Felietony

Stary pies

Dorota Kotas
564 odsłon
Fot. Ananya Bilimale / unsplash.com

– Znowu ktoś nazwał Rutę starym psem – mówiła moja dziewczyna, po powrocie ze spaceru do domu – „stary pies”, wyobrażasz to sobie?
– Niemożliwe! – odkrzykiwałam z kuchni – jak śmiał tak powiedzieć? – i dalej, do psa – Nie martw się, Rutka, wcale nie jesteś stara.

Nasz pies zawsze cieszył się, gdy mówiłam, że nie jest stary. Może tylko mi się zdawało, bo tak naprawdę nasz pies cieszył się ze wszystkiego, a na pewno z każdego przejawu atencji, najbardziej przypadkowego dotknięcia i każdego spojrzenia w jego kierunku potwierdzającego istnienie i ważność.

Były też chwile, kiedy ktoś przystawał nad naszym psem, komentując: „och, ma tyle energii, to chyba szczeniak!” – wtedy byłyśmy szczęśliwe. Czasami, wyprowadzając z błędu tych miłych ludzi, mówiłyśmy im prawdę, że towarzyszy nam starsza pani, ma już prawie dwanaście lat. Ludzie, którzy byli mili, uprzejmie negowali rzeczywistość i zapewniali, że nie wygląda. Biały pysk? Nie, nic nie widać. Był kiedyś rudy? Nie, niemożliwe.

Prawdę mówiąc, w ostatnich miesiącach coraz częściej zdarzało nam się usłyszeć, że nasz pies jest stary. Ale i tak za każdym razem donosiłyśmy sobie, jak, kiedy i kto nazwał w ten sposób naszego psa. W domu wyrażałyśmy głębokie oburzenie. Albo, jeśli ktoś mówił to przy nas obu, reagowałyśmy na gorąco: „nie słuchaj tego, Ruta!” – wołałyśmy do naszego psa, żeby pocieszyć jego i siebie, a on cieszył się, jak zwykle. Jego ruchy na chwilę stawały się żwawe, wchodził w rytm euforycznych podskoków i zagęszczał ruchy ogona. Tak naprawdę wystarczyło zawołać go po imieniu i można było anulować na chwilę starość. Ciągłe unieważnianie: nie, jeszcze nie. Stary był może pies koleżanki, który nie mógł już sam zejść po schodach. Albo inny pies, innej koleżanki, który praktycznie przez cały dzień spał, nawet nie wstając, gdy przychodzili goście. Z naszym psem nie było jeszcze tak źle. Według nas, nie był jeszcze aż tak stary, żeby jawnie mu to wytykać. Oczywiście, miał w sobie pewną dozę starości. Według nas: szlachetną ociupinę, nie więcej. Lubiłam myśleć, że jest dojrzałą, stateczną damulką, tylko że w formie psa, ale gdyby był osobą, to nosiłby trochę niemodne ciuchy vintage, ale nie wiedząc, że są vintage, może marynarki z poduszkami w ramionach, robiłby sobie trwałą i farbował siwe pasma na fioletowo. Ludzie oglądaliby się za nim na ulicy – chociaż, trzeba przyznać, to akurat się dzieje. Nasz pies nadal jest atrakcyjny, ludzie na niego patrzą i chcą go dotknąć, a nawet zaprzyjaźnić się z nim, kiedy tylko mijają go na ulicy. O ile nie ma na sobie pieluchy, prezentuje się całkiem szykownie. Mój pies zawsze był ikoną stylu. Tyle trzeba mu przyznać. W młodości występował w sesjach wizerunkowych znanych, polskich marek szyjących akcesoria dla psów. Wystąpił też w jednej reklamie, którą pokazywano w kinie i telewizji, jego epizod trwał całe trzy sekundy i przedstawiał taniec szczęścia, dzięki któremu wygraliśmy casting, pokonując sto innych psów. Był rasową modelką. Zwierzęciem show businessu. Trochę przesadzam, a trochę nie.

Albo kiedy jechałyśmy na działkę. Nasz pies stawał się młodszy o jakieś pięć lat, gdy tylko skumał po pierwszym zakręcie, że szłyśmy na metro linii em dwa. Dodatkowe dwa lata odejmował mu skok na kolana w zbiorkomie i leżenie w pozycji bobasa, do którego uśmiechały się wszystkie staruszki z siatami, w całym wagonie. Nasz pies dokładnie znał nazwy stacji. Wiedział, ile przystanków mamy do pokonania, ustawiał się przy wyjściu natychmiast po ogłoszeniu stacji „plac Wilsona”, a w drugą stronę tej naszej stacji, której nazwy nie zdradzę, ale cóż, tak się składa, że mój pies doskonale zna nazwę i on już wie, o co chodzi. Mój piękny pies, taki mądry! Zawsze brylował na ruchomych schodach. Ustawiał się cztery stopnie przede mną, na maksimum wyciągniętej smyczy, dzięki czemu zajmowaliśmy razem prawie całe schody, on udawał, że jedzie sam, a ja pozwalałam mu na tę grę. Uszy cocker spaniela falowały w przeciągach podziemnych tuneli, a ja drapałam go po dupce i chwaliłam przy jazdach w górę – w dół też, ale prawda jest taka, że mój pies najchętniej jeździł właśnie do góry. Kochał ten kierunek. Co tu dużo mówić, miał swój gust, swoje pasje. Przy zejściu ze schodów mówiłam do niego komendę „hops”, ale już właściwie z przyzwyczajenia, pro forma, bo mój pies zawsze poruszał się po mieście z nawet większą godnością niż ja. Nie lękał się szczelin zwykłych wciągać innym pieskom ich małe paluszki, nie ograniczał się w wyprzedzaniu współpasażerów ani w inspekcjach ich toreb. Brał z życia wszystko co chciał, a resztę tego, co było do wzięcia, dostawał od życia gratis, serio, bez większego wysiłku. Mój pies żył najlepiej, zawsze, wszyscy powinniśmy uczyć się od niego, jak pięknie żyć.

Właściwie, on ciągle jeszcze żyje. Może nie powinnam pisać o nim w ten sposób, jakby już było po nim. Ale staram się oswajać ten nowy stan, w którym wszystko jest już coraz bardziej niepewne. Czy ta metoda działa? Jeszcze nie wiem, sprawdzam. Nie chcę, żeby brzmiało to nadgorliwie. Ale bardzo kocham mojego psa. Chcę napisać o tym, że bardzo go kocham. Wiem, że jego odchodzenie ruszyło z kopyta, pewnie będzie to trwać jeszcze chwilę, nie wiem ile, ale trzeba zacząć układać się z tym, że jego trajektoria obrała kierunek, od którego nie ma odwrotu. Właściwie każda trajektoria – wszystkiego, co trwa – jest taka sama. Do pewnego momentu fruwa się w próżni, aż z nagła, ciach! Droga w dół, długość trasy przelotowej nieznana.

Mój pies jest chory, co aktualnie znajduje się w centrum moich myśli. Dryfuje w nich stale on i jego choroba, a ja robię tyle, ile mogę w tej nowej scenerii (pieluchy, podkłady, ampułki z suplementami, odmierzane strzykawką syropy, przemycane w jedzeniu tabletki, puszki nowej, niesmacznej karmy i siki, bardzo dużo sików przez cały czas). Jedną z rzeczy, które robię z myślą o nas, ale pewnie bardziej ze względu na siebie, jest powtarzanie sobie w myślach, że wszystko jest bardzo tymczasowe, uczucia, dobro, zło, każda rzecz. Oraz że mój pies pewnie niedługo umrze, a ja będę musiała poradzić z tym sobie i dalej żyć. Dziwnie wygląda to zdanie na piśmie. W myślach mówię to do siebie bardzo małym drukiem. Po stu powtórzeniach sprawdzam, czy to nadal brzmi strasznie i tak jest, obrzydliwie, żadnej metamorfozy. Jednocześnie starość coś w nas odmienia. Kiedyś myślałam, że jeśli mój pies umrze, ja umrę razem z nim. Teraz myślę, że jakoś to będzie. Prawdopodobnie przeraźliwie smutno, nie do zniesienia. Jakoś dam sobie radę, bo trzeba, no i co miałabym zrobić innego? Podchodzę do tego tych kwestii trochę mniej histerycznie. Ale może jestem tylko bojaźliwym chojrakiem, he, he, tchórzliwym psem.

Zanim mój pies stał się stary, często wyobrażałam sobie, jak umrze, czysto hipotetycznie. Oczywiście, robiłam to ze strachu. Byłam ostrożna w snuciu wizji starzenia się razem, spacerowania powłóczystym krokiem, bezwładu. Pewnie wpadnie pod samochód – myślałam – ktoś ją potrąci, a ja będę strasznie smutna, zła i w rozpaczy, ale przynajmniej nie będzie to moja wina. Była to opcja z kategorii: wysokie prawdopodobieństwo. Na liście znajdowało się jeszcze porwanie dla okupu i że nie będę miała pieniędzy na okup, pomylenie mojego psa z sarną i zastrzelenie go w lesie, zagryzienie przez obce złowrogie psy, utonięcie, bo podobno można utopić się w łyżce wody, a ja bardzo słabo pływam i w razie czego, pewnie łatwiej byłoby mi uratować kogoś z płonącego mieszkania niż wyłowienie topielca z wody. Każda śmierć, jaką brałam pod uwagę, miała być gwałtowna i przyjść znienacka, miała pochodzić od zagrożeń świata, co przy okazji świetnie ilustruje mój światopogląd: świat jest niebezpieczny, czyha na nas, żeby zaatakować, et cetera, bla bla bla. Nigdy, powtarzam: NIGDY nie przypuszczałam, że mój pies będzie stary i że jego stan będzie zły, ale niejednoznacznie, i że to ja będę musiała zadecydować, które zabiegi są dla niego niezbędne, a które są męczeniem mojego psa i narażeniem go na niepotrzebne cierpienie. W praktyce, okazało się, że jest to największa chujnia, jakiej nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, zanim zaczęłam tego doświadczać.

Mój piękny pies. Tak bardzo go kocham. Ale tak bardzo. Od wczoraj nie chciał nic zjeść. Czasami wydaje mi się, że to już, zaraz koniec. Jednak wcale nie ma tak łatwo. Jest raz dobrze, raz źle, danse macabre. Czasami nie chce jej się wstać ani podnieść głowy, kiedy leży w kuchni pod stołem, a ja wracam z siatą zakupów. Piszemy sobie wiadomości z moją dziewczyną: „dziś z Rutką słabo”; ale już następnego dnia: „dziś z Rutką lepiej”. Mamy też tabelę, w której zapisujemy, kto i ile razy rzygał w domu, a kto i ile razy się zsikał, żeby wiedzieć, co i jak często dzieje się z dziećmi. Trochę dramatu, ale nie można brać go za pewnik. Zaraz przychodzi dzień, kiedy jedziemy na wycieczkę. Nasz pies biega po lesie, mniej i wolniej niż kiedyś, ale z wyraźną frajdą. Chodzimy bardzo wolno, karmiąc się tym widokiem, w którym nie ma żadnych wyraźnych śladów, jakoby weterynarz powiedział nam prawdę o tym, że nie wyleczymy już nerek, nie da się ich naprawić, można tylko wspomagać to, co jest bezpowrotnie zepsute. Co za gówno z tymi nerkami. Dlaczego ciała się psują, ciała ludzi i ciałka ich piesków, dlaczego to się dzieje, gdy wciąż żyjemy, czy nie mogłoby troszkę później, nie możnaby lepiej tego zorganizować? No naprawdę, bez sensu. Bardzo chcę komuś powiedzieć, że nie podoba mi się, jak zostały zorganizowane te sprawy. Chciałabym, żeby ktoś przyjął to pismo i wziął je sobie do serca, proszę.

Mój piękny pies. Tak, często mówię o nim on, czasami ona, totalny genderfluid, to nie podlega redakcji, bo taki jest nasz domowy język, przecież nie mogę wiedzieć, jak życzy sobie być nazywanym mój pies, jednak z obserwacji wynika, że w dużym stopniu jest mu to obojętne, przyjmujemy więc nonbinary. Teraz leży pod stołem i pochrapuje. Ja chciałabym dać sobie przerwę, pójść do łazienki i zrobić siku, nastawić wodę na earl grey, spojrzeć na coś, co nie jest ekranem, ale nie można, nie chcę jej budzić. Wiem, że zawsze, gdy zmieniam miejsce, w umyśle mojego pieska włącza się czujność, w wyniku której migruje za mną, chce być tam gdzie ja. Nie chce być porzucony, nawet być sam w pokoju, kiedy ja jestem w kuchni, albo na odwrót. Dlatego ma dwa posłania, ostatnio wymienione na nowe, wodoodporne, a każde zasłane podkładem dla starców. W pewnych sprawach nie ma podziału na zwierzęta i ludzi: kupujemy te same produkty na allegro, co opiekunowie osób leżących, chorych. No więc nie ruszam się z miejsca, oszczędzam wysiłek i drogę mojego psa, co jest pewnie niemądre, bo to prawie żaden wysiłek, a z drugiej strony, nigdy nie wiadomo, chcę mu w czymś ulżyć, znajduję tylko głupie sposoby. Przecież ja jeszcze nie wiem, jak to jest być tak starą, jak ona. Według lat ludzkich, jest pewnie w okolicach siedemdziesiątki. Ale takiej słabej, z dodatkami: padaczka, nadciśnienie, chore nerki i kilka innych. Możliwe, że bolą ją zęby, miałyśmy rozważyć ich usunięcie, ale nie robimy tego przeze mnie, bo panicznie boję się tego, że ona nie obudzi się po zabiegu, i co wtedy zrobię? Zamiast leczyć zęby, serwuję nową, specjalistyczną karmę, a ona patrzy na mnie wzrokiem, który mówi: „nie wygłupiaj się, przecież to nie jest jedzenie” i odwraca głowę z pogardą, udając, że nie widzi swojej miski, w jej polu widzenia ta miska nie istnieje i ona czeka na normalne posiłki, które w końcu daję jej, nie chcąc, żeby umarła z głodu. Chwalę każdy kęsik, bo mój pies jest łasy na komplementy i nie chce nic jeść, jeśli nikt go za to nie chwali. Trzeba stać i patrzeć, ale nie nawiązywać za bardzo kontaktu wzrokowego, bo wtedy pies przestaje chcieć jeść i zaczyna domagać się czegoś więcej. Także tylko lekki doping wchodzi w grę, trzeba to wyczuć, trudna sztuka.

Szczerze wierzyłam, że mój pies nigdy nie będzie stary. Postrzegałam starość u psów tak, jakby była jakąś inną rasą: w moim umyśle stare psy zawsze były stare, były inne niż zwykłe psy, funkcjonowały w sposób całkowicie dla mnie niezrozumiały. Zdarzyło mi się mieszkać ze starym jamnikiem. Został przejęty z fundacji, po śmierci właścicielki, również staruszki. Moja współlokatorka adoptowała starego jamnika, bo uznała, że nikt inny go nie weźmie i tak zamieszkałyśmy z Cezarym. Gdy ktoś nas zaczepiał, mówiłyśmy ludziom: „ale to nie jest mój pies!”. Jego prawdziwa właścicielka miała szczęście, chociaż tyle, że umarła przed nim, a my byłyśmy nieudolnymi zastępczyniami. Pamiętam z tego życia jeden wieczór, w który z ciekawości poszłam na spotkanie promocyjne wokół książki Doroty Sumińskiej, nieco apodyktycznej i rozpoznawalnej medialnie lekarki weterynarii, ikony mojego dzieciństwa. Spotkanie było dość kameralne i doszło do tego, że jako uczestnicy, mieliśmy podzielić się informacją, jakie zwierzęta mieszkają w naszych domach. Wspomniałam wtedy o Czarku, jednym z kilkorga zwierząt, z jakimi w tym czasie żyłam, a ludzie na spotkaniu zaczęli bić dla mnie brawa. Sumińska, ich prowodyrka, podsycała atmosferę: „brawo, wielkie brawa dla tej pani, która ma starego psa!”. Strasznie się wtedy wstydziłam, głównie dlatego, że to nawet nie był mój pies. Poza tym, zupełnie nie zrozumiałam, co się dzieje i skąd te brawa za starego jamnika, co w tym nadzwyczajnego? Zdarzało mi się nim opiekować, ale nie czułam więzi, nigdy nie mieliśmy głębszej relacji, był dla mnie niemal obcą osobą, z którą trudno było mi wejść w kontakt na innym poziomie, niż relacja współlokatorka-współlokator, starszy pan, ekscentryczny samotnik.

Ruta i ja – to co innego. To jedna z najbliższych osób. Towarzyszyła mi przez całe moje dorosłe życie, od początków studiów – gdy wszyscy radzili stuknąć się w głowę, oddać psa do lepszego domu i skupić się na nauce – przez wszystkie dziwne prace, wszystkie podnajmowane, współdzielone pokoje, związki romantyczne, podróże. Najczęściej nie miałam z kim jej zostawiać, więc zabierałam ją wszędzie ze sobą, byłyśmy zrośniętą jednością. Gdy w jakimś lokalu, sklepie, czymkolwiek widziałam na drzwiach tabliczkę, że obowiązuje tam zakaz wstępu dla psów, omijałam to miejsce, tłumacząc sobie, że jest nieprzyjazne i muszę poszukać innego lokalu, sklepu, czegokolwiek, gdzie wszyscy są jednakowo mile widziani. Dziesięć lat temu nie było to bardzo łatwe, ale miałam swoje żelazne zasady, brałam na siebie obrazę, także w imieniu mojego psa. Szukałam tylko takich prac, do których mogłam przychodzić z psem. Studiując, układałam plan zajęć w taki sposób, by między wykładami mój pojechać do mieszkania, wyprowadzić psa. Później, w ISNS – tylko takie zajęcia, na które mogłam przychodzić z psem. Akurat wtedy miałyśmy cięższe przeżycie: przy okazji sterylizacji, pojawiły się powikłania, zmiany, które trzeba było usunąć. Wtedy weterynarz powiedział, że gdyby mój pies – wtedy, na oko, całkowicie zdrowy – pojawił się w gabinecie dwa tygodnie później, mógłby już nie żyć. Jeździłyśmy więc na kroplówki dwa razy dziennie, a ja myślałam, że oszukałyśmy śmierć raz na zawsze i z tym przekonaniem, licząc lekko, przeżyłyśmy następne dziesięć lat, a w międzyczasie prawie umarła tylko raz, po zjedzeniu czekoladowych jajeczek w okolicach wielkanocy, razem z woreczkiem foliowym i pazłotkiem.

Ostatnio przeżywamy razem różne rzeczy, nic specjalnego, zwykłe święta, sylwester, wyjazd na działkę – a ja myślę o tym, czy to już ostatni raz, czy to jeszcze się trafi, czy zrobimy to razem raz jeszcze? W tym roku sylwester udał nam się nadzwyczaj dobrze. Mój pies zawsze panicznie bał się strzałów, nie pomagały żadne leki. Jednak w tym roku jest już tak głuchy, że nie było ani jednej petardy, która zrobiłaby na nim wrażenie. To chyba największy – i być może jedyny – plus jego starości. Za to minusy: wszystko, wszystko poza tym. Największy minus: boję się, że mój pies może cierpi, a ja o tym nie wiem, nie wiem też, ile czasu chce żyć mój pies i jak on to widzi, czy chce przestrzegać restrykcyjnie diety, czy życzy sobie mieć mierzone ciśnienie i monitorować ilość kamieni w woreczku żółciowym dzięki specjalistycznej aparaturze kliniki, do której raczej nienawidzi chodzić – tyle wiem – no ale właśnie, czy jest gotowy ponieść konsekwencje swojej starości i żyć z nimi, czy ma już dość? Nigdy się tego nie dowiem, a każda odpowiedź będzie tylko moją słabą interpretacją wywróżoną z wyglądu psich oczu. Co ja mogę wiedzieć, jeśli sama mam tylko trzydzieści lat (teraz nagle myślę, że to jednak jest mało) i ani razu nie byłam jeszcze tak naprawdę stara (jedynie życzeniowo, ale bez poważniejszych chorób, więc nic nie wiedząc o tym, jak to w istocie jest). Patrzę na mojego psa, który sika pod siebie, a później się wstydzi, i próbuję dowiedzieć się czegoś, co robić, ale ryzyko, że myślę przez siebie, jest po prostu zbyt duże, nie do zniesienia.

Jak radzić sobie ze starym psem? To jest doświadczenie graniczne, oczywiście, o ile ten pies jest kimś bliskim. Próbuję to sobie opowiadać: że Ruta przeżyła już wszystko co trzeba, więcej niż większość psów. Poznała mnóstwo ludzi. Chodziła do kina. Jeździła autostopem. Spała w namiocie. Pracowała w parku linowym, w kwiaciarni, księgarni, kawiarni. Wzięła udział w paru spotkaniach autorskich. Miała swoich fanów. Była w górach, nad morzem, prawie wszędzie, gdzie byłam ja. Zrobiła kurs psa terapeuty. Odwiedzała dzieci na oddziale onkologii, starsze osoby w centrum Alzheimera. Teraz jest na emeryturze, ponieważ jest stara, i taka jest kolej rzeczy. Ten tekst jest już chyba zbyt długi jak na felieton, ale to już prawie koniec. Nie napiszę, że chcę, aby długo żyła (ze mną). Nie chcę być samolubna. Chcę tylko jakoś przetrwać ten dziwny stan. W międzyczasie dając jej cziperki, paróweczki, miłość, wszystko tyle, ile się da, a stresu jak najmniej. Poza tym tulę wszystkie stare pieski oraz ich osoby, koniec.


Na zdjęciu pies, ale nie Ruta. Fot. Ananya Bilimale / unsplash.com