Siadam do tego tekstu po dłuższej przerwie w pisaniu. Na wieść o obecności Maszy Potockiej w jury Nagrody Literackiej „Nike”, mimo ogłoszenia wyroku sądowego potwierdzającego wystosowane przeciwko niej oskarżenia o mobbing, chciałam zareagować natychmiast, jeszcze przed galą wręczenia nagrody. Sytuacja życiowa zmusiła mnie jednak do przerwania pracy nad tekstem, który teraz, po niemal dwóch miesiącach, zmienił nieco kierunek. Chociaż smuci mnie fakt, że dopiero przebieranki Potockiej (najwidoczniej w Krakowie trzeba odstawić szopkę, żeby ostatecznie wyjść na czarną owcę) zdołały wywołać wzburzenie u tych, którym legitymizacja jej działań przez tuzów polskiej kultury dotychczas zamykała usta, to widzę światełko nadziei w tej mętnej sadzawce koneksji i władzy. Tym światełkiem jest petycja – pod którą sama się podpisałam – w sprawie kuriozalnego poparcia, którego udzielili Potockiej tzw. silnie ukonstytuowani polscy twórcy. Trudno jednak nie zadać sobie pytania, czy taki jednorazowy masowy protest wystarczy, żeby uruchomić nowe myślenie. Czy casus Maszy Potockiej coś zmieni, czy będzie jak zawsze? Praktyka pokazuje, że pamięć wzburzonych piranii internetowych jest w istocie pamięcią akwariowych rybek. A przyzwolenie na przemoc ma w naszym kraju silne korzenie. Wyruszam do grodu Kraka z ekspedycją pamięciową, żeby do nich dotrzeć.
Podczas ośmiu formacyjnych dla mnie lat życia w Krakowie imałam się różnych zajęć (jak większość z nas). Sprzątałam pokoje hotelowe, rozdawałam ulotki, byłam niańką, po obronie pracy magisterskiej wylądowałam na trzy miesiące za kasą w Ikei, przede wszystkim jednak pracowałam w gastronomii, obsługując galicyjskich królów i galicyjskie królowe. To właśnie tam, w przeróżnych barach i restauracjach, stykałam się z przemocą najczęściej. Nie tylko ze strony pracodawców (praca na czarno) i szefów kuchni (poniżanie i wyzwiska), ale również gości. W Krakowie bowiem mają oni niepisany immunitet, każący mrużyć oczy na praktyki takie jak wkładanie języka w usta niczego nieprzeczuwającej kelnerki czy zwykłe pierdolenie przy barze („weźże zrób laskę i wypierdalaj”). Stali bywalcy knajp i kawiarni są dla miasta zasłużeni, głównie dzięki przeszłości spędzonej w zatęchłej piwnicy pod rogami albo przez proces ocierania się – sami są geniuszami bądź otarli się o geniusz jednego z krakowskich pomnikowych twórców, którzy wynieśli nasze myśli płoche na ołtarze sztuki wysokiej, składając co prawda w ofierze zdrowie psychiczne współpracowników i bliskich, ale wpisując się w Bestiariusz Wybitnych Osobowości Krakowa, opasły jak cegła. Spróbujmy nią rzucić w szklany sufit.
Początkowo krakowski świat przemocy mnie fascynował. W czasach liceum co weekend tłukłam się Szwagropolem z Nowego Sącza do Krakowa na konsultacje do szkoły teatralnej, gdzie z uporem maniaka powtarzano nam, że dobrego artystę należy złamać, aby aktywować jego potencjał. Pozwalałam więc łamać się wielokrotnie, wierząc w to, że publiczne upokarzanie w jakiś sposób mnie wzmacnia. A przecież tylko chciałam tworzyć i w swojej naiwności wierzyłam uparcie, że sztuka wymaga poświęceń. Długo myślałam, że inaczej się nie da. Krakowscy geniusze za sam fakt tworzenia w królewskim mieście dostawali glejt upoważniający ich do masakrowania zastępu podobnych mi niewinnych duszyczek, wszystkich tych młodych aspirantów i aspirantek sztuki, którymi byli moi przyjaciele – studenci filozofii, teatrologii, filologii słowiańskich, ówczesnej PWST, ASP, historii sztuki, tekstów kultury, polonistyki itd. Większość z tych osób przewinęła się w okresie studiów przez krakowskie instytucje kultury, doświadczając tam przemocy bezpośrednio lub będąc jej świadkami.
Wielu z moich znajomych pracowało również w krakowskim MOCAK-u. Po godzinach opowiadali nam o warunkach panujących w tej instytucji, nie tylko finansowych, ale przede wszystkim psychicznych. Odświeżyłam sobie ich relacje w pamięci, czytając niedawne artykuły dotyczące postępowania sądowego wytoczonego przez Lidię Krawczyk, której od teraz jesteśmy dłużnikami, bo jako jedyna zdecydowała się na niezwykle radykalny (w Polsce wygranie sprawy o mobbing jest niemal niemożliwe) krok. Przecież latami „o tym się mówiło”, Kraków o tym wiedział, podobnie jak wiedział o problemach psychicznych aktorek Krystiana Lupy i atmosferze panującej na zapleczach legendarnych krakowskich przybytków gastronomicznych. „O tym się wiedziało” – to taka wyświechtana fraza, wykorzystywana za każdym razem, kiedy ktoś znajdzie w sobie odwagę, żeby zaprotestować i o przemocy w świecie sztuki powiedzieć głośno. „O tym się wiedziało” – plumkają złote rybki, bo na tyle je właśnie stać: szybki oburz w internecie i kilka gorączkowych dni spędzonych na śledzeniu imby. Po takich kilku dniach wyspecjalizowane w sztuce zapominania te same rybki przechodzą do publicznego dyskredytowania osób zabierających głos w sprawie przemocy (dziwnym zbiegiem okoliczności: z reguły kobiet).
Kto dziś wraca pamięcią do cytowanego przez Joannę Lech poety, od niedawna prozaika, kreującego się na czołowego feministę w tym kraju, który jeszcze niedawno poradził poetce w nawiązaniu do rozmowy o promowaniu jej twórczości materiałem wideo: „lepiej cipę sobie smalcem nasmaruj i wpuść psy, wiesz, po co – to będzie ciekawsze od twojego pierdolenia”? Lech została wyśmiana, podobnie jak zabierająca głos w sprawie Skworza Agnieszka Szpila czy Joanna Szczepkowska, która po pokazaniu Lupie dupy i przerwaniu udziału w sławnym tryptyku została niemalże scancelowana. Trzeba było wielu lat i szwajcarskich pracowników technicznych, żeby spojrzeć na jej protest z zupełnie innej perspektywy i powrócić do szerszej, wychodzącej poza kuluarowe szeptanie dyskusji o warunkach pracy w polskim teatrze.
To właśnie teatr w Polsce jest świątynią przemocy – zjawisko takie jak fuksówka, o ile mi wiadomo, nie funkcjonuje w innych krajach. Na Słowacji z pewnością nie. Przyszło mi wielokrotnie pracować w tutejszych teatrach w roli tłumaczki w koprodukcjach z polskimi twórcami. Dopiero podczas tej pracy zrozumiałam, że w polskich szkołach artystycznych wychowywani jesteśmy na koguty przeznaczone do walki i że to nie musi być międzynarodowy standard. Tresuje się nas, „łamiąc naszą osobowość”. Przetrwają najsilniejsi – oto hasło przewodnie metodyki nauczania w polskich szkołach. „Masz być jak bulterier! Jak wściekły byk! Jak Tomy Lee Jones w Ściganym!” Zrozumiałam, na ile to podejście odstaje od normy. Jakże trudno było wytłumaczyć polskiemu reżyserowi, że słowaccy aktorzy są przyzwyczajeni do przerwy obiadowej, i to o konkretnej, stałej porze, a fakt, że on sam dostał olśnienia i chce zrobić kolejny przebieg, nie oznacza wcale, że mają zostać tej przerwy pozbawieni, ponieważ najzwyczajniej w świecie burczy im w brzuchach. Widziałam dezorientację w oczach aktorów, poniżanych na oczach kolegów i współpracowników, widziałam aktorów, których znałam z ekranu, płaczących jak małe dzieci, stałam obok nich i tłumaczyłam te wszystkie nieprzyjemne uwagi, czując, jak sama powoli zamieniam się w psychopatkę.
Wtedy też poczułam ulgę, że los zdecydował, że nie zostałam wielką aktorką, tylko płynnie przeszłam do świata literatury. Czy jednak pole literackie jest faktycznie wielką wygraną? Podczas jednego z międzynarodowych letnich festiwali literackich występowałam w dyskusji ze znanym polskim reporterem, który w odpowiedzi na pytanie o warsztat reporterski starał się opisać zagranicznej publiczności fenomen „Gazety Wyborczej” początku lat dziewięćdziesiątych. Z dumą podkreślił, że przez długi okres musiał grać rolę czeladnika, „odrobić swoje”, aby w ogóle dostąpić zaszczytu pisania dla wielkiego medium. Patrzyłam na tego starszego mężczyznę, który z uśmiechem wspominał czasy, gdy de facto wykonywał niewolniczą pracę, z niedowierzaniem – ale przecież na takim micie wyrosło imperium Adama Michnika. Nie możemy więc się dziwić, że poziom „Wyborczej” aktualnie jest, jaki jest, skoro wśród pracowników gazety panuje wysoko wykwalifikowany prekariat. O tym też się wie. Czy odczuliście zwolnienie działu korekty? No właśnie. Tylko co z tego wynika?
Rozpoznanie przemocy w świecie literatury jest o wiele trudniejsze, ponieważ kartą przetargową jest tutaj niemierzalny prestiż, a wielu ludzi ma wyobrażenie, że wszyscy pisarze żyją na poziomie Remigiusza Mroza czy Katarzyny Grocholi. Trudno mówić o wykorzystywaniu pisarzy i pisarek w kraju, w którym w opinii czytelniczej „największymi ofiarami rynku” są wydawcy, a nie my, twórcy i twórczynie. Nie wiem, ile jeszcze wody musi upłynąć, żeby sytuacja uległa zmianie. Na razie wydawnictwa zabierają głos w sprawie mobbingu, jednoczą się z ofiarami, równocześnie oferując twórcom głodowe stawki i jawnie okradając ich z pieniędzy. Isn’t it ironic? Wierzcie lub nie, nie tylko Legimi dopuszcza się nieścisłości w rozliczeniach – znamy przypadki, w których autorzy zlecili audyt i odkryli, że zostali oszukani na tysiące złotych. Ale co z tego? Wciąż wmawia się nam, że powinniśmy być wdzięczni za zaszczyt bycia wydanymi, powinniśmy całować ręce wydawcy, ochoczo jeździć na festiwale literackie i za marne grosze uśmiechać się do publiczności. Wciąż wmawia się nam, że jesteśmy w tej grze czeladnikami, a nie kreatorami.
Na szczęście woda płynie, pokolenia się zmieniają, zmienia się również podejście do pracy artystycznej i jej rozumienie. Świetnie widać to na przykładzie dwóch obszernych badań dotyczących pracy pisarzy i pisarek w Polsce: krakowskiego raportu z 2014 roku Literatura polska po 1989 roku w świetle teorii Pierre’a Bourdieu i tegorocznego gdańskiego raportu Pisać może dziś każdy. Raport z badania kondycji gdańskich pisarek i pisarzy. Wyraźnie pokazują, jak w ciągu dekady zmieniło się rozumienie pracy pisarskiej – to już nie jest czyste hobby, misja czy powołanie, ale praca, za którą należy się normalne wynagrodzenie i która winna zapewniać twórcom podstawowe prawa pracownicze.
„Co słychać w grze o tron?” – pyta mnie czasem mąż, bo tak pieszczotliwie nazywamy w domu polskie pole literackie. Nie o literaturę przecież chodzi licznym twórcom, wydawcom, podcasterom, ale o prestiż, władzę, zasiadanie w kapitułach, rauty i liczbę followersów na Instagramie.
Pozostaje wierzyć, że moje pokolenie jest ostatnim, które załapało się na kult Jana Pawła II i Adama Michnika, tak ostentacyjnie stojącego po stronie Maszy Potockiej podczas tegorocznej żenującej gali wręczenia Nike. Podpisy pod protestem w sprawie listu wspierającego „zasłużoną dla kultury” Potocką, wystosowanego przez osoby ze starszego pokolenia wciąż kurczowo dzierżące berła władzy w świecie sztuki i kultury, pokazują pokoleniową przepaść w myśleniu o byciu osobą twórczą. A symboliczną sceną pokazującą miejsce artysty w polskim dyskursie stało się tegoroczne wręczenie nagrody poetce Urszuli Kozioł. Mogłoby się wydawać, że przyznanie jej Nike to swoiste zwieńczenie jej kariery, de facto jednak wykorzystano poetkę do legitymizacji prestiżu nagrody, która lata temu myślenie o literaturze zarzuciła na rzecz wpływów i rankingów (świadczą o tym również mgliste i z mojej perspektywy alibistyczne, pisane naprędce teksty wieloletniej jurorki nagrody Ingi Iwasiów, o tekście Krzysztofa Siwczyka nie wspominając).
Przyjrzyjmy się tej scenie jeszcze raz. Ponad dziewięćdziesięcioletnia poetka zostaje laureatką prestiżowej nagrody. Po dziesiątkach lat pracy doczekała się symbolicznego zwieńczenia swojej twórczości, zyskała swoje pięć minut. Tyle że nie zostaje dopuszczona do głosu, nikt nie spieszy jej z pomocą w wejściu na scenę, przeciwnie – naczelny „Gazety Wyborczej”, który kilka minut wcześniej uznał przemocową Maszę za ofiarę spisku, szybkim krokiem schodzi w stronę publiczności i niemalże zachodzi poetce drogę. Kreuje ten wysoko paternalistyczny i niesmaczny gest na troskę, jakoby sędziwa twórczyni nie miała siły przemawiać ze sceny, dlatego lepiej będzie, jeśli przemówi tyłem do widowni, zaklinowana przez naczelnego. To on trzyma mikrofon w ręce, to on jest dyspozytorem władzy. Poetka zdąży powiedzieć kilka zdań, po czym naczelny odsuwa od niej mikrofon. Poetka otwiera usta jak rybka uwięziona w akwarium. Nikt jej już nie słyszy. Show must go on.
Te kilka niemych, zawieszonych w dusznej atmosferze przaśnej gali słów stało się dla mnie symbolem miejsca sztuki w przemocowych przepychankach władzy. No pasarán!