Czytane w moim domu rodzinnym książki zwykle odbywają wędrówkę. Zaczynają na stoliku z rzeczami aktualnie czytanymi, a kończą w komórce pełnej kartonów i waliz – i czasem nie sposób wydobyć już z nich tytułów, które akurat po latach się przypomną. Jest jednak pośród nich pewna stała pula zajmująca jeden regał w salonie – taka, do której najwidoczniej rodzice wracają: to spore rzeczy, jak Szkice piórkiem Bobkowskiego, w których mój tata zaczytywał się wiele lat temu podczas wspólnych wakacji, w miarę świeże książki z zagranicy, na przykład Sigrid Nunez, czy pozycje, które są z moimi rodzicami od lat (sądząc po pożółkłych grzbietach: pewnie jeszcze długo przed tym, zanim pojawiłem się na świecie), między innymi Szekspir w monokolorowych, głównie pastelowych okładkach.
Podczas niedawnych odwiedzin u rodziców moją uwagę zwrócił właśnie ten ostatni, ze względu na towarzyszącą mu, stojącą zaraz obok książkę Marka Niedźwieckiego w żarówiastopomarańczowej twardej oprawie, zatytułowaną Nie wierzę w życie pozaradiowe (z ostatniej strony okładki: „Marek Niedźwiecki wyłącza mikrofon i po cichu opuszcza Myśliwiecką. W domu czekają Billie Holiday (na chandrę) i Genesis (w godzinie melancholii)” – no tak). W pierwszej chwili pomyślałem, że ja z kolei w życiu innym niż pozaradiowe nie brałem udziału. Od najmłodszych lat byłem wpatrzony w ekran – najpierw telewizora: skecze, kreskówki, pasma programów z lokowaniem produktów poprzetykane ciągami pasm reklamowych, filmy (te głównie na ekranach w multipleksach), później komputera: gry (dobra, w niektórych z nich było radio), strony internetowe i serwisy wideo, w końcu smartfona, eksponującego głowę na nieporównywalną do czegokolwiek wcześniejszego ilość informacji. Aplikacje społecznościowe, zdjęcia i ich edycja, zakupy online o każdej porze – wszystko w kieszeni. Choć głównie obrazy, odkąd pamiętam.
Czasem zastanawiam się, jak to było w świecie moich rodziców. Znam anegdotę o dawnym partyzancie, który przychodził do domu rodzinnego ojca i kiedy w szkiełku kineskopu pojawiał się Breżniew, ten mu wygrażał. Znam też tę o Rubinie, który pojawił się u dziadków jako pierwszy nie tylko w domu, ale i w rodzinnej wsi. Albo tę o seansach w jednym z kin o zadymionej sali, gdzie grano importowane spaghetti westerny albo bijatyki z Bruce’em Lee. Były więc ekrany i ruchome obrazy – choć znacznie rzadziej niż współcześnie, to pewnie wcale nierzadko.
Przede wszystkim były jednak dźwięki. Huk z fabryk i zakładów przemysłowych, warkot silników, metaliczny pobrzęk ciągnących przez miasto tramwajów, osiedlowe kapele i ostrzyciele noży, wołanie z bloków, krzyki z kamienic. W końcu – niosący się po (podobno pustych) ulicach i chodnikach dźwięk z okien, charakterystyczny dżingiel Listy Przebojów Programu Trzeciego Polskiego Radia.
Tak się złożyło, że gdy moi rodzice byli w moim wieku, radio miało największą kulturotwórczą siłę i oddziaływanie nieporównywalne do tego we wcześniejszym okresie, kiedy głośniki z propagandowym przekazem instalowano w ścigających się o wyrabianie kolejnych norm zakładach pracy i gospodarstwach rolnych („Głośnik w izbie, świat na przyzbie!”), ani w późniejszych czasach, kiedy radio stało się wielką platformą reklamową. Od Vangelisa po Maanam, od Niedźwieckiego po Beksińskiego – Polskie Radio, wtedy z Trójką na czele, budziło żywe zainteresowanie ludzi z kolejnych roczników lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, skrupulatnie rejestrujących wszystkie audycje na magnetofonach kasetowych, nawet po latach wciąż zasłuchujących się w ówczesnym radiowym spektrum od Metalliki po Marillion, „wychowanych na Trójce” („My jesteśmy wychowani na muzyce Foreigner i Philu Collinsie. Natknąłem się w sieci na taki profil Wychowani na Trójce; jest dość śmieszny i ironiczny, dobrze oddaje zjawisko naszego zanurzenia w wybranych prądach muzycznych” – mówi w jednym z ostatnich wywiadów Fisz, odwołując się do klasycznego już profilu „Wychowany na Trójce”, którego witacz głosi: „Zapraszam wszystkich fanów prawdziwej muzyki (skończyła się 30 lat temu) i sprzętu (od 10 tys. zł. wzwyż). Mówimy stanowcze NIE sieczce i łupance!”).
Nie mam z tamtym radiem nic wspólnego. W czasach mojego dorastania najwyżej gdzieś je czasem zasłyszałem, czy to w taksówce (wiadomości, dżingiel, reklama dyskontu meblowego – w Łodzi i okolicach: „Art Dom, Art Dom, wyposaży twoją kuchnię i dom, Kasprzaka 3”, reklama środka na żylaki odbytu, po reklamach, dżingiel, hit eurodance sprzed dwudziestu lat, znów reklamy), czy w azjatyckiej knajpie albo kebabie (któraś ze stacji disco polo). Płynący z otwartych okien dżingiel rozgłośni katolickiej niósł się po osiedlu swoim charakterystycznie mistycznym syntezatorem, a w aucie rodziców leciała któraś z rozgłośni trójkopodobnych. W tym ostatnim przypadku zdarzało się coś w rodzaju międzypokoleniowego mostu: rozpoznawane wspólnie utwór czy osoba prowadząca audycję. Dalekie jednak, trudne do wyobrażenia były dla mnie radiowe „msze”, bliskie starszym generacjom – cotygodniowe notowania lub autorskie audycje. Wyjątkiem są coroczne listy wszechczasów, które zdarza mi się włączać w tle (a jednej z nich, kilka lat temu, przez długą podróż wysłuchałem prawie w całości).
Warto wspomnieć, że jest w moim życiu jeszcze inne radio – to w głowie, w którym gra panoszący się po mózgu materiał przyjmowany w wyniku nadmiaru bodźców: myślę o codziennej bieżączce, o przeczytanym tekście, o podebranej z telewizji wiadomości, a w tle gra któryś z zestreamowanych kilka godzin wcześniej kawałków. Wszystko w tym samym czasie.
Radio, które znam, nijak ma się do tego znanego większości. Kiedy więc niecały rok temu sam zacząłem w radiu pracować, z początku ogarnął mnie stres i wrażenie generacyjnego (ewolucyjnego?) nieprzystosowania. Mówić na jeden temat, czasem przez kilka godzin, w skupieniu, rozmawiać z inną osobą i jeszcze grać wybraną wcześniej muzykę i coś o niej opowiedzieć… Znajomych radiowców miałem za oazy spokoju, trzymające się pojedynczego wątku w ramach wielominutowych wejść, obdarzone niskimi głosami maszyny, żywe dźwięki nieprzerywane niczym z hałasującego zewnątrz. Z uwagą przysłuchiwałem się ich warsztatowi, podziwiałem dykcję i spokój w rozmowach czy ich naturalność i, przyznaję, z trwogą myślałem o instalowaniu swojego rozbieganego umysłu w takich warunkach.
Radio w moim przypadku okazało się jednak jedną z najlepszych dotąd praktyk medytacyjnych, nauką koncentracji oraz – wbrew wcześniejszym lękom – znakomitym uspokajaczem. Nie bez wysiłku, rzecz jasna, i nie bez nerwów towarzyszących pierwszym kilkunastu audycjom, ale i nie bez uprzedniego przygotowania. Nasłuchałem się wcześniej sporo, nie tylko znajomych, wziąłem udział w obowiązkowych przy publicznej radiowej pracy szkoleniach mówienia, każdy z programów od początku szykowałem (te pierwsze niemal słowo po słowie), coraz bardziej rozluźniając się z czasem, a po zakończeniu każdego z programów czując spokój, o którym, zdaje się, zdążyłem w ostatnich latach zapomnieć.
I jasne, że wszystko wciąż dzieje się u mnie głównie w życiu pozaradiowym – na poziomie odbioru mediów i dzieł kultury, pracy, myślenia i poszukiwań własnej tożsamości. Nie do odnowienia jest pokoleniowe radiowe doświadczenie – o ile przy intensyfikacji codziennego życia i indywidualizacji kanałów dostępu do sztuki w ogóle można mówić o doświadczeniach pokoleniowych. Niemniej bycie przy radiu daje coś trudnego do uchwycenia, coś staroświecko kojącego i mimo że daleko mi do wychowanych na Trójce, przyznam: niezastępowalnego. Pojedynczy głos, niewybieralna przez osobę słuchającą muzyka, odbiór kultury poprzez – na tym najbardziej powierzchownym poziomie – ledwie jeden zmysł. I chociaż to doświadczenie jakby z innej epoki, być może jest ono do powtórzenia także we współczesnych warunkach, choćby w drobnej skali, nie tylko w ramach eskapistycznej inscenizacji retro.