Felietony

Współczesna natura

Dorota Kotas
259 odsłon
Okładka książki „Współczesna natura”, Derek Jarman, przeł. Paweł Świerczek

To nie jest recenzja, tylko zwykły tekst. Nawet bardzo zwykły. Mimo, że jego tytuł mógłby w teorii odsyłać do książki Dereka Jarmana, którą wydał Ha!art – a ja właśnie ją czytam – nie chcę zajmować się snuciem krytycznych teorii, łącznie z roztrząsaniem tego, czy ta książka jest dobrze, czy źle zrobiona. Interesuje mnie wyłącznie jej temat. Współczesna natura rozumiana jako zjawisko i doświadczenie, do którego należy dostroić własną optykę, aby móc w ogóle ją rejestrować. Natura jako wielka niedostrzegalna – najczęściej – część życia. Oprócz tego: natura jako lek, remedium na nieuleczalne choroby. Chciałam dodać do chorób: „duszy i ciała”. To byłoby bardzo niemądre. Jednak opamiętałam się wystarczająco szybko, by uniknąć dawno zdezaktualizowanego podziału. „Nie ma różnicy, one są teraz tym samym, każdy to wie” – strofuję siebie w myślach, szczególnie mocno teraz, gdy pojawiają się we mnie urywki wspomnień, głównie z tego lata, które niemal w całości spędziłam w szpitalu, na oddziale dziennym. Przypomina mi się też sytuacja, gdy mój pies został pogryziony na spacerze przez innego, czarnego psa (miało to miejsce na Żoliborzu, w Międzynarodowy Dzień Psa), a jego właścicielka, zatopiona w swojej komórce, solidnie przeze mnie skrzyczana, wypowiedziała do mnie jedno jedyne zdanie, które brzmiało literalnie: „LECZ SIĘ”. Potraktowałam to jak przepowiednię. Tym bardziej, że wracaliśmy z działki – na której wcześniej czytałam Jarmana i rozmyślałam o tym, czy rzucić szpital na rzecz czytania książek na działce. Zrozumiałam, że przynajmniej w kwestii tej rozterki świat powiedział mi: „tak, zrób to, tak”.

Nie jest niczym odkrywczym stwierdzenie, że w moim życiu książki są najważniejsze. Zawsze były. Nie będzie też żadną przesadą, jeśli dodam, że zawdzięczam im wszystko. Niekiedy jednak powoduje to lekki zamęt, na przykład, gdy baba na ulicy mówi do mnie „lecz się”, a ja słyszę „czytaj książkę”. Albo gdy ludzie mówią „leżę i nic nie robię”, w mojej głowie widzę, jak ktoś leży w hamaku i nie robi nic, tylko czyta, bo to przecież nie jest czynność („robienie”), tylko bardziej coś takiego, jak świadomy wybór rzeczywistości, w której przebywam w danym momencie. Gdy prawdziwe życie mnie nie porywa, jest nieprzystępne, zbyt trudne do ogarnięcia – wtedy najmocniej interesują mnie książki. Stanowią też świetny pretekst, by nie musieć z nikim rozmawiać. Albo by zmienić porę roku, gdy ma się takie życzenie. Więc pewnie nie będzie to zaskoczeniem, że najwięcej książek w swoim życiu przeczytałam w trakcie grupowej terapii schematu, na przerwie pomiędzy pierwszą a drugą sesją, gdy wszyscy pozostali ludzie z mojej grupy szli do jadalni, jeść bułki z mortadelą i parzyć torebki Minutki. Byłam zbyt zmęczona, żeby robić to razem z nimi, a po powrocie do domu zbyt zmęczona, żeby myśleć o tym, co wydarzyło się na terapii przez cały dzień, więc czytałam dalej. Zasypiałam w trakcie książki, a w środku nocy budziłam się ze snu (niemal zawsze były to sny na temat terapii) i zaczynałam czytać, żeby nie stresować się wyjściem z domu na terapię i tym, co się w jej trakcie wydarzy. Oczywiście, głupio było mi czytać tę samą książkę przez dwa dni z rzędu, więc nawet jeśli w domu nie miałam już ochoty kontynuować, to czytałam i tak, nawet szybciej, żeby tylko przejść dalej. Tymczasem podcasty, w których ludzie prowadzili dialog albo po prostu mówili do mnie, a ja musiałam ich słuchać, budziły we mnie totalny wstręt. Seriale – w których patrzyłam na ludzi, a oni ze sobą rozmawiali i mieli różne problemy z miłością, pracą, dziećmi lub śmiercią – to samo, a nawet gorzej! Wszystko inne niż książki, było zbyt podobne do tego, co miałam na co dzień. Dlatego zajmowałam się niemal wyłącznie lekturą, trwało to całe lato, a w trakcie czytania Jarmana zdecydowałam, że mam już dość. Nie dlatego, że była to „zła” książka – wręcz przeciwnie, po prostu chciałam już TYLKO czytać, i to bardzo wolno, przeżywać już tylko książki, koniecznie na działce, ponieważ tam się najlepiej czyta. I chciałam przestać robić wszystkie inne rzeczy, które mi w tym przeszkadzają.

Ok, działka to przestrzeń umowna. Równie dobrze można wymienić ją na inne, dostępne miejsce, w którym jest światło, tlen, fotel w szklarni lub na werandzie, widok na ptaki i drzewa. Jednym z moich wakacyjnych miejsc tego roku był domek w lesie nad Narwią. Spędziłam w nim kilka dni, bez dostępu do internetu, jedząc na zmianę smażone kanie, placki z jabłkami z sadu i zupki chińskie. Jeśli w rankingu najlepszych miejsc do czytania działka zajmuje pierwsze miejsce i przyznaję jej 10/10 punktów, domek w lesie jest przestrzenią Grand Prix. Jedyną wadą takiego domku jest to, że należy on do kogoś innego niż ja. W dużym pokoju na stoliku kawowym znalazłam książki, idealne, jakby zmaterializowały się tam wprost dla mnie, a na szczycie takiego stosu: „Mały domek na działce” K. Muszyńskiego i J. Szymańskiego. Książka zawierała głównie architektoniczne rysunki, projekty małych domków, ale miała wspaniały, emfatyczny, niespodziewany wstęp. Autorzy opisują (w 1979 roku!) miasta jako miejsca skrajnie nieprzyjazne, z których ludzie pragną uciec w zieleń, do innej, lepszej, „zapasowej egzystencji”. „Mieszkaniec wielkich miast, wciągnięty w tryby mechanicznej cywilizacji, żyjący w ciągłym napięciu, hałasie, i pośpiechu, traci nie tylko siły witalne, ale przede wszystkim równowagę psychiczną i pełną zdolność odczuwania” – tak! Dalej: „Wnioski są oczywiste. Cywilizacja okazuje się dobrodziejstwem ogromnie męczącym” – przekonują autorzy. „Natura ludzka, aby zregenerować organizm i odzyskać równowagę psychiczną, wymaga choćby chwilowego powrotu do form naturalnych. Człowiek uświadomił sobie w pewnym momencie stan osaczenia, w który sam się wprowadził, i gorączkowo szuka ratunku, dążąc do odzyskania choćby resztek naturalnego środowiska” . Gdybym wtedy miała ze sobą „Współczesną naturę”, musiałabym zostawić ją na tym stole, w tym domu, w którym pędy dzikiego wina przerastały z ogrodu przez ściany do kuchni. Pewnie nie jest to oczywiste połączenie: podręcznik DIY z PRL i dziennik brytyjskiego artysty chorującego na AIDS. Ale w obu tych książkach znajduję tą samą myśl o naturze, jako formie schronienia/ocalenia (nie mam pewności, czy są one tym samym). Ta teoria jest mi bardzo bliska. Doświadczam jej mocy nawet teraz, kiedy piszę ten tekst, patrząc na hibiskus, który rozwinął właśnie dziś dwa, ciemnoróżowe pąki i pazia królowej, który fruwa nad klombem – czy można mieć przed sobą lepszy, bardziej karmiący horyzont? Podpowiem: niełatwo. Patrząc na to, w jakiś sposób czuję się zdrowsza niż w swoim domu. Oczywiście, mam w sobie lęki, że to zabrzmi głupio, jak teoria foliarza. Mam też mnóstwo innych lęków, tego nigdy mi nie brakuje. Ich moc maleje lekko, gdy wyrywam mniszek lekarski spomiędzy kostek chodnika, a rośnie w nieskończoność, gdy lekarka z oddziału dziennego pyta: „czy ma pani jakieś zastrzeżenia, co do swojego samopoczucia?” – i czuję, że nasza rozmowa nic nie da, bo nie wiem nawet, co odpowiedzieć.

Z tego miejsca chciałabym zadać pytanie pomocnicze czytelnikowi: jakie rośliny masz blisko siebie? oraz: czy te rośliny są ci NAPRAWDĘ BLISKIE? Gdyby to było możliwe, chętnie zostawiłabym tu puste pole. Nie zamierzam nikogo oceniać. Nie jest to też test osobowości, co najwyżej horoskop. Chciałabym wiedzieć, jaki typ ludzi w ogóle obejmuje swoją uwagą przyrodę – czy ona interesuje wszystkich po równo (na pewno nie…), bardziej tych, którzy mają pozytywną energię i świetny humor (tego nie dowiem się pewnie nigdy), czy może interesuje osoby zagubione towarzysko i pogrążone w obezwładniających smutach? Gdyby można było narysować mapę myśli, która byłaby zapisem tego, jakie obiekty w przestrzeni są naszym myślom bliskie, a jakie znajdują się na ich peryferiach, bardzo chciałabym ją zobaczyć. Oczywiście, mapa powinna być narysowana w odpowiedniej skali. Byłaby wielofunkcyjnym narzędziem. Mogłaby być stosowana na wizytach lekarskich, jako równorzędny zamiennik niektórych badań. Albo jako prosta metoda doboru przyjaciół. Nie chcę przesadzić i być zbyt wścibska, ale chętnie dodałabym jeszcze kilka pytań na temat relacji z naturą. Na przykład: czy masz ulubione drzewo i jak często się widujecie? Albo: gdy podlewasz rośliny w domu, to czy ich dotykasz, czy robisz tylko to, co jest do zrobienia, a poza tym żyjecie osobno? – nie jestem nawiedzona, po prostu czytam ostatnio jedną fajną książkę, tak jak wspominałam!

Jarman pisze o tym, że jego bzy „wydają się szczęśliwe”, a ponadto zasadzone przy domu, odpędzają czarownice. Ostrokrzew nadgryziony przez nienasyconego królika z wolna wraca do życia, ogórecznik niesie odwagę, mniszki krwawią na biało, a liście kapusty łapią rosę niczym perły. Niektóre nazwy gatunków brzmią znajomo i czuję wtedy tę samą satysfakcję co w dzieciństwie, gdy wertując wielki słownik, trafiałam na hasła, które znałam, i które odsyłają do konkretu. Inne sprawdzam, a potem odnajduję w sobie zazdrość. Ale najbardziej lubię natknąć się na rośliny, które mam u siebie: to jak spotkania ze znajomymi, których poznaje się coraz lepiej. Dzięki nim czujesz się mniej samotny (ale sama już nie wiem, czy teraz mam na myśli rośliny, czy książki). Staram się przestać myśleć: „terapia nie działa, przynajmniej na mnie, kompletnie nie działa”. Przyjmuję, że muszę po prostu wymyślić swoją własną terapię.