Medonet podtyka taką diagnozę: „Zdaniem badaczy sen o spadaniu może odzwierciedlać poczucie bezradności lub odrzucenia”. Jeśli już taki sen mi się przydarza, to zawsze z akcją w tej samej scenerii: wewnątrz wieży dawnej fabryki Ossera, gdzie – odkąd pamiętam – pnące się wzdłuż ścian schody nie miały poręczy, na samym dnie klatki widniała czarna dziura, a kilkadziesiąt metrów wyżej, u szczytu, z powybijanych okien rozciągał się widok na Łódź.
Jako dzieci robiliśmy tam różne rzeczy: pluliśmy z samej góry i odliczaliśmy czas upływający do plaśnięcia śliny o chodnik, czailiśmy się w krzakach przed ochroną (która, zdaje się, istniała tylko na złowrogich tabliczkach z herbem firmy i nigdy się nam nie zmaterializowała), właziliśmy na dach kryty zmierzwioną czarną papą. Najczęściej jednak chyba bezrefleksyjnie się gapiliśmy: na bloki osiedla Manhattan z charakterystycznymi betonowymi czapami mieszczącymi maszynownie wind, wieżę Katedry, ceglastoczerwone molochy dawnych fabryk i kominy elektrociepłowni. W głowie zalega mi sporo klatek z tamtego czasu, prawie same obrazy. Jest coś jeszcze: wspomnienie pogłosu naszych oddechów w pustych wnętrzach przemysłowych hal albo po prostu – ciszy.
„Wychodzę z tkalni, gdzie na 500 pracuje kilka krosien. Oglądam przędzalnię – pięć pięter ogromnego budynku – gdzie zamiast ogłuszającego hałasu słychać stukot butów o metalowe schody. Nie wiem, co gorsze: hałas czy cisza”[1] – pisze Paweł Smoleński po odwiedzeniu Zakładów Przemysłu Bawełnianego im. Juliana Marchlewskiego „Poltex” (wcześniej była tu fabryka Izraela Poznańskiego, dziś jest Centrum Handlowe Manufaktura). Kiedy opisuje je w roku 1992, działalność produkcyjną kończą działy przędzalni i tkalni, mówi się o postępowaniu upadłościowym, a na czele zarządu spółki staje likwidator. Hałasująca niegdyś fabryka staje się ledwie olbrzymią nieruchomością, zagracającą miasto jak wiele innych upadłych zakładów łódzkiej włókienniczej monokultury.
Przychodzę na świat pięć lat później w przemysłowym mieście, w którym o przemyśle mówi się wtedy głównie w czasie przeszłym. Fabryczny huk znam tylko z opowieści – jak ta o mamie koleżanki, przez wieloletnią pracę przy maszynach mówiącej głośniej niż inni domownicy, albo te wielu bohaterek Alei włókniarek Marty Madejskiej, które, przyjechawszy ze wsi i poszedłszy „na fabryczne”, żyły przy tykaniu zegarów nad warsztatami, przy świście zakładowych gwizdawek, w gwarze, gdzie „najtrudniej było przełamać odruchowy strach przed stalową masą, jej drganiem, ruchem, hałasem”[2].
Hałas znam jeszcze z filmu, który w tym roku świętuje pięćdziesięciolecie, czyli Ziemi obiecanej Andrzeja Wajdy. Swoim rozmachem godnym Polski połowy lat siedemdziesiątych i nominacji do Oscara, długością, ambicją, przydawanymi mu przez lata tytułami – właściwie cały jest dla mnie hałasem. I przyznam, że z początku, a po raz pierwszy zobaczyłem go w liceum, trudno było mi z niego wyłuskać moje rodzinne miasto takim, jakim znałem je z codzienności. Jasne, w oko wpadały znajome miejsca: tu w ujęciu, w którym odgrywający rolę Karola Borowieckiego Daniel Olbrychski przechadzał się pod przędzalnią Poznańskiego, dziś mieszczącą hotel, ale wizualnie prawie niezmienioną, tam w scenach z wnętrz Pałacu Scheiblera, współczesnego Muzeum Kinematografii; mało było jednak zawsze w znanej mi Łodzi tamtego filmowego tumultu i nie umiałem wyłapać jej z wizji Wajdy – podobnie zresztą jak z wizji Reymonta.
Częściej niż do filmowej Ziemi obiecanej wracałem do promującego ją teledysku. „Było – minęło – koniec!” – śpiewali odgrywający główne role Daniel Olbrychski oraz Andrzej Seweryn i Wojciech Pszoniak w filmie do piosenki z tekstem Jonasza Kofty. W 1975, roku powstania obrazu Wajdy, słowa te są ledwie wspomnieniem o czasach fabrykantów. Mocy nabiorą dopiero za kilka lat – po roku 1981, kiedy zacznie spadać poziom zatrudnienia w mieście. Pracę tracić zaczną te same osoby, które w filmowej adaptacji powieści Władysława Reymonta są niemymi obsługiwaczkami krosien, wychudzonymi nędzarzami, dla których zamknięcie działu fabryki (na wiek przed tym, jak fabryki zamykać się będzie w całości) to koniec świata, w końcu rekwizytami w scenach gore.
„Ekspresjonizm i naturalizm, którymi posłużył się Wajda, by oddać grozę miasta potwora, stały się z czasem przezroczyste. Zamiast tragedii łódzkiej kosztujemy ciągu wysmakowanych artystycznie scen, popisu aktorskiego, kunsztu reżysera i operatorów, wysiłku scenografów. Aura tego pokazu jest tak intensywna, że przesłania wszystko, co aurą nie jest”[3] – pisze w „Dwutygodniku” łodzianin Łukasz Najder.
Oglądane prawie wiek po czasie akcji sceny z filmu Wajdy, nie licząc znajomych lokacji, wyglądają jak z innej planety: ten z chmarą bezimiennych ludzi, która wynurza się z rozchwierutanych drewnianych chałupek pod miastem i ciągnie w kierunku słupów dymu z fabrycznych kominów, te towarzyszące wjazdowi do miasta ojca Karola i Anki, ukazujące łódzkie różnice i wielokulturowość miasta („K. VOGEL”, „SKŁAD KAWIORU ASTRACHAŃSKIEGO”, „VERKAUF FRUCHTEN”, „MEBLE DEKORACJE”), ten – znów – z niemą ludzką plamą przykucniętą pod kutym fabrycznym ogrodzeniem, wyczekującą rozpoczęcia pracy, wreszcie te z niekończącymi się ciągami maszyn w niemalże nieprzerwanym ruchu, niezależnie od kontuzji pracownika czy śmierci fabrykanta.
„Jesteś pan maszyną, taką samą jak my wszyscy” – mówi Borowiecki do czułego na cudzą krzywdę praktykanta von Horna. Łapię się tego cytatu kurczowo, czuję, że jest mi bliski, bo sporo w nim o tym, co Łódź stworzyło, co dało jej zaistnieć i co wciąż trzyma się wielu związanych z nią historii, jej beznadziejnej zależności od pracy i kapitału, które jak nic przyczyniły się do jej kształtu i przepływającego przez nią życia.
„Łódź w ogóle robi wrażenie raczej wielkiego osiedla fabrycznego niż miasta: fabryki pracują nad miastem, przytłaczają je nie tylko swą ilością, ale cały układ jego życia i nastrojów podporządkowują interesom przemysłu”[4] – pisze cytowana w książce Marty Madejskiej Halina Krahelska, inspektorka pracy obserwująca warunki w łódzkich fabrykach w sanacyjnej Polsce. Pracująca w mieście ponad dekadę później włókniarka stwierdza w reportażu prasowym: „Nie wiem już, czy mam ręce, czy kręcące się wrzeciona”[5] .
Z ich historii, wyzysku, pozostawienia samych sobie i bezradności bierze się wiele Łodzi znanej mi dziś. Życie włókniarzy i włókniarek, przyjeżdżających do rozwijającego się i zwijającego później miasta, codzienny wpływ maszyn, bieganina, gwar i brutalna kontra w ostatnich latach XX wieku: zamykanie kolejnych zakładów, masowe zwolnienia załóg, pustoszenie, cisza i rozkład – stworzyły miasto po mieście, inne niż to z filmu Wajdy czy powieści Reymonta.
Historie babć i matek, dziadków i ojców, zwykłe: o wirującym w świetle słońca bawełnianym pyłku, o trzaskach i szumach, o dźwiganiu szpul i bel, o trzech zmianach, o puchnących nogach i żylakach, o radach zakładowych i strajkach, o apreturach, drip-dry’ach i drelichach, o przychodzeniu zawczasu, o smarowaniu krosien, o rwących się niciach i o tym, jak to potrafiło wyprowadzić z równowagi, o wcześniejszych emeryturach i odprawach – wreszcie o tym, jak to wszystko znikało.
I historie urodzonych już po tym wszystkim. Miejsca: pusta klatka schodowa i echo na kolejnych piętrach u dawnego Ossera, łuszcząca się farba olejna na ścianach u dawnego Scheiblera, piwniczny zaduch, peerelowskie meble i koncerty u dawnego Kona, kino i Muzeum Fabryki u dawnego Poznańskiego, jointy i kurczak king-kong u dawnego Ramischa, instalacja z fluorescencyjnymi kościotrupami w Maluchu na którejś z awangardowych wystaw u dawnego nie-pamiętam-kogo.
„Piękne miasto!” – mówi w jednej ze scen Ziemi obiecanej Moryc Welt. Jedzie powozem, naokoło bruk i rynsztoki, ceglastoczerwone mury. Dalej błoto, rozlewiska, małe rzeczki, pod murami ludzie w mundurkach, w tle biznes, pożary fabryk. Nad wszystkim przyroda: brzozy pośrodku placu budowy fabryki, badyle, te akurat mi znane – ponad sto lat później będą porastać pofabryczne nieużytki, ruiny, placyki.
Na pięćdziesięciolecie Ziemi obiecanej chciałbym historii o mieście pięknym, ale na smutno – takim, jakim poznałem je sto lat po czasie akcji opowieści Reymonta i Wajdy.
[1] P. Smoleński, Łódzkie klocki, https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,15362167,lodzkie-klocki.html, [cyt. za:] M. Madejska, Aleja włókniarek, Wołowiec 2019, s. 279.
[2] M. Madejska, Aleja włókniarek, s. 43.
[3] Ł. Najder, Miasto świata, „Dwutygodnik” 2024, nr 380, https://www.dwutygodnik.com/artykul/11148-miasto-swiata.html, 5 III 2025.
[4] H. Krahelska, Łódzki przemysł włókienniczy wobec ustawodawstwa pracy, Warszawa 1927, s. 26, [cyt. za:] M. Madejska, Aleja włókniarek, s. 91.
[5] M. Przedborska, Robotnica łódzka w świetle faktów i wspomnień, „Głos Poranny” 1938, nr 146, [cyt. za:] M. Madejska, Aleja włókniarek, s. 99.
fot. @tama66 / unsplash.com