Pomyślałem, że w moim obcowaniu z latającymi samochodami nie chodzi wyłącznie o ekstatyczne projekcje. Jasne, że mają znaczenie, bo wzmacniają mnie i ratują mi życie, a piszę tu po to, żeby oddać wam część z pocałunków, które dziesiąta muza co kilka dni składa na moim czole. Ostatecznie jednak ważniejsza od fikcyjnych intensywności jest dla mnie wyniesiona z nich metodologia. Stawką cyklu Ja i latające samochody jest wytresowanie oczu i wrażliwości do takiego stopnia, żeby patrzeć na ludzi chodzących po chodniku jak na Holy Motors albo żeby widzieć w obsranym żulu tańczącą bohaterkę Żyć własnym życiem.
Być może kiedyś nadejdzie taki dzień, w którym nie będę już potrzebował naświetlania się kinem i będzie to coś wspaniałego – zacznę wysiadywać w oknie, śledzić ludzi i zadawać im podejrzliwie dokładne pytania, cieszyć się widokiem nadjeżdżającego z oddali tramwaju i wygłaszać pośrodku czteropasmowej drogi homilie do samochodów, które mnie nie usłyszą i nie zrozumieją, ale ja i tak będę je kochał (jak nikt nigdy nikogo). W tej zamaszystej wizji projektu egzystencjalnego kino byłoby po to, aby nauczyć się żyć, a potem wreszcie zacząć żyć i już nie chować się w ciemnościach. I byłoby czymś, co się ogląda, żeby wreszcie i raz na zawsze przestać i wyjść z mieszkania olśnionym albo po prostu zrobić sobie stanowisko obserwatora na parapecie, takie oldskulowe, z poduszką pod łokcie i niczym więcej.
Ciągle jednak oglądam filmy, bo jeszcze mnie nie olśniło. Byłem na przykład na festiwalu Pięć Smaków, pobierałem z torrentów Alexandra Klugego, jarałem się złotopalmową Anorą. Każda z tych projekcji mnie napędzała i uwrażliwiała. Dużo też ostatnio myślałem o sobie jako o oglądaczu obrazów. Nie tylko tych z najbardziej wykręconych, podniecających mnie filmów, ale po prostu – obrazów. Chodziłem tam i sam, goniłem w piętkę i próbowałem patrzeć na rzeczy i osoby w sposób wypracowany podczas seansów moich latających samochodów. Zdiagnozowałem u siebie filmowe postrzeganie rzeczywistości, co daje nadzieję na to, że kiedyś będę mógł przestać wchłaniać kolejne filmy, a potem jeździłem metrem i próbowałem do czegoś dojść.
Nie doszedłem do niczego szczególnego, ale wpadłem na pomysł, żeby zamiast opisywać wam latające cacko czy jakiś wizualny sztos, napisać tekst o jednym odcinku serwisu informacyjnego 19.30. To ma być eksperyment sprawdzający, czy metody obcowania z latającymi samochodami mogą przydać się także do opisywania czegoś „opartego na faktach”, zassanego z agencji informacyjnych, podawanego w obiektywnym kluczu, bez autorskiej reżyserii i fikuśnych dialogów. Poczułem, że to też jeden z kroków, które muszę wykonać, żeby w końcu przestać oglądać cokolwiek. Umiem sprawnie rozdmuchać stricte filmowe wrażenia, teraz czas na propagandówkę telewizji publicznej – i może kiedyś będę już tylko oglądaczem-w-świecie, niepotrzebującym obrazów jako uwrażliwiających czy rozdrażniających podniet.
Program 19.30, jako finansowany z publicznych pieniędzy organ informacyjny Koalicji Obywatelskiej, powstał w miejsce Wiadomości, finansowanych z publicznych pieniędzy i opowiadających Polskę Prawa i Sprawiedliwości. Obie strony centroprawicowej sztamy PO–PiS przerzucają się zarzutami o stronniczość, polityczność i propagandę. I obie oczywiście mają rację, bo publiczna telewizja od zawsze miała po prostu robić politykę. Mój postulat jest bardzo prosty: zróbcie szefem telewizji (czy tam dyrektorem albo prezesem) mnie albo któregoś z moich ziomków, a zaczniemy piękny rozdział lewicowego populizmu i nie będziemy się z tym kryli. Pisanie o 19.30 interesuje mnie więc jako pisanie nie o newsach z naszej rzeczywistości, lecz po prostu o kadrach z prawicowej wizji świata, którą próbuje się wmówić oglądającym jako obiektywną. To taki filozoficzny parametr mojego patrzenia na ten serwis informacyjny, ale jako że nie jestem filozofem (a wyłącznie kolesiem z poczuciem humoru), to skupię się nie na błyskotliwej dekonstrukcji ideologii, którą są naświetlani moi rodacy, lecz na grze skojarzeń uruchomionych przez odcinek 19.30 z 1 grudnia. Jeżeli skojarzeń nie będzie, to po prostu streszczę wam jeden dziennik, a wy przeczytacie to kilka tygodni później i obiecuję wam: moje streszczenie, nawet bez szarż, będzie fajniejsze niż telewizja publiczna.
No właśnie, zacznijmy od najprostszych faktów. 19.30 emitowana jest codziennie o 19.30 czasu środkowoeuropejskiego (środek Europy – cóż za fascynujący konstrukt!). Każdy odcinek zaczyna się od brzydkiej planszy z kółkiem, na którym widzimy napis „i9.30”. W tle leci typowo telewizyjna muzyczka – złożona z cykania zegara i TuTuTuTuTaTutaTutiTiti – i trudno nie pomyśleć, że oto obcujemy z telewizją epoki jej schyłku. Jasne, że oglądają ją jeszcze miliony (głównie starszych obywateli), ale jej estetyka i sposób podawania newsów świadczą o nieprzystawalności do współczesnego świata, zacofaniu względem internetu i ogólnej bezradności. Wspominam poprzednie seanse formatu, jakim jest telewizyjny serwis informacyjny, i pamiętam towarzyszące im wrażenie, że większość programu polega na wyświetlaniu tweetów znanych postaci, które następnie komentują faceci w formule gadających głów. Po tak przeprowadzonej części politycznej pojawia się kronika kryminalno-obyczajowa, złożona przede wszystkim z przestróg dla pijanych kierowców i zapowiedzi programów typu Niebezpieczne związki czy Sprawa dla reportera. Poczucie, że telewizja się kończy, jest więc dla mnie kolejnym argumentem za opisaniem jednego odcinka.
Po planszy z tytułem i muzyczce pojawiają się tytuły najciekawszych newsów; w programie z 1 grudnia 2024 są to „Pod przymusem” i „Życie w szuflandii”. Potem odstrzelony jak szczur na otwarcie kanału prezenter w inteligenckich okularach przechodzi na pozycję zapodawacza newsów, a na wielkim, nowoczesnym ekranie wyświetlane są oczy bobasa, oczy mężczyzny w okularach, znowu oczy bobasa i oczy kobiety. Później zaczyna się spektakl.
Wydanie z 1 grudnia prowadzi Zbigniew Łuczyński pod krawatem i ze stylowym trzydniowym zarostem. Pierwszy news ma tytuł „Edukacja czy deprawacja” i traktuje o proteście, który odbył się na placu Zamkowym w Warszawie przeciwko nowemu przedmiotowi w szkole. Prowadzący zapowiada materiał, ironicznie wymieniając hasła tych, którzy się nie zgadzają, a potem cytuje Barbarę Nowacką, która chce, aby protestujący przeczytali program nauczania. W pierwszym kadrze felietonu widzimy na scenie prezesa Fundacji Mamy i Taty – mówi o adwencie jako czasie nadziei na przyjście Chrystusa i czasie walki o dzieci, jego zdaniem deprawowanych owym przedmiotem. Kolejny kadr to Karol Nawrocki w otoczeniu dzieci i polskich flag. Następnie wypowiadają się uczestnicy protestu, których opinie zostają skontrowane wypowiedzią ministry zapewniającej o „neutralności ideologicznej” nowego przedmiotu. Najbardziej zainteresowała mnie mina Nowackiej, kiedy dodała, że wśród autorów programu jest sam ksiądz Arkadiusz Nowak. Trochę mnie ciekawi, co neutralnego ideologicznie ksiądz Arkadiusz, „duchowny i ekspert”, nabazgrał dla dzieci, ale nie aż tak, żebym miał przeczytać program. Wypowiem się więc bez czytania – moim zdaniem programy dla dzieci w szkole powinien pisać ktoś w stylu Emilii Konwerskiej, która ma lekkie pióro, dobry kompas moralny i ciekawe spostrzeżenia.
Kolejny news to efekt wycieknięcia z wnętrza PiS-u raportu o Karolu Nawrockim. Okazuje się, że szef IPN i kandydat na prezydenta ma powiązania z neonazistami i trójmiejskimi sutenerami. Wypowiadają się na ten temat różni ludzie, a autor materiału punktuje niekonsekwencje ich wypowiedzi. Jeżeli o mnie chodzi, jestem lekko przerażony i ani trochę zdziwiony. Na swoją obronę Nawrocki w płaszczu i bordowym golfie mówi, że „postawił pięć pomników żołnierzy walczących z hitlerowcami”.
Następny materiał poświęcono komisji śledczej do spraw Pegasusa. Chodzi o to, że były szef ABW ma być siłowo doprowadzony do sejmu, gdzie usłyszy kilkaset pytań. Różni ludzie mają względem tego różne nadzieje, ale wiadomo, że chodzi o to, o co chodzi z komisjami śledczymi – o transmitowany w godzinach porannych spektaklik. Mnie takie rzeczy bardzo interesują, odkąd dowiedziałem się strasznych rzeczy z archiwum komisji do spraw afery Rywina, której gwiazdą był grillowany pod koniec tego newsa Zbigniew Ziobro. Będę więc śledził, szczególnie że obiecywane są atrakcje.
Kolejne dwie informacje dotyczą Gruzji i Ukrainy. Obrazy protestów i doniesienia z wojny są czymś, o czym powinniśmy być informowani jako społeczeństwo i o czym nie chcę w prześmiewczym tekście pisać. Ktoś z większymi kompetencjami filozoficznymi mógłby podjąć tutaj refleksję na temat tego, jak tragedie tamtych społeczeństw są nam opowiadane i co z tego wynika, moim celem nie jest jednak tego typu analiza, ale szarżowanie kosztem dogasającej na naszych oczach telewizji.
Około siedemnastej minuty półgodzinnego programu zaczyna się część kryminalno-obyczajowo-reklamowa. „Dramat na pasach” opowiada o wypadku w województwie zachodniopomorskim. Widzimy nagranie z monitoringu, na którym osiemdziesięcioletni kierowca potrąca małą dziewczynkę (matce udaje się czmychnąć). Potem policjant w średnim wieku mówi nam, co widzieliśmy, a biegły sądowy tłumaczy przepisy i zwraca uwagę na to, że matka mogła zachować się lepiej. Po nim kolejny ekspert wyjaśnia obniżony czas reakcji u osób starszych. Materiał ten wywołał we mnie fantazję o kanale telewizyjnym opartym wyłącznie na monitoringach. Mogłoby to dać pracę jakiejś młodej osobie, która zostałaby mixerem monitoringów, i drugiej, która zostałaby komentatorką. Przez cały dzień montowane byłyby różne sytuacje z Polski, w których Polacy mogliby się zachować lepiej albo właśnie zachowali się jak trzeba. W ten sposób montowane scenki miejskie byłyby fascynującym oknem na świat i nową estetyką telewizyjną o walorach wysokoartystycznych. Wyobraźcie to sobie – za dnia szybkie, inspirowane MTV montaże bójek dzieci pod podstawówką, a wieczorem slow cinema o przystanku autobusowym na Białołęce.
Po „Dramacie na pasach” dostajemy obrzydliwy news pod tytułem „W szuflandii”. Krakowscy radni występują w nim jako pokrzywdzeni przymusem ciągłego zgłaszania kolejnych patodeweloperów. Materiał wyśmiewa zbyt małe mieszkania, a eksperci serwują wnioski typu: „ludzie są biedni i to dlatego”. Ani słowa o dealach deweloperów z tamtym i obecnym rządem oraz samorządami. Później są „Znikające auta” o mężczyźnie, który przeglądając prywatny monitoring, zobaczył próbę kradzieży kilku swoich aut. Z materiału dowiadujemy się, że współcześni złodzieje nie działają już „chamskimi” metodami, czyli łomem, ale są subtelnymi hakerami i kradną tych aut w przybliżeniu piętnaście dziennie. Przy tym newsie znowu nawiedziła mnie myśl o potencjale monitoringów, które same w sobie są wymowne i jak dla mnie mogłyby zastąpić telewizję informacyjną. Myślę, że moglibyśmy ograniczyć państwową telewizję do trzech kanałów – na jednym byłby właśnie monitoring, na drugim najciekawsze tweety i ważne doniesienia z kraju i świata, a na trzecim leciałyby stare filmy. Byłoby super. Ale nie jest, bo w 19.30 z 1 grudnia dostajemy jeszcze reklamę katolickiej akcji charytatywnej oraz doniesienia z Voice of Poland.
Pod koniec seansu zostałem z myślą, że moja metodologia wypracowana na latających samochodach będzie lepsza do gapienia się na ludzi w metrze, ale fantazja o monitoringu pozostanie na zawsze – i właśnie za to jestem 19.30 wdzięczny. Myślałem, że wyciągnę z tej przygody więcej i w konwencji recenzenckiej chciałbym ocenić swoje wrażenia na 3/10, z serduszkiem za monitoring.
fot. Bruno Guerrero / unsplash.com