, która z postaci jako pierwsza zaliczy meltdown. Bo w Pomylonym filmie wszyscy są o krok od meltdownu – narkomańskiego, narcystycznego, samobójczego, romantycznego czy też, po prostu, meltdownu naszego powszedniego. Kiedy pokazany na początku iPhone-pistolet w końcu wypali, a czyjś mózg pobrudzi ścianę, nie dojdzie do żadnego katharsis. Jedyną kulminacją jest tutaj wniosek, że jutro też będzie dzień – tak samo zjebany i bezsensowny, tak samo przybliżający wszystkich do kolejnego meltdownu.

W zblazowaniu, z którym postaci wypowiadają swoje kwestie, odkryłem zawołanie francuskiej Nowej Fali, żeby kręcić filmy o chłopcach i dziewczynach, których znamy i kochamy. Nigdy nie byłem w Nowym Jorku, ale znam takich posranych, narkomańskich, radykalnie online fiflaków. To film, który określiłbym jako „przerażająco zabawny”, rzecz, przy której się śmiałem, chociaż tak naprawdę nie chciałem.

W drodze (reż. Julia de Castro, María G. Royo)

Jonathan, przystojniak w dresie, oblewa benzyną i podpala nocny klub swojego byłego, a później dzwoni do przyjaciółki z prośbą o pomoc. Grana przez współreżyserkę Milagros przyjeżdża po niego skradzionym ojcu kabrioletem. Będą uciekać, piękni jak te wszystkie filmowe wagabundy.

Ich pierwszy przystanek to oceanarium, wyglądające jak planetarium. Przez chwilę kręcą się po nim bez celu. W końcu spotykają piękną nieznajomą, która bez zbędnego wstępu oznajmia im, że jest syreną i muszą zawieźć ją nad morze, bo inaczej wyschnie. I tak wykluwa się kolejny z amatorskich gangów – ekranowa dzika banda, trio, które ruszy w drogę, a od tej zakręci nam się w głowach. Wedle praw konwencji droga Milagros, Jonathana i syreny rozgrywa się zarówno w przestrzeni geograficznej, jak i mentalnej. Postaci szybko lądują na bezdrożach, żeby skonfrontować się ze swoim mrokiem albo skumulować energię do odmienienia własnego losu. Przemiana, przygoda, eros, ucieczka, pęd – oto ich paliwo.

W języku kina podróż nad morze to ekstatyczna wycieczka w stronę marzeń. Myślę tu o wielokrotnie trawestowanych i multiplikowanych losach dzielnego Doinela z filmów François Truffauta – chłopiec chadzał do kina, broił, biegał po Paryżu, biegał gdzie popadnie, aż w końcu dobiegł na plażę. To piękne i proste – uciec przed rodzicami i nauczycielami nad morze. Podobną mechanikę ma W drodze. Remedium na złamane serce jest pożar. Jesteś sama na plaży i bardzo chcesz mieć dziecko. Opowiadasz o swoich emocjach i machasz rękami. Przyjaciółka wysyła cię na orgię w stadninie koni. Tracisz kabriolet, potem go odzyskujesz, następnie prujesz nim w stronę horyzontu. „Jestem syreną, więc musimy jechać nad morze” – to zdanie wyznacza logikę świata tego filmu. Chciałbym, żeby filmowi bohaterowie częściej mieli takie motywacje. To ciekawsze niż psychologia. Ważniejsze niż istotne statementy. Potrzebuję tego, żeby piękniej żyć i dziwniej śnić.

Strefa krytyczna (reż. Ali Ahmadzadeh)

Strefa krytyczna to kino podszyte prawdziwym niebezpieczeństwem. Film został mi polecony jako coś, w czym scena kilkuminutowego krzyku opowiada cały wszechświat osobistego trwania w państwowej i podskórnej opresji państwa Iran. Ahmadzadeh kręcił go poza jakimkolwiek obiegiem, narażając się na wieloletnie więzienie i represje, na pohybel wszystkiemu, co od wielu lat dzieje się w jego kraju. Z grupką znajomych pruł przez ulice samochodem, skradał się z kamerą po miejskich zaułkach i łapał specyficznie lokalne kadry, z których potem sklecił niebędący ani trochę przypowieścią nocny objazd Teheranu przez taksówkarza-dilera.

Strefa krytyczna ma bardzo prostą dramaturgię. Koleś cały czas dłubie w nosie, bo ma wyschniętą śluzówkę od palonych za kierownicą blantów z haszem. Sprzedaje ludziom towar i słucha ich historii. Jest to tu, to tam i zna wszystkich, których trzeba znać. Przez jego ujaranie świat Ahmadzadeha sprawia na mnie wrażenie samochodu pędzącego przez gęsty, spowolniony kadr. Tymczasem na kanapie filmowej taksówki siadają jedna osoba po drugiej i otwierają dla nas kolejne światy i emocjonalne krajobrazy. Wszystkie są o opresji, a każdy z osobna o namiętnym eskapizmie, smutnych przypadkach, niestraconych złudzeniach, nagłych żądzach, skomplikowanych losach.

To Taxi Teheran na odwrót. Na podobnym pomyśle Jafah Panahi zrobił kiedyś nagradzany i nieciekawy film o sobie. Ali Ahmadzadeh napierdala w nas emocjami, kryjąc się za zakazaną w jego kraju kamerą opowiadacza zajebistych fikcji.

Trenque Lauquen (reż. Laura Citarella)

Trenque Lauquen znaczy „okrągłe jezioro”. Wokół niego, różnymi trajektoriami, krążą historie zaginionej kobiety, nieznanych roślin, tajemniczej korespondencji i niepewnych ontologicznie bytów.

Opowiada się tu historię bardziej jak w wielkim serialu HBO albo w dziewiętnastowiecznej powieści. Powoli, z kilku perspektyw, z celebracyjnym stosunkiem do detalu. Sceny są długie i jedna obok drugiej tworzą zapierające dech tło. Rzadko dochodzi do wyładowań. Film pozwala się zamyślać i zastanawiać. Zbliżamy się do postaci.

Wreszcie kilka prowadzonych wewnątrz fabuły śledztw jest tak intensywnych, że doprowadzają nas wspólnie do ghost story, a my przyjmujemy je jako coś zajebiście oczywistego po realistycznej narracji trzech ostatnich godzin. To też jeden z tych udanych eksperymentów na czasie – zostajemy jako widzowie zabrani gdzieś, gdzie podważa się tradycyjnie przez nas traktowany upływ kolejnych godzin. Stawką wydaje mi się tutaj opowiadanie rzeczywistości tak długo, aż w końcu przed nami pęknie i odsłoni coś nieprawdopodobnego, ale zaskakująco nam bliskiego, objawionego jako duch, jakieś wrażenie albo przeczucie.

Projekt Citarelli był idealny na koniec festiwalu online, bo totalnie wkręcił mnie w myśl, że opowiadanie historii to jest, kurwa, coś niesamowitego.