Jedziemy. Auto podskakuje, oblewam się kawą, trzęsącymi się palcami próbuję odblokować telefon, i w ogóle rzuca nami jak w trakcie samolotowych turbulencji – a mimo to, rozglądając się przez panoramiczne okna terenówki, czuję się, jakby wmontowano mnie w tapetę „Idylla” z Windowsa XP. Jest pięknie. Krajobraz naokoło pagórkowaty, ale trudny do porównania z tym na południu kraju, bardziej jednostajny, z występującymi raz na czas anomaliami, takimi jak sterczący ponad horyzontem wiatrak czy wieża późnogotyckiego kościoła widziana od góry, jakby świątynia znajdowała się w kotlinie. Znam te widoki – ze Wzgórza psów Żulczyka albo tego teledysku, w którym Szpaku rapuje, jeżdżąc na rowerze po ciasnej asfaltowej drodze, a naokoło rosną wysokie, wpadające w las trawy.
Dobra, ledwie część z tego, co napisałem przed chwilą, to prawda. Nie jest jak we Wzgórzu psów, bo akcja powieści, choć dzieje się w fikcyjnym Zyborku, to najpewniej nie w zachodniej części Mazur. Późnogotycki kościół od góry widzimy dopiero kilka dni później, w drodze do Elbląga, nieopodal którego, w Raczkach Elbląskich, odwiedzamy najniżej położony punkt w Polsce (to znaczy, tak nam się wtedy wydaje i wskazują na to liczne oznaczenia na czele z informacyjnym totemem; jak się okazuje, ów rekord, w 2022 roku potwierdzony przez GUS, należy do wsi Marzęcino). Krajobraz – tak – jest pagórkowaty, idylliczny, ale poprzetykany opuszczonymi oborami z czerwonej cegły oraz okazałymi domami z katalogu. I w sumie go nie widać, bo zasłaniają go ekrany dźwiękoszczelne. Auto nie jest terenówką, lecz – jak właśnie czytam – crossoverem, z tych, które w reklamach najpierw mkną między biurowcami, a później czołgają się przez błotniste pozamiejskie trasy. I nawet ów samochód nie podskakuje – ekspresową S7 o perfekcyjnym asfalcie zapierdalamy jak po sznurku i tą pojedynczą drogą moglibyśmy dojechać do celu, choćbyśmy byli z dalekiej Rabki-Zdroju.
Jedziemy na Mazury Zachodnie, bo to, jak piszą w broszurze turystycznej, „oaza spokoju w sercu Mazur”. Jeśli przyjmiemy, że serce jest przesunięte w lewo, jak się mówi, to obszar w obrębie Kanału Elbląskiego, z Pasłękiem, Zalewem, Morągiem, Ostródą, Olsztynkiem, Iławą, Lubawą i Dąbrównem, rzeczywiście znajduje się w tym sercu. Nam po miesiącach miejskiego życia na chwilę potrzeba spokoju, więc wszystko się zgadza.
Lądujemy prawie w sercu deklarowanego w broszurze serca: w miejscowości kawałek od Ostródy. Po drodze mijamy zaszyty między drzewami hotel ze spa, kortami do tenisa i stadniną, porozgałęziany, olbrzymi jak kosmiczny krążownik i zamknięty na cztery spusty, oraz towarzyszącą mu stację benzynową. Dalej stoi kilka poniemieckich kamienic i bogato zdobiony urząd. A na nim nowy logotyp Poczty Polskiej, odłupany nieco, odsłania ten, który zapamiętałem z dzieciństwa i pod którym może nawet kryje się – jeśli lata temu nie odłupano jej celowo do cna – pozostałość po znaku niemieckiej Reichspost.
Dzień pierwszy
Zatrzymujemy się w drewnianym domu, dość nowym. Z jednej jego strony nachyla się las, z drugiej przez płot towarzyszy mu całoroczny dom krzątających się po ogrodzie sąsiadów, którzy spoglądają podejrzliwie i nie pozwalają zbyt długo przebywać w orbicie chatki. Już pierwszego dnia postanawiamy w niej nie siedzieć, ale łazić, nie rzucać się ludziom zza płotu w oczy. Drałujemy między drzewami i trafiamy na przystanek numer jeden: napotkany po drodze kawałek porcelany, kilkucentymetrową skorupkę, po obu stronach emaliowaną i malowaną na biało w niebieski wzór układający się we fragment kwiatu. Dopowiadamy sobie, że to rzecz po mieszkających tu kiedyś Niemcach. Coś, co było talerzem lub miską, chowamy we wspólny plecak i ruszamy dalej, na poszukiwania poniemieckiego, ku odhaczeniu – czy też odhaczaniu, bo poniemieckiego jest tu mrowie i natykamy się na nie raz po raz: pomnik upamiętniający ofiary wojny 1914–1918, dziś zawisły nad wodą głaz z wytartą inskrypcją, punkt orientacyjny dla przepływających kanałem kajakarzy; kryta gontem pusta chałupa, spod której przeganiają nas psy; opuszczony ceglany kurnik o wykuszach i ryzalitach godnych zamku czy katedry. Ale nie po poniemieckie tylko przyjechaliśmy. Mając dwadzieścia kilka lat, nie sposób miast takich jak Morąg czy Ostróda nie kojarzyć z tym, co już jak najbardziej polskie, zakorzenione w lokalnym folklorze i polskojęzycznej kulturze.
Dzień drugi
Z polskojęzycznych celów – najpierw Ostróda i mural Liryki Składu Ostródzkiego vel Syberii vel Tylko Dla Wtajemniczonych, czyli pozostałości po grafficiarskim upamiętnieniu jednego z najbardziej osobliwych projektów muzyczno-artystycznych z Mazur Zachodnich (bardziej osobliwy będzie jedynie ten związany z dniem numer trzy). Powstały na początku XXI wieku projekt Goga i Kiełasa, tekściarza i producenta z okolicy, owiany tajemnicą i olbrzymią sławą – na czele z utworami serce (6,3 miliona wyświetleń), tango (3,9 miliona), jedziemy z tym (2,1 miliona) – wcześniej przez wiele lat intrygował nas formą i treścią swoich dzieł, wreszcie objawił się materialnie: pod postacią ostródzkiego muralu.
Twórczość LSO naprawdę trudno wyrazić słowami, ale nie byłoby chyba przesadą stwierdzenie, że jest ona związana z regionem – w teledyskach ekipy, kręconych starymi telefonami i camcorderami, co rusz lasy, jeziora, przecinające okolice trasy szybkiego ruchu, a na nich rozpędzone beemki. „siemanko, nie potrzebujemy o sobie porządnego tekstu dla nas wazna jest tylko muzyka,tylko ona jest istotna wiec i niech ona mowi sama za siebie a my tylko ją gramy kolezko tak naprawdę co innego jest tu ważne.. nic innego nie jest wazne”[1] – piszą w 2019 roku członkowie LSO do próbującego uchwycić zjawisko Marka Falla. Zamykam się więc, a dzień wieńczymy taką scenką: wiadukt przy ekspresówce z przejeżdżającymi nim autami, huk, my na dole, zatrzymujemy samochód kilkanaście metrów od drogi. Nieopodal murek, wysoki na jakieś półtora metra, na nim wielki, wytarty już nieco napis „SYBERIA”, na mapach Google oznaczony jako muzeum. Robimy zdjęcie, wracamy do chatki.
Dzień trzeci
Na ten czekamy najbardziej, przynajmniej od czasów liceum, kiedy to najprawdopodobniej dowiedzieliśmy się o istnieniu miasta Morąg za sprawą jednego z jego dawnych mieszkańców. „Z miasta, gdzie blok obok mieszkał Testoviron” – wrzeszczy w jednym z kawałków morąski raper Szpaku, i to właśnie szukać Testovirona przyjechaliśmy, mimo że w rodzinnym mieście nie mieszka już od lat. Po wyprowadzce przebywał w Olsztynie, Toruniu, a co najmniej dwie dekady temu wyjechał do Stanów Zjednoczonych, na przedmieścia Chicago, gdzie w 2007 roku nagrał pierwszy film na YouTube, w którym trochę jak Redliński – dobra, trochę bardziej obrazoburczo – opowiadał o swoim życiu na emigracji. Później robił z grubsza to samo, by zostać królem sieciowej groteski, prototrollem, którego szlagworty stały się obiegowymi zwrotami Internetu. Jego postać – napompowanego anabolikami faceta z czarno-białego zdjęcia, często w towarzystwie przewijających się przez jego twórczość pomarańczy czy rolexów – zna każdy wychowany w sieci postironista. A i niecałe dziesięć lat po tym, jak zakończył internetową twórczość, odwołań do niej jest w polskiej kulturze masa – obok remiksów stworzonych przez Testovirona memów była też inspirowana nim wystawa (w Zachęcie, pod tytułem „Bogactwo”), a o twórczości emigranta z Morąga rozpisywano się w kontekście polskiej literatury groteskowej. W drugiej dekadzie nowego wieku Testoviron mówił zresztą o sobie, że „jest lepszy niż Witkacy, jest lepszy niż Gombrowicz, jest lepszy niż Andy Kaufman i Sarah Silverman razem, kurwa, wzięci”, a jego postać pojawiła się na moment w Ślepnąc od świateł Żulczyka. Testoviron przepadł niespełna rok po ukazaniu się powieści – nie do końca wiadomo, gdzie podziewa się obecnie.
W Morągu jesteśmy w krainie jego dzieciństwa, przy wspominanym przez Szpaka „bloku obok”, gdzie wzrokiem taksuje nas starsza pani – i widać po tym wzroku, że zdaje sobie sprawę, że jesteśmy przyjezdni. Dobrze spotkać takich ludzi: podejrzliwych, ale i życzliwie ciekawskich, bo w momencie, gdy mamy się już ulotnić, pani odzywa się do nas, pytając o cel kluczenia wokół budynku. Personalia Testovirona mówią jej wiele, choć nie na temat, bo zaczyna opowiadać nam o jego ojcu. Kiedy z sensu opowieści orientujemy się i zaznaczamy, że my w sprawie syna, opisuje go jako kilkulatka i śmieszna to scena – Testovirona, znanego nam jako bluzgającego mięśniaka z ekranu, wyobrażamy sobie teraz jako chłopca pod blokiem, przy którym akurat stoimy. „I tyle” – kończy pani, a i my uważamy, że to tyle w sprawie Testovirona. Ale niekoniecznie Morąga, bo jest w nim coś jeszcze, co mijamy po drodze do chatki, coś, co mogło być kiedyś spichlerzem albo pałacem, coś, na czego właściciela natrafiamy dopiero następnego dnia.
Dzień czwarty
Ma żylaste ręce, przepocony T-shirt z sieciówki, okulary w okrągłych oprawkach. Kiedy dzwonimy (dzwonkiem na sznurku), wychodzi z laubzegą w ręku. Za wejście woła piętnaście złotych. Zamek remontuje sam, od ćwierć wieku, kiedy to kupił go od firmy, potransformacyjnego chachmęta, który doprowadził obiekt do opłakanego stanu. Wcześniej nie było lepiej, w peerelu działało tu kino, a przed nim tymczasowy sąd, gdzie na więzienie i śmierć skazywano nazistów, którzy nie zdążyli stąd uciec. Przynajmniej tak mówi. Dawną warownię kupił jako młody facet, mógł być w naszym wieku. Za własne sfinansował prace archeologiczne, spod wysypiska śmieci wyciągnął średniowieczne mury i piwnice, wyremontował wnętrza – odkrył i odnowił renesansowe polichromie, część oryginalnego wyposażenia (o tej drugiej części w sieci przeczytać można, że ze sztuką konserwatorską jest niezbyt zgodna). Zamek ma na własność, mówi, że może robić, co chce, że jego największe marzenie to odbudowanie wieży, z której ponoć widać było kiedyś Bałtyk. „Będzie jeszcze więcej ludzi niż teraz odwiedzać” – rzuca. W tamtym momencie jesteśmy jedynymi zwiedzającymi, ale pytamy, czy dziś jest ich wielu, w końcu ekspresowa S7, remonty za unijne środki, reklamy regionu, osoby poszukujące alternatywy dla znanych zakątków Mazur. Kiwa głową. „A pewnie, przyjeżdżają”.
***
Pięć lat temu napisałem tekst o wakacjach z tym samym kumplem, podczas których rozbijaliśmy się po Podlasiu. Zatytułowałem go Wyjeżdżają – od ludzi, których stamtąd ubywa. Ten tytułuję odwrotnie – tak, jak odpowiada mi facet z zamku.
Przypisy
1. Pisownia oryginalna, źródło: newonce.net/artykul/to-jest-reptilianin-mazurska-etiuda-kielasa-z-lso