Felietony

Ja i latające samochody (4)

Mateusz Górniak
499 odsłon
Mięso, reż. Julia Ducournau

Kim są ludzie z pokolenia Mięsa Julii Ducournau? W co zamienili się ci, których inicjację opowiada Coś za mną chodzi? Czym Cronenberg podlewał swojego syna? Z jakiego powodu październik jest miesiącem horroru? Jak żyć w listopadzie po wykręconych październikowych seansach? Jak to możliwe, że wszyscy kochają starą Suspirię? Dlaczego o szeregu spraw możemy opowiedzieć tylko sztuczną krwią i flakami?

Nie wiem, prawie nic nie wiem, a spraw i pytań pojawia się coraz więcej. Ale niektóre rzeczy układają się w klarowne konstelacje – coś się dzieje. Kiedy czujemy strach, wreszcie możemy się skupić. Jesteśmy pochłonięci i zaczarowani, między filmem, oglądającą go wyobraźnią i otaczającą ją rzeczywistością zaczynają zachodzić relacje. Horror pozwala nam skontaktować się ze światem. Jest najbardziej pociągającym gatunkiem i nawet w Cannes kino przestaje udawać zwyczajnych ludzi. Przygody z podmiotowością oferowane przez body horror okazują się najbardziej adekwatnym filmowym językiem do opisu naszego tu i teraz.

Zacząłem pierwszy akapit od Ducournau, bo to jej Titane może być nośnym początkiem opowieści o body horrorze jako jednym z głównych języków współczesnego filmu. Minęły już trzy lata, odkąd jej drugi film dostał Złotą Palmę, a ja zacząłem o nim często myśleć, zadawać sobie nim pytania i szukać historii, które zaczynałyby się od seksu z samochodem. Od tego czasu postać grana przez Agathe Rousselle to mój pokoleniowy Antoine Doinel – bohater robiący rzeczy, na które ty nie masz odwagi, ty możesz tylko podkochiwać się w nim i w skrytości z nim utożsamiać. Tak, uważam, że seks z samochodem to Doinelowskie wagary i ucieczka nad morze 2024 czy tam 2021. Titane jest kinem, które przekształca się z brawurowej & porytej historii inicjacji w marzenia o nowym porządku. Ducournau myśli o człowieku poszerzonym o samochód, a potem jej opowieść pełznie wzdłuż poważnie potraktowanych odpowiedzi na pojebane pytania. Nie żongluje gatunkami, ale mutuje między nimi, żeby potwierdzić intuicje o ich krytycznych możliwościach. Titane jest takie ważne, bo nie pozwala się dodefiniować, jest tym, tym i tym, ale przede wszystkim – filmem szukającym nowego języka miłości.

Piszę o tym głównie dlatego, że ferment, jaki zasiało Titane, to dla mnie naturalne środowisko dla wyświetlanej od końca września w polskich kinach Substancji Coralie Fargeat. Ducournau będzie w tym zestawieniu wynalazczynią i przebijającą głową mur pojebką, a Fargeat dostarczycielką mitów ulepionych z mięsa i flaków. Ducournau w swoim debiucie opowiedziała dojrzewanie kanibalizmem, a później posunęła się ku wspólnocie dziewczyny, strażaka i samochodziego titane-dziecka. Fageat najpierw zaadaptowała eksploatacyjne rape & revenge na pustyniach współczesności (Zemsta, 2017), a teraz kręci przypowieść o ciele kobiety w medialnym młynku. Kiedy jedna opowiada tak, jakby sama nie wiedziała, co będzie dalej, druga precyzyjnie rekonstruuje sprawdzone strategie, żeby powołać komunikatywny, zdolny poruszyć widownię mit. Zestawiam je ze sobą, by napisać, jak bardzo potrzebuję obu tych rodzajów kina. Jedno zabiera mnie w bolesną podróż, a drugie prosto, acz wzniośle przekonuje, że warto szaleć tak.

Na Substancję czekałem już od medialnych doniesień z Cannes. Nawet gdyby pisano, że jest do niczego, że nie wyszło, to i tak nie mógłbym się doczekać ze względu na Zemstę i #bodyhorror. Złotą Palmę za film dostał niby Baker, ale to o Fargeat było najgłośniej. Nakręcałem się więc na polską premierę przy myślach o Zemście i kontekście, jaki daje mi Titane, a czas od majowych lektur pierwszych recenzji do wrześniowego seansu był raz tym, a raz tamtym – sam nie wiem, co mam o nim myśleć, ale muszę przyznać, że stężenie flaków w najnowszym kinie pozwala mi się skupić na otaczającym mnie świecie.

Na swój seans wybrałem szczecińskie Multikino, bo los zechciał, że tę porę roku spędzam właśnie w tej okolicy. Nieprzypadkowo piszę: „na swój seans wybrałem”, bo w Multikinie coś przyszło mi do głowy. Kupiłem bilet najniższej klasy, czyli powinienem mieć nie-aż-tak-wygodne miejsce, a miałem naprawdę wypasione. Aż poczułem się jak u dentysty: wyciągnięty, gotowy na operację i wciskanie się w fotel. To był idealny stan do otwarcia głowy przed bodyhorrorową propozycją Fargeat.

Oczywiście siedziałem gotowy, a wciąż trwały reklamy, więc mogłem sobie pomarzyć. Takie fotele dają się w siebie zanurzyć, a to sprzyja myśleniu. I myślałem na przykład o kinie domowym przyszłości. Takich fotelach do przyjmowania obrazów. Rodzina liczy cztery osoby, więc w salonie są cztery fotele i każdy ma swoją multimedialną jazdę. Mogą mieć to samo, ale nie muszą. Albo dzieci mogą oglądać na cztery kanały, a rodzice tylko na dwa. Na jednym zawsze to samo, to jak trzymanie się za rękę. Potem wymieniają się swoimi doznaniami podczas odpowiednio zbilansowanej i przyprawionej kolacji. W innej wersji to marzenie może brzmieć tak: w fotele zostają wgrane body horrory przyszłości. Zaczyna się nowa kontrkultura. Szereg dobrze skomponowanych filmów pozwala na przekształcanie się w coraz fajniejsze i cudaczniejsze rzeczy. Niektórzy zarażają się zajawą, inni są zarażeni przez przypadek albo przez narzeczoną marzącą o życiu z kimś odmienionym. Jeden z tych kontrkulturowych horrorów okazuje się opowiadać o fotelach do przyjmowania obrazów, które zaczynają się poruszać i, co gorsza, myśleć jak banda przejedzonych obrazami mesjaszy. Granica między generowanymi przez fotele obrazami a rzeczywistością zaczyna się zacierać. Więcej – zaczynamy mieć do czynienia z konfliktem pomiędzy tym, co jedni nazywają fikcyjnym obrazem, a tym, co drudzy nazywają światem rzeczywistym. I tak dalej. A wszystko to zostało wyspekulowane dzięki wspaniałym fotelom w Multikinie.

A teraz, tutaj, w 2024, kiedy projekcja wreszcie się zaczyna, dostajemy wdzięczną przypowieść o bohaterce naszych czasów. Substancja ma bardzo prostą strukturę. Można ją zinterpretować, streścić, opowiedzieć w rozmowie jako argument. Kiedy dystrybutor postanawia promować ten film jako „pojebany”, ja apeluję o dostrzeżenie w nim ujmującej prostoty. Działa tu przejrzysta dramaturgia, w której dwie siły walczą ze sobą po to, aby wygrała trzecia – taka, która będzie chciała walczyć ze światem.

W pierwszą z tych sił wciela się Demi Moore. Jej Elisabeth Sparkle to weteranka przemysłu rozrywkowego, ciało wytresowane na fitnessie, żyjące z oglądalności, tresujące z ekranu inne, nabijające oglądalność ciała. Zastajemy ją w momencie schyłku kariery, kiedy tuż po emisji swojego programu coraz szybciej przemierza udekorowany neonowymi plakatami korytarz. W pewnej chwili łapie ją tam na rozmowę przerysowany producent, łażąca karykatura męskiego spojrzenia, grana przez Dennisa Quaida. Dupek wyjaśnia jej, że jest już za stara i niezbyt atrakcyjna jak na ich telewizję, więc powinna się spakować i ustąpić miejsca w ramówce komuś bardziej jędrnemu i cool. Tak zaczynają się telewizyjny niebyt i niechciana emerytura Elisabeth oraz historia biologicznego buntu przeciwko showbiznesowej logice.

Elisabeth staje się ciałem niechcianym. W designerskim apartamencie popada w rozpacz, obserwuje swoje rozstępy i jak ekranowa gwiazda każdej generacji przeżywa własny bulwar zachodzącego słońca. W tym momencie film mógłby zostać świetnie zmontowanym i zagranym dissem na telewizyjny kult młodości. Mamy tu bowiem wykluczone ciało, stematyzowane spojrzenia patriarchatu, zjadający swój ogon kapitalizm i plakatowych, reprezentujących obrzydliwy system bohaterów. W takiej konstelacji postać grana przez Moore staje się symbolem cierpień wielu milionów ciał, bohaterką mitu, który Fargeat chce jednak opowiedzieć przy pomocy dynamicznie montowanych scen rozpierduchy, eksploatacji kobiecego ciała, przerysowanej przemocy i tryskającej krwi.

Body horror zaczyna się więc w chwili, kiedy pod apartament Elisabeth zostaje podrzucona skrzynka z tytułową substancją. Jeden zastrzyk pozwala urodzić młodszą i lepszą wersję siebie, która żyje twoim życiem przez tydzień, a potem – aby uniknąć odrażających skutków ubocznych – musi dojść do kolejnej zamiany. Na ulotce z instrukcją obsługi widnieje przestroga, że dwie powołane w ramach eksperymentu istoty stanowią tak naprawdę jedność i nie można o tym zapominać. Jest to informacja zapowiadająca spektakl, jatkę, odpalenie gatunkowych wrotek. Od razu wiadomo, że oto wewnątrz podmiotowości telewizyjnej gwiazdy zaczyna się wojna, jakiej chyba jeszcze nie widzieliśmy.

Drugą siłę Substancji ucieleśnia Margaret Qualley. Jej Sue to potwór show biznesu, zrodzona z Elisabeth istota chciwa błysku fleszy i profitów z oglądalności. Chce ćwiczyć swoje ciało, pachnieć, pięknieć, być niezastąpioną na panteonie gwiazd. Dziewczyna idzie na casting i szybko przejmuje rolę Elisabeth w telewizji. Próbuje też oszukać substancję, żeby nie musieć zamieniać się ze starszą wersją siebie i móc żyć wiecznie jej kosztem. Seans staje się pojedynkiem degradującego się ciała z ciałem, które za wszelką cenę nie chce się zestarzeć. Oba napędzane są przez wściekłość i strach przed zniknięciem najpierw z ekranów i plakatów, a potem ze świata.

Zanim dojdzie do zderzenia i ostatecznego pojedynku, film żongluje karykaturami świata rozrywki po to, aby na naszych oczach spektakularnie je ze sobą zderzać, rozwalać, a następnie przyglądać się ich strzępom. Z walki, jaka wybucha pomiędzy Sue, substancją a Elisabeth, powstaje nagle coś trzeciego. Teza z antytezą produkują wewnątrz fabuły syntezę w postaci osobliwego stwora, który poprowadzi tę historię do puenty przypominającej finał Carrie Briana De Palmy.

Klamrą Substancji są ujęcia ludzi depczących w powszedniej miejskiej wędrówce po wmurowanej w chodnik gwieździe z imieniem Elisabeth Sparkle. To zmetaforyzowana opowieść o losach zepsutych gwiazd i o tym, że w branży rozrywkowej jest się zawsze tak czy inaczej przegranym. Kiedy o tym myślę, rozumiem tych, którzy pisali, że film Fargeat jest „zbyt prosty”, bo krytykuje już skrytykowane, bo nie wynajduje nowego języka, bo zdaje się cieszyć sprawnością swojego warsztatu. Jasne, że nie ma tu rewolucyjnej zadziorności Titane, ale właśnie dlatego Substancja jest opowieścią łatwo przyswajalną i zrozumiałą. Życzę jej kariery lubianej i często powtarzanej przypowieści; w moim świecie ten film ma miejsce na liście szkolnych lektur i w niedzielnej rozkładówce telewizji przyszłości. Dla mnie to Barbie, które się udało – uważam, że potrzebujemy dokładnie takiej pop-opowieści jako punktu orientacyjnego do produkowania kolejnych pop-opowieści.

Bardzo lubię ten film, bo jest nakręcającą się maszynką, która dąży do wybuchu hektolitrów sztucznej krwi. My mamy czuć się współochlapani, ale przede wszystkim prowadzeni przez opowieść. Fargeat mnie zaskoczyła i wgniotła w fotel, żebym się skupił. Opowiedziała losy rozdwojonej bojowniczki zaludniającej moją współczesność, żebym sobie pomyślał. Zainscenizowała kilkanaście przepięknych scen rozpierduchy, żebym miał graniczącą z katharsis radochę oglądacza gównianych filmów. A na koniec pojawia się piękne i czytelne wezwanie do budowania się na potworności, dziwności, ułomności, przeciekaniu, głupocie, obślizgłości, przerostach, wykrzywieniach i tak dalej. To kino z jasnym przekazem. I bardzo fajnie, to czasem też działa.