Felietony

Kim jest ta pisarka?

Dorota Kotas
1397 odsłon
Opustoszałe muzeum

Na początku należy zaznaczyć ważną zmianę, jaka zaszła w podmiocie literackim felietonów dla „Notatnika Literackiego” sygnowanych nazwiskiem Kotas. Przede wszystkim: tego tekstu nie pisze już żadna pisarka. Ten tekst pisze pani pracująca w muzeum. Jeszcze kilka dni temu – razem z moją małżonką, tego dnia w masce jeża – opublikowałam na Instagramie noworoczne życzenia, których przekaz był jednoznaczny: „BĄDŹ SOBĄ”. Jednak dziś (dwa dni później) ze skruchą przyznaję, że nie zastosowałam się do własnych życzeń. Nie jestem sobą. Jestem nową mną. Próbuję się przyzwyczaić, więc skanuję swoją tożsamość laserem, który dobrze znam. Ten laser to coś w rodzaju literatury (przynajmniej na tym polu zero niespodzianek!).

Nowym podmiotem literackim jest pracownica etatowa instytucji kultury. Otrzymuje ona wynagrodzenie w kwocie godzinowej 27,70 złotego brutto i pracuje na zmianach o długości 9,5 godziny w pozycji stojącej. W piątki jej czas pracy wynosi 11,5 godziny. Tego dnia muzeum jest czynne dłużej, aby wszyscy inni ludzie zdążyli zobaczyć wszystkie zbyt stare rzeczy, jakie tylko muzeum może im zaoferować (a są to rzeczy, które – zdaniem nowej pracownicy – już dawno NIE POWINNY istnieć). Pani z muzeum pracuje na stanowisku: opiekun wystawy. Nie ma jeszcze wiążącej umowy o pracę, wkrótce ma ją otrzymać. Zdecydowała się na współpracę z muzeum skuszona obietnicą opłaconego ZUS-u, na razie jednak jest na okresie próbnym. Aby zachować uczciwość, trzeba wspomnieć, że do tego momentu pani z muzeum niczego nie podpisała. Do wglądu dano jej jedynie przepisy postępowania w przypadku alarmów bombowych i segregatory pełne wydruków na temat BHP. Prawdopodobnie wyłącznie dzięki temu może teraz pisać ten tekst – jak dotąd nikt jej nie zabronił.

Nowa pracownica stawia się w pracy o 9:00. Skanuje kartę magnetyczną z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej i od tej pory ma pół godziny, aby przebrać się w strój galowy. Za ten czas nikt jej nie zapłaci, ale wymaga się, aby była na miejscu i ubrana w garsonkę oczekiwała w gotowości, aż będzie mogła zacząć pracować – niezrozumiały fenomen! Następny punkt dnia: mycie podłogi mopem na sucho. Wody używa się tylko po to, aby po zakończeniu mycia na sucho wyprać dokładnie mopa. Pracownica pierwszy raz w życiu spotyka się z taką metodą, lecz w muzeum dowiaduje się, że wszyscy tak robią od zawsze. Następnie praca właściwa, czyli stanie i pilnowanie wystawy. Można „przysiąść”, ale jedynie wtedy, gdy na pilnowanej sali nikogo nie ma – to znaczy nigdy. Poza tym należy „zerkać”. Dla pracownicy nie jest to jasne i rozumie ten termin jako: patrzeć, ale tylko troszeczkę, tak jakby naprawdę wcale się nie patrzyło. Pod jej pieczą zwykle znajduje się więcej niż jedna sala, a jednego dnia pilnuje wręcz trzech pomieszczeń, co sprawia, że uznaje swoją pracę za niemożliwą i pozbawioną jakiegokolwiek sensu. Brygadzistka instruuje ją, aby chodziła „na krzyżaka”. Pracownica bardzo stara się temu sprostać. W myślach zmienia się w czujnego pająka. Tylko czeka, aż któryś ze zwiedzających stanie zbyt blisko obrazu albo oprze się o gablotę – wtedy dopadnie go i wyrecytuje formułę: „Proszę nie dotykać eksponatów!”. Jeśli to nie pomoże, doda: „Proszę również zachować odległość, ponieważ niektóre eksponaty są podłączone pod alarm!”. Oraz: „Jeśli nie zastosuje się pan/pani do polecenia, będę zmuszona wezwać ochronę”. Opiekunka wystawy czeka cały dzień, aż będzie mogła wygłosić te kwestie groźnym głosem. Ale jak na złość wszyscy zwiedzający są bardzo grzeczni. Pierwszego dnia jej pracy w muzeum zjawiło się raptem dwa tysiące osób, a pracownica miała okazję odezwać się do nich trzy razy przez całą zmianę, i to za każdym razem na siłę, z nudów: gdy jedna pani musnęła ręką brzeżek solidnej gabloty z brzydkimi talerzami, jeden pan próbował wskazać coś na rysunku palcem i inna pani chciała upewnić się, do której godziny jest czynne muzeum, zadając pracownicy pytanie (musiała je powtórzyć trzy razy, bo pracownica z początku nie mogła uwierzyć, że ktoś ją widzi i mówi do niej, i że może okazać się dla kogoś przydatna).

W pracy przysługuje przerwa co dwie godziny – chyba że zmienniczka zapomni przyjść na podmianę, wtedy przerwa przepada albo się skraca, bo w żadnym wypadku nie można samowolnie zejść z posterunku (jeszcze ktoś dorysowałby coś do obrazu, a do tego nie możemy dopuścić!!!). Przerwę można natomiast spędzić tak, jak się chce, „według własnego zegarka” – co powtarzają zmienniczki. Sugerowanym sposobem jest rekreacja (ciężko stać cały dzień), więc opiekunka wystawy najczęściej kieruje się w stronę pomieszczenia nazwanego z lekką emfazą „pokojem socjalnym”. Miejsce to zostało wydzielone z rozległej piwnicy, pełni też funkcję szatni i śmierdzi. Aby tam dotrzeć, należy przejść kilka pięter. Można również iść na skróty, „przez antyk”. W tym celu trzeba wyminąć szereg niezbyt udanych, ale bardzo starych rzeźb przedstawiających Jezusa, otworzyć kartą magnetyczną jakieś osiem par drzwi, minąć klatkę schodową w ciągłym remoncie, punkt informacji, dwie choinki, psychodelicznie błyskające światłami, korytarz z rulonami niepotrzebnych dywanów, potem następne korytarze, kanciapy ochroniarzy, zgromadzone pod ścianami palety, ciemny zaułek z toaletą dla pracowników, która wygląda, jakby można było w niej zginąć, gnijącą zieloną sofę, jeszcze kilka korytarzy i już jest: pokój socjalny, gdzie można przysiąść na składanym drewnianym krześle typu IKEA FRÖSVI i rozprostować kości. Pokój wygląda jak szatnia do zmiany ciuchów na WF i tak pachnie, ale posiada jeden element dekoracyjny: portret Matki Boskiej. Do dyspozycji jest stół, raczej jednoosobowy, przybrany ceratą, a na tym stole zawsze leży aktualna gazetka z promocjami Biedronki – można się oddać lekturze. W metalowej szafce pani z muzeum trzyma pod kluczem termos z własną herbatą i własny kubek, a także liczne przekąski i kurtkę, która – trzeba to przyznać – każdorazowo trochę kusi ją do ucieczki z pracy. Ale też bez przesady, pani z muzeum jest twarda! Wymyśliła własny system motywacyjny. Obiecała sobie, że za każdy dzień pracy przyklei do szafki jedną naklejkę ze śmiesznym kotem. Pierwszego dnia czuje siłę, dumę i moc (przynajmniej przez pierwszą godzinę).

Każda przerwa i wszystkie poczynania pracownicy zostają odnotowane w specjalnym zeszycie, bo taki jest mus. Pani z muzeum (nowa ja) zapisuje: „godzina 9:30 – przyjęcie stanowiska wraz z wyposażeniem ścierka i latarka”. Obok tej adnotacji dodaje swoje nazwisko. „12:05–12:40 – wyjście na przerwę, podmiana” – obok tego zapisu znajdują się oczywiście podpisy pracownicy podmienianej (ja) i podmieniającej (inna, praktycznie taka sama jak ja). „12:40 – przyjęcie stanowiska wraz z wyposażeniem jak wyżej (ścierka i latarka)” – i tak dalej, do samego wieczora, z zatwierdzającym każdy etap pracy własnoręcznym podpisem. Ostatnim razem opiekunka wystawy zapisywała swoje nazwisko długopisem na kartce tyle razy dziennie na Stadionie Narodowym, przy okazji premiery jej książki (fun fact). Wtedy wydawało się, że wszystkie osoby, które stoją w kolejce, jako tako ją znają. Teraz zakłada garsonkę w szatni i już, gotowe: niczym nie różni się od innych ludzi. Nikt nie jest w stanie zapamiętać, jak ma na imię. Sama również nie pamięta imion pozostałych osób z pracy, którą wykonuje. Wszystkie wyglądają tak samo: czarno albo granatowo. Starsze panie mówią do niej „kochana” i to wystarcza. Kiedy pracownice opowiadają w pokoju socjalnym historie o którejś z koleżanek, na nic zdaje się jej imię, bo to nic nikomu nie mówi. „Ta moja koleżanka z tej szafki obok” – ciągnie opowieść jedna z moich koleżanek, a nasze koleżanki dopytują: „Ale która? Jakie ona miała włosy?”. To nam wystarcza. Siedzimy na krzesłach IKEA FRÖSVI (ocena komfortu: jedna gwiazdka na dziesięć) i dojadamy świąteczne sałatki. Pomimo różnych odcieni rajstop (brąz, mocny beż, słaby beż), różnego stażu pracy (jeden dzień, całe życie, prawie całe życie), różnych fryzur (nastroszone lub ulizane) – wszystkie jesteśmy takie same! Nowa pracownica siedzi tam i myśli: „Co za sroga odmiana, i jest to doświadczenie tak dalekie od niesamowitości, że to wręcz niesamowite”.

Pracownica dopięła swego: chciała być kimś innym, więc wreszcie jest! Raj. Nie ma przypadków, zatem już drugiego dnia pracy dostaje do pilnowania salę o nazwie Arkadia. Nie być pisarką, być normalną osobą, taką, której nikt nie jest ciekawy – oto jej marzenia na nowy rok. A w dodatku mieć spokojne życie i nie silić się na kreatywność, niczego nie mieć do napisania, odpoczywać w cieniu własnych myśli jedynie dla siebie przez cały dzień oraz zrezygnować z różnorodności języka na rzecz wąskiego zestawu słów przydzielonych z urzędu, na czele z „proszę nie dotykać eksponatów” i „proszę zachować odległość” – to się udało.

Jednak ta nieznośna baba cały czas pisze!!! To nie tylko zobowiązanie. Jej się po prostu chce. A co najgorsze: chce jej się nawet bardziej niż zwykle. Czy w obliczu tych dziwnych faktów podmiot literacki nadal jest literackim, czy teraz już jakimś innym podmiotem – pyta pani z muzeum – i jaką ma jakość? Czy ten podmiot jest lepszym lub gorszym podmiotem w porównaniu z podmiotami wytworzonymi w przeszłości? Czy to upadek podmiotu, czy jego rozwój? Sprawa pozostaje w toku wyjaśnień. Pani z muzeum chciałaby ją rozsądzić, ale jest zmęczona. Pisanie trwa dłużej. W pracy nie odpoczywa się jednak wewnętrznie tak bardzo, jak by się chciało. Chyba dość będzie przyznać, że nowej pani z muzeum nie udało się zdobyć ani jednej naklejki z kotem. Pierwszego dnia pracy nie miała jeszcze opracowanego systemu motywacji samej siebie, a drugiego dnia pracy – zrezygnowała. (Może napisze o tym, jak wyjdzie z roli).

___

fot. Ira Komornik / unsplash.com