Mam bardzo powściągliwy stosunek do przedmiotów. Być może to forma buntu wobec średnioklasowego, zdefiniowanego przez rzeczy otoczenia, w którym dorastałem, być może radykalna wersja wyuczonego na studiach skandynawskiego minimalizmu, pewnie też strategia przetrwania na małych metrażach. Kilka lat temu w pierwszym wynajmowanym mikromieszkaniu trzymałem jedynie to, co najpotrzebniejsze: trochę ubrań, dwa komplety zastawy stołowej, pościel, przybory toaletowe, niewiele więcej – nawet liczbę książek starałem się ograniczać do dziesięciu, te przeczytane i akurat niepotrzebne wywoziłem do domu rodzinnego. W kolejnym, nieco większym wynajmie, upominany przez znajomych zwracających uwagę na osobliwą sterylność (bezduszność!) lokum, poluzowałem nieco własne ograniczenia, co zaczęło się objawiać kolekcjonowaniem przedmiotów mi najbliższych, z książkami na czele (obrastanie starego regału właściciela mieszkania w znane mi tytuły rzeczywiście dodaje miejscu przytulności).
Z wyjazdu do Japonii wróciłem jednak objuczony jak nigdy. Bo gdzie skupić się na przedmiotach, jeśli nie w miejscu, w którym rzeczy i ich użytkowanie traktuje się z nabożnym szacunkiem, wierząc w tradycyjne rzemiosło, szlachetne surowce, zużywanie się materii jako ubogacanie jej historią – a które z drugiej strony jest jednym wielkim śmietniskiem po dawnym gospodarczym hiperprosperity, czasie, gdy trzeba było mieć „trzy K”: klimatyzację, cztery kółka i kolorowy telewizor, „nowe Trzy Święte Skarby”[1], by istnieć?
Poszukiwania rzeczy zacząłem właśnie z myślą o Japonii tamtego czasu, bo tę łatwo znaleźć. Przechadzając się po Tokio i miastach czy miasteczkach poza nim, nietrudno trafić na miejsca, których chwała zdążyła przeminąć: całe domy towarowe pełne staroci czy o starodawnym charakterze (wzmaganym zapachem smaru ruchomych schodów) albo mniejsze sklepiki. I te, choć najpierw niczym mnie nie zaskoczyły, dały mi wgląd w niesamowitą opowieść o japońskim kolekcjonerstwie u jego chlubnego szczytu. Zdaje się, że w latach 70. i 80. – czasie budowania się japońskiej potęgi, który na potrzeby tego tekstu ustawiam między Expo w Osace w roku 1970 a schyłkiem epoki Shōwa, zakończonej śmiercią cesarza Hirohito 7 stycznia 1989 lub niedługo potem, po pęknięciu bańki ekonomicznej w 1992 – kraj i jego mieszkańcy, dzięki nieprzerwanemu potokowi dóbr produkowanych na miejscu oraz wlewających się doń wraz z zachodnim wsparciem gospodarczym, obrastali w coraz to kolejne gadżety, których pozbywają się jeszcze kilka dekad później, do dziś.
Rozglądając się za śladami Japonii sprzed kilkudziesięciu lat, najpierw przeszedłem się na tokijską Akihabarę. Zwana „elektrycznym miastem”, pełna jest setek sklepów komputerowych, od lat 50. kwitł na niej kramowy handel sprzętami AGD, a w epoce bańki przeobraziła się w swoją współczesną formę – miejsce, w którym można dostać i niegdysiejsze przedmioty pożądania, od kanciastych kineskopów po zegarki z melodyjką, i jedną z setek poukładanych na półkach jedna na drugiej konsol Nintendo Famicom, i książki czy gadżety z któregoś z ulubionych komiksów manga czy seriali anime, od przepopularnego w Polsce Dragon Balla Akiry Toriyamy po wracającą na retromańskiej fali technodystopijną Wirtualną Lain Ryūtarō Nakamury (niech to dość przypadkowe zestawienie tytułów będzie obrazem przesytu, w którym można na Akihabarze przebierać).
Jeszcze tego samego dnia w poszukiwaniu pozostałości po Shōwa zaszedłem kawałek dalej, ku stacji Ueno. Tam najpierw włóczyłem się po odnogach jednej z najstarszych podziemnych ulic handlowych z japońskimi inkarnacjami namiotów z tanią książką, których połowę powierzchni zajmują kruszące się w dłoniach pudełka z DVD, a zapach mocno przywołuje na myśl ten odczuwalny w zasypanym już łódzkim przejściu nieopodal Domu Handlowego „Central”. Później przeszedłem przez Ameya-Yokochō, ujarzmiony dziś przez turystów dawny największy japoński czarny rynek, i powlokłem się dalej, ku mniej oczywistej okolicy zwanej Yanaka Ginza. Rozłożona naokoło cmentarza Yanaka, mimo Muzeum Narodowego i parku Ueno, w którym kwitły akurat przyciągające mnóstwo odwiedzających wiśnie, dzielnica wydała się niemal opustoszała, nie licząc pojedynczych spacerowiczów między pamiętającymi lata 50. i 60. drewnianymi domami oraz – co ważne – antykwariatami i sklepami ze starociami.
W jednym z nich zaopatrzyłem się w kilkanaście zakładek do książek – od widokówki ze wzniesioną w 1958 roku Tokyo Tower, symbolem nowej, powojennej Japonii, który niepokojąco przypomina paryską wieżę Eiffla, przez bilet na spotkanie z nieokreślonym autorem z czasów japońskiego imperializmu (kiepski, kredowy papier, a na nim stempel ze wschodzącym słońcem), po reklamówkę zdobioną fotografiami pawilonów wystawy światowej w Osace. Wszystko to za kilkanaście złotych sprzedał mi facet, który w otoczeniu wież z książek, szarf wyćwiekowanych okazjonalnymi przypinkami oraz zabawek i promocyjnych pierdółek z barów McDonald’s (te upodobał sobie najbardziej i kiedy opowiadał mi o sprzedawanym bileciku, międlił jedną w dłoni), w Japonii czynnych od wczesnych lat 70., spędził najpewniej całe dorosłe życie. Rozlatującym się celofanowym figurkom, obrazkom w zbitych ramach czy reklamom, które już dekady temu mogły skończyć żywot podczas cotygodniowej japońskiej wywózki śmieci, zdawał się nadawać znaczenie – i było to trochę zaraźliwe.
Następnego dnia na szczęście niczego nie kupiłem, dodatkowo przyszedł zawód – bo nie da się nie zawieść czymś, o czym czytało się w przewodnikach czy na stronach poświęconych czytaniu i co wyobrażało się sobie od dawna, i co nagle musiało się upchnąć w ledwie pół dnia. Nie sposób w takim czasie przebrać wszystkiego, co znaleźć można w „mieście książek”, czyli dzielnicy Jinbōchō, gdzie w kilku z prawie 200 księgarń znalazłem i Mishimę w wydaniach z lat 50. o okładkach jak z muzeów sztuki, i Dietera Bohlena szczerzącego się z japońskiej okładki singla You’re My Heart, You’re My Soul (o tym, że japońskie płyty winylowe brzmią nieco inaczej za sprawą pasm dźwięku rozmieszczonych odmiennie od europejskich, dowiem się dopiero od kolegi w Polsce – nie sprawdziłem zatem, jak brzmi japońskie Modern Talking). Były też na Jinbōchō setki nowych wydań książek, od Kawabaty po Murakamiego – jednak co mi po nich, skoro mój zasób kanji nie przekracza tego z japońskiego nauczania początkowego? Można w – znów – nadmiarze tej książkowej dzielnicy utonąć nie na pół dnia, ale na kilka tygodni. I jest to nadmiar, z którego nie sposób wybrać choćby pojedynczy drobiazg.
Pociechę znalazłem dopiero kilka dni później, poza okolicą słynącą z książek – w niewielkim antykwariacie, w którym, obok starych tytułów także z Europy, a wśród nich zafoliowanej jak bezcenny artefakt książki Grzyby w naszej kuchni Feliksy Starzyńskiej i Bohdana Jacórzyńskiego z 1985, natknąłem się na – tu niekonieczna była znajomość języka – stos japońskich magazynów lifestylowych z lat 80. Były w nich i moda, i konsumpcja, i zwykłe życie, i – co zaskakujące – sporo literatury. Dorwałem „Popeye”, numer z kwietnia 1981 roku. W rubryce „Mad Review” recenzowano akurat Sceny z życia małżeńskiego Bergmana („Zastanawiam się, dlaczego ludzie się pobierają” – pisze osoba recenzująca) i powieść Rogera L. Simona z serii o Mosesie Winie, prywatnym detektywie z Los Angeles. Samo wydanie opowiada o kolekcjonerach. Co w prosperującej Japonii kolekcjonowano w czasie, gdy w Polsce trwał karnawał „Solidarności”? Wszystko, co po latach można kupić w jej niezliczonych sklepikach ze starzyzną: książki, czasopisma o urządzaniu domu, szpej z II wojny światowej, hełmy strażackie, resoraki, gadżety promocyjne Coca-Coli, modele samolotów, krawaty, tomiki z serii „Big Little Book”, puszki po piwie czy w końcu pułapki na myszy (z jedną z pułapek pozuje okładkowa para modeli).
Prawie pół wieku później zastanawiam się, po co to wszystko. W czasach, kiedy po japońskiej ekonomicznej bonanzie nie ma śladu, jeden jen to mniej więcej dwugroszówka, a Kraj Kwitnącej Wiśni odwiedza rekordowa liczba turystów – w dużej mierze wykupujących gromadzone w dekadach prosperity, a dziś nikomu niepotrzebne kolekcje: od książek przez figurki po zegarki – myślę, czy w ogóle warto było komuś to kiedyś gromadzić, by zalegało później na półkach antykwariatów czy, podobnie jak w Polsce, na brezentowych płachtach pchlich targów, by kurzyło się w pustych mieszkaniach albo i mogło stanowić nietypową polisę do spieniężenia czy wymiany w czasach gospodarczej niepewności.
Mimo to jakoś dałem się tej gadżetomanii ponieść. Kupiłem kilka książek (mogę w nich najwyżej zachwycić się znakomitymi ilustracjami czy odszyfrować pojedyncze słowa), zabawki i drobiazgi, kurzołapy, których nie sposób nazwać nawet sztuką użytkową, magazyny i czasopisma, na czele z tym o kolekcjonerach (podczas mojej wycieczki okazało się ono osobliwą formą przewodnika), kolorowe opakowania i darmowe broszury – zupełnie jakbym chciał trochę tego świata zabrać ze sobą, nie oglądając się na sytuację. I chociaż ani nie powiększy mi się wynajmowane mieszkanie, ani nie jest powiedziane, że stawiający mnie w uprzywilejowanej pozycji stosunek słabego jena do mocnej złotówki będzie trwał wiecznie, próbuję się jakoś usprawiedliwić. Z pomocą przychodzi mi Susan Sontag: „W świecie, który jest na najlepszej drodze do tego, by zmienić się w jeden wielki łup, kolekcjoner staje się kimś oddanym pobożnemu dziełu ocalenia”[2]. I mimo że pisze to w książce poświęconej fotografii, mam nadzieję, że jej słowa można przyłożyć także do pozornie najmniej wartościowych szpargałów, które – choćby były początkowo nawet najdrobniejszymi promocyjnymi gadżetami czy nieotwieranymi przez lata, nadpleśniałymi książkami – na nowo obracane w dłoniach, badane, stające się przedmiotami opowieści, przenoszone z miejsca na miejsce, podróżujące między kontynentami, by znów przez lata i dekady leżeć na półkach pod pierzynkami kurzu, obrastają w kolejne historie.
1. Jak w polskim przekładzie biografii Yukio Mishimy zaznacza tłumacz Maciej Froński: „«Starymi» Trzema Świętymi Skarbami są Zwierciadło, Miecz i Klejnoty – święte symbole władzy cesarskiej”. J. Nathan, Mishima. Życie, tłum. M. Froński, Warszawa 2022, s. 8.
2. S. Sontag, O fotografii, tłum. S. Magala, Kraków 2023, s. 83.
fot. Clay Banks / Unsplash.com