Co łączy książki, które znalazły się w tegorocznym finale Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus? Na pewno punktem, w którym spotykają się wszystkie jest temat utraty. Znikających gatunków zwierząt, domów, poczucia bezpieczeństwa, szeroko rozumianej stabilizacji. W najbliższych dniach zaprezentujemy wam fragmenty siedmiu książek z Polski, Niemiec, Ukrainy, Słowacji, Bośni i Hercegowiny. Zachęcamy do lektury fragmentów, najlepiej jeszcze przed werdyktem kapituły, który zapadnie późnym sobotnim wieczorem 14 października.
Judith Schalansky, Spis paru strat, tłum. Kamil Idzikowski, Wydawnictwo Ha!art | Niemcy
Pewnego sierpniowego dnia przed kilku laty zawitałam do miasta na północy kraju. Zbudowano je w głębi długiej zatoki, która wcina się w ląd od czasów pradawnych zlodowaceń, a jej słonawa woda obfituje wiosną w śledzie, latem – w węgorze, jesienią – w dorsze, zimą zaś – w karpie, szczupaki i leszcze, toteż zawód rybaka wciąż ma się tam dobrze. Właśnie rybacy i ich rodziny żyją od wieków w jednej z dzielnic tego miasta, dawnej osadzie, niezaprzeczalnie malowniczej, choć złożonej właściwie z pary brukowanych ulic, placu do suszenia sieci oraz klasztoru, zamieszkałego dziś już tylko przez dwie dystyngowane staruszki. Krótko mówiąc, to jedno z tych miejsc, gdzie czas zdaje się nie płynąć, a człowieka aż kusi, by uwierzyć w żywą obecność przeszłości, równie nieokreślonej, co uwodzicielskiej. Tym jednak, co najbardziej zapadło mi w pamięć, nie były kwitnące róże ani wybujałe malwy przed niskimi, bielonymi wapnem domami, nie barwne drewniane drzwi ani wąziutkie uliczki, w większości schodzące prosto nad skalisty brzeg, lecz intrygujący fakt, że cała zabudowa nie skupiała się wcale wokół rynku, tylko skrytego w cieniu młodych lip, ogrodzonego żeliwnym płotem cmentarza, a zatem że w miejscu, gdzie mógłby kwitnąć handel, zmarli oddawali się pod ziemią zajęciu, które z winy nieszczęsnej, życzeniowej wiary wciąż lubimy nazywać „spoczywaniem”. Moje ogromne zdumienie, z początku przypominające niepokój, stało się tym większe, gdy ktoś pokazał mi dom kobiety, która z kuchennego okna miała widok na grób przedwcześnie zmarłego syna, bo wówczas zdałam sobie sprawę, iż zgodnie z wielowiekową tradycją, kultywowaną przez gildię grabarzy, zmarłym i żyjącym członkom rodziny pozwala się tu przebywać bardzo blisko siebie, a do tej pory wiedziałam jedynie, że podobny zwyczaj panuje na niektórych wyspach Pacyfiku. Oczywiście już przedtem zdarzało mi się odwiedzać wyjątkowe miejsca pochówku, chociażby wyspę cmentarną San Michele z wysokimi murami z czerwonej cegły, wyrastającymi z turkusowych wód Laguny Weneckiej jak niezdobyta twierdza, albo pogrążony w jaskrawym zgiełku Hollywood Forever Cemetery podczas obchodzonego co roku przez meksykańską część ludności Día de los Muertos, kiedy groby są przystrojone na pomarańczowo i żółto, a wokół roi się od czaszek – skazanych na wieczne szczerzenie zębów, zrobionych z kolorowego cukru i papier mâché. Żadne z tych miejsc nie poruszyło mnie jednak tak mocno, jak cmentarz w tamtej dzielnicy rybackiej, założony na nietypowym planie stanowiącym swego rodzaju kompromis między kołem a kwadratem, w czym dopatrywałam się symbolu tej niesamowitej, urzeczywistnionej utopii – życia, które spogląda śmierci w oczy. Przez długi czas wierzyłam, że w tej osadzie, której nazwa pochodzi od duńskiego słowa „wysepka” albo „miejsce otoczone przez wodę”, ludzie są bliżej życia, i to właśnie dzięki temu, że włączyli zmarłych do wspólnoty, umieściwszy ich dosłownie w jej sercu, zamiast skazywać ich na wygnanie, jak to zwykle czynimy w naszych stronach, choć rozrastające się niepowstrzymanie miasta prędzej czy później i tak wchłaniają oddalone cmentarze.