Kiedy rok po debiucie zaczęto mnie oznaczać w mediach społecznościowych z informacją, że moja książka została nominowana, zszokowało mnie odkrycie, że w Polsce jest tyle nagród. Chociaż żywo interesowałam się literaturą, nigdy nie słyszałam o Nagrodzie Conrada, Nagrodzie Literackiej Gdynia czy Nagrodzie Literackiej dla Autorki Gryfia. Teraz, kiedy już na dobre zadomowiłam się w literackiej bańce, kiedy znam osobiście wielu jurorów i wiele jurorek, kiedy nie są mi obce animozje między twórcami, kiedy słyszałam wszystkie plotki o tym, kto, kiedy i z kim przespał się na wawrzynowym łożu, kiedy znam już wysokość poszczególnych nagród, oczywiście po odliczeniu podatku, słowem: kiedy posiadam całą tę wiedzę tajemną, wracam myślami do Weroniki sprzed lat. Pamiętam moment, w którym wujek przywiózł mojemu ojcu Jadąc do Babadag Stasiuka i wręczył mu egzemplarz niczym jakąś relikwię. Pamiętam Biegunów Tokarczuk zapakowanych w celofan razem z kapciami i torebką cappuccino, rozdawanych na imieniny i pod choinkę. Wszystko to pamiętam.
Wykorzystuję swoją rodzinę jak papierek lakmusowy, ponieważ wydaje mi się, że należymy do tego specyficznego grona ludzi, którzy na co dzień nie mają nic wspólnego ze światem literackim, a jednak czytają więcej niż jedną książkę rocznie. Jesteśmy zatem grupą reprezentatywną, tzw. zwykłymi czytelnikami – ludźmi, którzy sięgają po książki i uważają czytanie za niegłupi sposób spędzania wolnego czasu, ale też o większości nagród literackich nigdy nie słyszeli i nie usłyszą. Do takich ludzi docierają wieści jedynie o nagrodach, które mają zaplecze medialne (a więc wspomnianych Nike i Paszportach), co potwierdzają wyniki sprzedaży. Pozostałe nagrody po prostu nie przebijają się do świadomości większości obywateli i obywatelek, nie generują też zysków. Jaki jest wobec tego ich sens?
Nagroda zawsze będzie nobilitacją, potrzebujemy potwierdzenia naszego „geniuszu” – świetnym przykładem jest tutaj Jakub Żulczyk, jeden z poczytniejszych polskich autorów, który w swoich wypowiedziach nie kryje rozgoryczenia faktem, że jego książki nie bywają nominowane do nagród. Ten przykład oraz niedawna nie do końca przemyślana mistyfikacja Remigiusza Mroza, który zapragnął być drugim Myśliwskim pokazują, że wszystkie osoby piszące potrzebują symbolicznego wyróżnienia, że wszyscy pragniemy tego samego: żeby ktoś, kto ma na to glejt, potwierdził oficjalnie nasz talent.
Nie neguję symbolicznego znaczenia nagród, jednak powiedzmy sobie szczerze: lepiej być Żulczykiem tej imprezy. Wysoka sprzedaż w Polsce w przypadku tzw. literatury pięknej jest w tej chwili nieosiągalna (tylko nieliczni mają to szczęście, ale z reguły w przypadku jednej, maksymalnie dwóch książek). Kiedy debiutowałam, żywotność książki w mediach trwała mniej więcej pół roku – jeśli przyjąć ilość wpisów na wtedy jeszcze istniejących blogach, recenzje w prasie i na portalach – a bestsellery, o ile mi wiadomo, dosięgały około dziesięciu tysięcy egzemplarzy. Nie minęła nawet dekada, a sytuacja drastycznie się zmieniła: żywotność książki to aktualnie najwyżej miesiąc, chociaż czasami mam wrażenie, że realnie mówimy o dwóch tygodniach (jeśli trwa to dłużej, to zwykle dzięki inwestycji podjętej przez wydawnictwo – a więc kto ma pieniądze, ten ma rozgłos), zaś sprzedaż książek moich kolegów i koleżanek po fachu wielokrotnie nie przekracza tysiąca egzemplarzy. W prawie czterdziestomilionowym kraju! Zatrważające, prawda?
To każe mi podejrzewać, że w przypadku nagród wymiar symboliczny i tzw. prestiż są kwestią drugorzędną. Chodzi przede wszystkim o pieniądze. Nagrody reperują nasze znikome budżety, pozwalają spłacić długi, załatać dziury w zębach i suficie. Wysokość nagród waha się pomiędzy trzydziestoma tysiącami a sto pięćdziesięcioma tysiącami złotych. W dzisiejszych czasach nie są to pieniądze, za które można kupić mieszkanie, ale ponieważ zdecydowana większość z nas klepie biedę, emocje związane z szybkim zastrzykiem gotówki są duże. Jesteśmy wygłodniałymi wędrowcami, którzy przebyli niezmierzoną pustynię i natrafiają na migoczącą w oddali miskę ryżu – a ta najczęściej okazuje się fatamorganą. Pocimy się jak mopsy, zakładamy okulary przeciwsłoneczne, żeby kamera nie wyłapała naszych nerwowych tików, dusimy się własną śliną, czekając na werdykt, od którego zależy nasze być albo nie być. Snujemy plany o leczeniu kanałowym, nowej kanapie i wymianie rozrusznika skrzyni biegów w rdzewiejącym w garażu aucie. Oto nasze aspiracje. Czekając więc na werdykty poszczególnych nagród, czekamy na przepustkę do przetrwania. Zostały ci trzy życia, browsing, browsing, browsing.
Sama nominacja już nic nie znaczy – sprowadza się do lajków w mediach społecznościowych. Pół biedy, kiedy post jest sponsorowany, bo wtedy tych lajków pojawia się sporo. Ale kiedy organizatorzy skąpią na digital marketing, możemy spodziewać się czternastu, dwudziestu kciuków wzniesionych w górę. Liczy się tylko wygrana, a prosta matematyka mówi, że zwycięzca może być jeden. Przy czym często zdarza się, że jeden autor czy jedna autorka otrzymują w danym roku więcej nagród, czyli zgarniają całą chwałę – ponieważ w Polsce panuje moda na wynoszenie na piedestał jednej osoby rocznie (i szybkim zapominaniu o niej, kiedy wyda kolejne książki). Innowacją ma być wypłacanie skromnych sum wszystkim nominowanym. To zacna praktyka, stosowana od niedawna przez niektóre nagrody, ale sumy te są na tyle symboliczne, że nie rekompensują wszystkich braków – przypominam, że organizatorzy części nagród nie oferują nominowanym honorarium za wystąpienie w „panelu zwycięzców”.
Tutaj należałoby się zatrzymać na dłużej. Nagrody są formą promocji danych miast – niegłupi to pomysł PR-owy i w zasadzie nie mam nic przeciwko temu, aby każde miasto w Polsce miało swoją nagrodę. Problem w tym, że w tej całej otoczce, galach, cateringach, hotelach i szampanach nie ma miejsca na dyskusję o literaturze. Czas antenowy, jak pokazuje na przykład transmisja wręczenia Nike, jest rozdysponowany nierówno, na głupawe przerywniki muzyczne, pierdolenie Michnika i idiotyczne pytania Torbickiej, która nominowanych książek nawet nie czyta (wspomnę chociażby pytanie Lebdy o ziemniaki), dla tych wszystkich cyrkusantów jest miejsce – ale nagrodzony autor czy nagrodzona autorka dostaje maksymalnie trzy minuty, żeby wydukać „dziękuję” (to my mamy być wdzięczni, to my mamy się kłaniać w tym cyrku). Szczerze powiedziawszy, wolałabym cykl programów w prime timie, w których każdej nominowanej książce poświęcono by godzinę, a zamiast głupawych przerywników muzycznych i przemówień dziennikarzy wolałabym godzinną rozmowę ze zwycięzcą, niech będzie na żywo, niech będzie w emocjach.
Jedną z najgorszych praktyk związanych z nagrodami jest organizowanie wspólnej debaty, podczas której wszyscy nominowani mają w ciągu godziny odpowiedzieć na frapujące pytanie: co łączy ich książki. Wszystkie zostały napisane w języku polskim – chciałoby się odpowiedzieć. Dlatego nie widzę sensu zapraszania osób autorskich na wszystkie te gale, zmuszania ich do tłuczenia się pociągami (pamiętajmy, że zepsute auta rdzewieją w garażach) tylko po to, żeby na czterdzieści minut posadzić je na jakiejś scenie, a potem wręczyć nagrodę pocieszenia w postaci pióra z flagą Polski (otrzymałam takie podczas gali Angelusa) czy encyklopedii „wybitnych szczecinian” (którą przywlokłam do domu po gali wręczenia Gryfii, czując się znowu jak na wojewódzkim konkursie recytatorskim czy dożynkach gminnych w Rzepienniku Strzyżewskim). Może zamiast organizowania tych gali, kanapeczek i winka lepiej po prostu wysłać wygranym i nominowanym więcej pieniędzy i nagrać z nimi porządne wywiady, a później zadbać o transmisję w najlepszym czasie antenowym w państwowej telewizji? Ach, byłoby bosko!
Ależ, Werona, jak wtedy byśmy się sieciowali? – zapytacie. Sieciowanie jest przecież podstawą naszego przeżycia. Należy wiedzieć, z kim pić, z kim się spotykać i, jak zauważa Maciej Jakubowiak, czyje psy głaskać. Najlepiej zaprzyjaźnić się z jednostkami wielofunkcyjnymi, których w naszym polu nie brakuje. W Polsce członkowie jury są równocześnie dziennikarzami piszącymi recenzje, pisarzami wydającymi książki, osobami prowadzącymi kursy pisania itd. Szczęście mają ci, którzy mogą dogadać się na bezpośredni barter – ja tobie, a ty mnie. Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj. A więc autorka będąca jurorką jednej z nagród nominuje jurora innej nagrody w nadziei, że jej książka w przyszłości zostanie do tejże nominowana – co zresztą się dzieje. Pół biedy, kiedy mówimy o kilkuletnim odstępie czasowym; można wówczas niepostrzeżenie zatrzeć ślady, pamięć przecież ostatnio u wszystkich szwankuje. Ciekawiej robi się, kiedy w tym samym roku w jednej nagrodzie literackiej ktoś nominuje swojego kolegę jurora z innej nagrody literackiej – tak, mówię o przypadku, kiedy Maciej Jakubowiak nominował Piotra Sadzika do nagrody Barańczaka, podczas gdy zasiadał z nim w gronie jurorskim Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. Czy taki przekręt byłby możliwy w jakiejkolwiek innej branży? Wątpię.
Wywołuję Jakubowiaka do tablicy, ponieważ znamy i lubimy się, jedliśmy razem chipsy, piliśmy piwo i głaskaliśmy swoje psy. Chyba dlatego tak bardzo zasmucił mnie jego tekst w dwutygodniku nawołujący do zaprzestania kłótni o literaturę. Mierzi mnie fakt, że coraz rzadziej mogę liczyć na szczerą opinię dotyczącą mojego pisania – im jestem starsza, tym mniej wierzę komplementom. Boję się, że opinie, o które proszę, są czysto asekuracyjne, a przecież chcę pisać coraz lepiej, potrzebuję więc krytyki. Niestety zsieciowanie (czy raczej: uwikłanie) zabija jakąkolwiek możliwość normalnej dyskusji o książkach, a ta potworna świadomość, że znamy się z festiwali, że nasze dzieci jadły razem lody, a psy oblizywały sobie dupy, paraliżuje nasz obiektywizm. Skąd przekonanie, że skoro się lubimy, możemy już tylko głaskać się po głowach? Przecież karcimy czasem swoje dzieci, jako partnerzy sprzeczamy się, wytykamy naszym rodzicom ich błędy, choć z reguły ich kochamy. Skoro zatem w życiu osobistym akceptujemy konflikt jako nieodzowny element ludzkiej egzystencji, dlaczego unikamy go w świecie literackim, który ze względu na panujące w nim zasady coraz bardziej przypomina loże masońskie niż normalne życie? Dlaczego nie możemy wytykać sobie błędów? Krytycznie podchodzić do swojej twórczości? Pokłócić się? Chodzi o nasze ego – czy może o te pięćdziesiąt tysięcy złotych, które podreperuje nasz budżet? Może chodzi wyłącznie o pieniądze, których wszyscy desperacko potrzebujemy, bo przecież kultura w Polsce jest niedofinansowana? Może chodzi jedynie o te ochłapy?
Czy wynagrodzenie za jurorowanie jest rzeczywiście na tyle lukratywne, żeby sprzedawać Mefistowi dusze? Sprawdziłam to na własnej skórze, chociaż nie w Polsce, lecz na Słowacji. Mam za sobą doświadczenie jurorowania w słowackiej nagrodzie literackiej Anasoft. Za rok pracy otrzymałam dokładnie tysiąc euro. Poczułam się wyróżniona zaproszeniem do międzynarodowego grona – bo do tej nagrody zaprasza się jurorów nie tylko ze Słowacji, ale również z Czech, Węgier czy Polski. W moim odczuciu to odświeżające, chociaż po rozmowach z polskim środowiskiem poetyckim o nagrodzie Szymborskiej nie mam pewności, czy ten model byłby w Polsce możliwy. Specyfika słowackiej nagrody zasadza się na bilingwalności jurorów, a co za tym idzie – znakomitej znajomości literatury słowackiej, ale też literatur krajów ościennych. Słowaccy Węgrzy wyrastają w dwóch kulturach, czescy pisarze swobodnie czytają słowackie nowości. W Polsce doświadczenie dwujęzyczności nie jest na tyle powszechne, żeby osiągnąć efekt „ubogaconego obiektywizmu”.
Podczas jurorowania na Słowacji zaczęłam również zastanawiać się nad jedną z podstawowych kwestii: czy jurorzy rzeczywiście czytają wszystkie zgłoszone książki? Do Anasoftu automatycznie co roku jest nominowanych około stu trzydziestu pozycji. Pierwsze otrzymaliśmy na wiosnę, kolejne odbierałam z księgarni należącej do słowackiego instytutu literatury przez następne miesiące, aż do końca roku. Do pierwszych obrad zasiedliśmy w lutym. Czy można przeczytać tyle książek w ciągu roku? Owszem, ale tylko jeśli jest to naszym głównym obowiązkiem – ja podczas jurorowania wciąż byłam na urlopie macierzyńskim, a córka przeszła już ząbkowanie; przespane noce wydają się dla uczciwej oceny literatury kluczowe. Czy da się uważnie czytać książki pomiędzy pisaniem swoich tekstów, pracą na etat i tzw. życiem osobistym? Odpowiedzmy sobie na to pytanie na podstawie liczb. Wszystkie nagrody literackie umieszczają w mediach społecznościowych posty z informacją, ile książek do nagrody napłynęło, a następnie po kilku miesiącach ogłaszają tzw. long listę. Wystarczy więc przeliczyć tygodnie upływające od postów informujących o nadesłanych książkach do postów ogłaszających nominacje i podzielić je przez liczbę książek. W najlepszym przypadku dostajemy wynik jedna–dwie książki, w tych najbardziej hardcorowych: sześć, a nawet dziesięć książek na dzień. Oczywiście wszyscy znamy jurorską linię obrony – większość książek czytaliśmy wcześniej, mamy różne kategorie, komiksy i książki dla dzieci czyta się szybciej albo każdą kategorię czyta jeden juror (selekcja dokonywana przez jedną osobę – obiektywizm jak się patrzy!).
Pozostaje pytanie: co zrobić z taką masą książek? Choć zabrzmi to kontrowersyjnie, przede wszystkim zalecałabym wydawcom wydawać mniej. Jeśli już jednak mamy do czynienia z taką masą, może warto zadbać o preselekcję? Kto mógłby jej dokonywać? Może nadesłane książki najpierw czytaliby studenci krytyki literackiej z różnych polskich uczelni, a o ostatecznym werdykcie decydowałoby eksperckie jury? Które, swoją drogą, powinno być kadencyjne? W słowackiej nagrodzie jurorzy zmieniają się co roku – zdarzają się powroty, ale po, powiedzmy, ośmiu latach. Warto również zastanowić się, czy zamiast wprowadzać poszczególne kategorie w nagrodach, może lepiej byłoby wyspecjalizować się w jednym gatunku – a więc nagroda za najlepszy esej miasta X, nagroda za najlepszy komiks miasta Y itede, itepe. Szczytem marzeń osób piszących jest retransformacja Nike z nagrody ideologicznej w nagrodę za najlepszą polską powieść. Ach, zapomniałam, polska powieść przecież nikogo już nie interesuje – za dużo papieru, za dużo zachodu.
Polskie nagrody literackie to tak naprawdę temat na cały cykl, a nie jeden tekst. Trudno jednak nie wspomnieć o nagrodach dla debiutantów. Kiedy zaczynałam swoją pożal się boże karierę pisarską, debiutanci byli niedowartościowani, stworzenie nagród dla literackich pierwocin było zatem odważnym gestem. Ale, jak wiele rzeczy w polskim półświatku literackim, podejście do debiutów się wynaturzyło. Wydawcy i recenzenci wyczuli konfiturę i zaczęli fokusować się na debiutach, często wynosząc osoby pisarskie na piedestały i uderzając w wysokie C, żeby już przy drugiej książce zupełnie je zignorować, co roku bowiem potrzebujemy świeżej krwi. Dożyliśmy więc czasów, kiedy z debiutem można wstrzelić się na Olimp, a z kolejnymi książek wylądować w kanale. Sztuką jest unosić się nad rdzawym okiem, należy jednak nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów. I najlepiej ciągle pisać to samo.
Czy krytykowanie polskich nagród literackich może być dla mnie ryzykowne? Czy za szczekanie zostanę objęta anatemą? Wierzę, że zdrowa krytyka przynosi owoce, nie mam też potrzeby do nikogo się łasić – jeśli liczne gremia deklarują, że ich głównym celem jest szukanie i wyróżnianie dobrej literatury, pozostaje mi tylko wierzyć, że kiedy napiszę coś dobrego, zostanie to dostrzeżone. A kiedy wypuszczę gniota, spotkam się z krytyką, nawet jeśli ktoś głaskał mojego psa. Przestańmy więc traktować pole literackie jak nietykalne sacrum, wróćmy do idei agory (sic!).