„Nie ma nikogo, kto mógłby coś zrobić, nawet gdyby mógł” – kapitalizowanie gadulstwa
Z tamtej rozmowy najlepiej pamiętam muzykę. Lepiej od słów. Klawiszowy New Age z ambientowym poszumem, żeby jakoś to brzmiało w słuchawce telefonu. Trochę Ryūichi Sakamoto, trochę Brian Eno, zmiksowani w blenderze i wlani w foremkę w kształcie biurowca, wykonaną z zielonego lustrzanego szkła. Muzyka donikąd, do windy albo do korporacyjnej stołówki. Kiedy dość niedawno, po kilku latach, usłyszałem ją ponownie, spociły mi się ręce, a moja grdyka zaczęła skakać, mimo że to nawet nie ja dzwoniłem. W trybie głośnomówiącym na połączenie z centralą oczekiwał mój tata – próbował skontaktować się z dostawcą i przemodelować dotychczasową umowę na internet (wnioskując po przepustowości łącza, ostatni raz zmienianą w okolicach 2010 roku).
Na prośbę w asystowaniu ojcu przy połączeniu z call center oczywiście przystałem. Z poczucia obowiązku, jako odwiedzający rodziców starszy syn, w ramach próby sprostania panującemu powszechnie przekonaniu, że każda osoba urodzona po 1990 jest z Internetem za pan brat, wreszcie z uwagi na fakt, że doświadczenia z centrum telefonicznym mam w rodzinie największe – z zewnątrz (telefony do ZUS-u, po których już nigdy nie będę chciał złamać sobie ręki – około dziesięciu; telefony na infolinię banku, za każdym razem, kiedy aplikacja okazywała się zawodna – około trzydziestu; telefony na linię wsparcia dla osób w kryzysie – dwa, może trzy) oraz od środka (dzień próbny, po którym już nigdy nie będę chciał pracować w call center – jeden).
Centrum telefoniczne nie zawsze kojarzyło mi się z opieszałością i sygnałem oczekiwania na połączenie. W czasach szkolnych przez moment wydawało mi się wręcz kuszące. Było tak za sprawą kumpla gaduły, zatrudnionego w telemarketingu od połowy liceum, dumnego dorobkiewicza, na którego plecach planowałem podbić świat weekendowej pracy. Owa inicjacja dość prędko okazała się czymś zupełnie innym od pierwotnego zamierzenia – nie pierwszą pracą, a pierwszym tak wyraźnym poczuciem żywego uczestnictwa w kapitalistycznym bezsensie. Biurowca z zielonego lustrzanego szkła nie było, był modułowy budynek typu Lipsk na terenie dawnej łódzkiej fabryki, a w nim stajnia stanowisk open space i setki identycznych rozmów, zlewających się w jednostajny poszum wzmagany rzężeniem wentylatorów.
Ku zdziwieniu kumpla próbę pracy poddałem prędko. Niekoniecznie przez przestrzeń, bardziej przez doświadczenie korespondujące z tym, którego doznają rozmawiający z call center po drugiej stronie (oraz z uwagi na fakt, że dzień później przyjęto mnie na obsługę stoiska rybnego w lokalnym supermarkecie). Doświadczenie call centerkojarzy mi się z nieprzerwanym poczuciem bezradności, mówieniem dla mówienia, korporacyjnymi próbami kapitalizowania gadulstwa, najczęściej nieudanymi. Po drugiej stronie objawia się ono jeszcze wyraźniej, a związaną z nim niemoc opisywał Mark Fisher w Realizmie kapitalistycznym:
Doświadczenie call center wydobywa esencję politycznej fenomenologii późnego kapitalizmu: nudę i frustrację, przerywaną gdzieniegdzie przez wesolutki PR-owy szczebiot, ciągłe powtarzanie tych samych monotonnych szczegółów różnym, źle przeszkolonym i niedoinformowanym operatorom, rosnącą wściekłość, której nie można dać upustu, bo nie ma właściwie żadnego prawomocnego przedmiotu, ponieważ – bardzo szybko dla dzwoniącego staje się to jasne – nie ma nikogo, kto by coś wiedział, i nie ma nikogo, kto mógłby coś zrobić, nawet gdyby mógł1.
Podobną złość odczuwałem, towarzysząc ojcu w rozmowie, która miała przybliżać go do nowej umowy. W założeniu operatora (zaopatrującego całą rodzinę także w telefony komórkowe): pieniądze miały zostać zarobione. Jak w przypadku większości telemarketingowych założeń, dostawca miał na przykład sprzedać umowę, wymienić wadliwy produkt i zaproponować gratis, wykonać usługę. Odbiorca miał podpisać, że zobowiązuje się za to zapłacić.
W praktyce wiszenie na telefonie przeciągało się, a pytania i odpowiedzi przypominały niekończący się mecz ping-ponga w trakcie leniwego popołudnia na letnich koloniach, na którym zależało tylko jednej osobie, do tego z każdą kolejną minutą coraz mniej. Poczucie beznadziei narastało, kolejne komunikaty ojca były albo zbywane, albo źle interpretowane. Na próżno podawał numery umów, numery zarejestrowanych telefonów, numer PESEL. Pozbawiona wrażliwości korporacja nie reagowała, występując bezpodmiotowo pod postacią konsultanta zaopatrzonego w pakiet formułek.
Te pamiętam dobrze z dnia próbnego – wyklejone były nimi całe stanowiska. Przybiurkowe doświadczenie przypominało siedzenie w ciasnym kiosku, w którym tytuły i nagłówki czasopism zastąpiono scenariuszami rozmów (nietrudno odszukać je w internecie, to jedynie część z nich: SKRYPTY POŁĄCZEŃ PRZYCHODZĄCYCH, SKRYPTY ROZMÓW SPRZEDAŻOWYCH, SKRYPTY POKONYWANIA OBIEKCJI (sic!), SKRYPTY DLA PRZEPROSIN, SKRYPTY DLA MÓWIENIA „NIE”).
Sytuację tę Fisher przyrównywał do bezradności K. – bohatera Zamku Franza Kafki:
niepokój wiążący się z call center jest jeszcze jedną ilustracją tego, że jeśli Kafkę traktuje się wyłącznie jako wieszcza totalitaryzmu, to odczytuje się go powierzchownie; zdecentralizowana biurokracja stalinizmu rynkowego jest dużo bardziej kafkowska niż biurokracja władzy scentralizowanej2.
W Zamku K. próbuje połączyć się telefonicznie z centralą i wciąż napotyka na przeszkody, instancje, szczeble niekończącej się drabinki:
jeśli stąd wzywa się do telefonu kogoś z zamku, to dzwonią tam wszystkie aparaty najniższych wydziałów albo raczej dzwoniłyby, gdyby – ja wiem to na pewno – przy wszystkich tych aparatach telefony były wyłączone. (…) Nie mogę też zrozumieć, jak nawet obcy może myśleć, że jeżeli np. zawezwie się do telefonu Sordiniego, to ten, co mu odpowie, naprawdę jest Sordinim?3
Pytanie o Sordiniego jest zasadne także w kontekście rozmowy mojego ojca. Sordiniego nie było, dopiero po kilku powtarzanych tym samym tonem pytaniach tata zorientował się, że od przynajmniej kilkunastu minut odpowiada mu bot. Przyznaję: również nie zwróciłem na to uwagi, kolejne monotonne komunikaty oddaliły mnie od rozmowy na tyle, że przestałem słuchać.
Próba skapitalizowania gadulstwa, zakręconego, nieprecyzyjnego (i precyzyjnie bezosobowego!) zakończyła się klęską. Frustracja ojca narastała stopniowo, w pełnej harmonii z powtarzanymi w pętli hasłami konsultanta-maszyny.
Agresja pojawiła się znienacka. Tata w końcu się rozłączył i cisnął telefon na kanapę. Umowy na nowy internet nie zawarliśmy.
Kumpel gaduła wciąż pracuje w marketingu, na stanowisku kierowniczym. Studiuje prawo, planuje zostać adwokatem, bo – jak twierdzi – umie rozmawiać. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
1 M. Fisher, Realizm kapitalistyczny. Czy nie ma alternatywy?, tłum. i posł. A. Karalus, Warszawa 2020, s. 89.
2 Tamże, s. 90.
3 F. Kafka, Zamek, tłum. Krzysztof Radziwiłł i Kazimierz Truchanowski, Czytelnik, Warszawa 1983.