Praktyka

Angelus 2023: „Bella, ciao”

Piotr Siemion
353 odsłon

Co łączy książki, które znalazły się w tegorocznym finale Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus? Na pewno punktem, w którym spotykają się wszystkie jest temat utraty. Znikających gatunków zwierząt, domów, poczucia bezpieczeństwa, szeroko rozumianej stabilizacji. W najbliższych dniach zaprezentujemy wam fragmenty siedmiu książek z Polski, Niemiec, Ukrainy, Słowacji, Bośni i Hercegowiny. Zachęcamy do lektury fragmentów, najlepiej jeszcze przed werdyktem kapituły, który zapadnie późnym sobotnim wieczorem 14 października.

Piotr Siemion, Bella, ciao,
Wydawnictwo Filtry | Polska

Idzie ich siedmioro, przez kraj bez map, przez bezmiar. Wokół mają bezpański świat – skrwawione prześcieradło ziemi, całun o świcie. Nie królestwo zgody, lecz zdeptane boisko milenium. Nowa ziemia wyłania się przed nimi z niebieskiego oparu, ukazuje niemy piach, las suchy, w który idąc, wnikają niby drapieżne rośliny. Są przemytnikami, co ze starej ziemi unieśli jedynie szelest krwi, spółgłoski pospolitej mowy polskiej, rozwiewane po niebie przedzimia.
Idzie ich siedmioro, lecz liczba to przypadek: ósmy utopił się niedawno. Od tygodnia idą przez bezludne lasy, nareszcie spokojni, że nie spostrzeże ich lotnik – choć przestwór nad drzewami wymarł, jak gdyby brak paliwa lub skoki grawitacji ucięły latanie. Wszystko tu dla nich nowe, nawet drzewa, tak dziwnie srebrne – na ziemi wypisanej ze starych map, lecz niewciągniętej jeszcze w żaden kolejny rejestr. Czują pogoń, ale to nie nowina. Idą już długo. Po paru zmianach kalendarza stracili rachubę. Kiedy skostniali podnoszą się z popasu, wiedzą tyle, że robi się coraz zimniej. Jeżeli wszystko to baśń – myślą skrycie – baśń o Polsce, to bezlitosna.
Po tygodniach marszu schodzą z moreny w dolinę. W dole majaczy sześcian małej elektrowni wodnej. Pułkownik Tyński przystaje: „Waruj!”, szepcze i gestem każe zalegnąć w liściach, wśród zimnych pni. Sięga po szkła. Brudnobiała hala w załomie jaru wygląda jak obdarta czaszka. Za nią drzewa przeciwzbocza. Bliżej: żelazna brama, szpaler iglaków. Obok hali domek śluzowego czy dozorcy. Trafostacja – słupy, kłęby zerwanych przewodów. Mur ze stawidłami i zalew, wielkie rury schodzą po pochyłości w toń nurtu. Przy drugim, oddalonym brzegu, niby trupia ręka, skosem wystaje z wody samolotowy wrak – podwójny ogon z wyblakłymi znakami na usterzeniu.
Od tygodni szli, z dala od ludzkich osad, próbując nie pobłądzić. Zawsze na północny zachód. Kryły ich sosnowe lasy, później labirynty srebrnych buków na kolejnych wzgórzach moreny. Mijane wioski za dnia mżyły obco czerwienią dachów. Czasem z szosy dobiegło buczenie silników. Kto miał teraz paliwo? Wiadomo: nikt dobry. Odskakiwali głębiej w las. Czerwone liście w mazi pod nogami. Każdego ranka trawę obłaził coraz gęstszy szron.
Tyński kieruje lornetkę hen za elektrownię, ku ujściu doliny. W dali majaczą zabudowania wsi. Nie dymi żaden komin, psy milczą. Pusto.
 – Idziemy!
Uspokojeni, całą gromadką wychodzą zza drzew i w mżawce człapią ku bramie. Błoto cmoka pod nogami, wilgoć spływa po kurtkach i płaszczach. Tyńskiego łupią kolana. Byle do przodu. Nie ma dokąd wracać. Ani myśli wspinać się tam, skąd zeszli. Dolina bez powrotu, która już z rzędu? Od sierpnia szli, kryjąc się na popas w lasach czy opuszczonych bunkrach, aby kolejnym świtem znowu ruszać przez odludzia. Bez powrotu.
Może w budynku znajdzie się apteczka, coś na ból? Pewnie nie, cała kraina rozgrabiona – gasi sam siebie Tyński. Gdzie ci miejscowi, milion czy dwa tutejszych? Przepadli w wielkiej ewakuacji poprzednich zim, rozwiali się w zadymce? A może któryś bierze ich właśnie na cel z wysokich okien hali? Dla Tyńskiego to także byłoby jakieś rozwiązanie.
  – Zero, panie pułkowniku! Nikogo! – Nie ma snajpera, z okna macha wysłany przodem Kluge. Jego okrągłe szkła puszczają zajączki. – Maszyneria tylko, piękny werk! Na każdym kadłubie czaszka z błyskawicą!
Kolejno przekraczają bramę. Jej oderwane skrzydło rozorało trawnik. Tyński znów pierwszy. Za nim zakapturzony porucznik Dred, dalej drobna, zgięta pod plecakiem Spinka. Wchodzą ostrożnie na podwórze. Psia buda, pusta. Tyński od bramy ogląda się na północ, ku wylotowi doliny. Tamtędy pójdą jutro. Ale najpierw jeść, spać! Z krwawych stóp na parę godzin zzuć buty.
 – Kleryk, ty wracaj do bramy i kikuj – poleca Tyński najmłodszemu. Tchórzyk z niego, niech się sprawdza. – Dred, daj mu maszynkę.
Młody coś burczy, skrobiąc się po bródce, ale pod wzrokiem pułkownika milknie i bierze dziurkowane żelastwo do rąk. Staroświecki marston to ich jedyny poważny oręż. Cała dobra broń została na wschodzie. Są po cywilnemu, w pelerynach z kapturem, w kurtach i czapkach bez dystynkcji. Tylko wieczny błazen Tubka ma na głowie strażacki hełm, dla fasonu. Wyglądają jak bandyterka, nie wojsko. Krótką lufę łatwiej ukryć pod suknem. Na początku nieśli jeszcze zdobyczny miotacz z okrągłym bębnem. Utopił im się nocą, gdy przekraczali rzekę nieszczelną łódką. Mieli do pokonania kilometr zimnego nurtu. Przy drugim brzegu trafili na głębinę i wiry. Gdyby nie palczaste wikliny u brzegu, potopiliby się wtedy wszyscy jak szczenięta. Dopiero na skarpie spostrzegli, że stan oddziału zmniejszył się do siedmiu.
Piotr Siemion, Bella, ciao, Wydawnictwo Filtry | Polska