Przedstawiamy opowiadanie z debiutanckiej książki Dahlii de la Cerdy pt. „Wściekłe suki”, która ukaże się już 24 stycznia 2024 roku nakładem wydawnictwa Filtry.
Przyjechałam na północ na dachu Bestii *. Moje miasteczko nic dla mnie nie miało. Nic. Przyjechałam, szukając lepszej przyszłości; słyszałam, że na granicy jest praca w maquiladoras , a przy odrobinie szczęścia mogłabym przeskoczyć przez granicę. American dream, you know. Zdecydowałam się na Bestię, bo jest gratis: wystarczy, że zerwiesz się do lotu, pobiegniesz, wskoczysz hop-siup i już jesteś na dachu. Oczywiście, jeśli masz szczęście i dobrze postawisz stopę na żelastwie, jeśli nie, Bestia zagarnia cię w swoje szpony i w najlepszym razie zabija, bo w gorszym zostajesz na zawsze kaleką. Ale życie to ryzyko i ja postawiłam wszystko na jedną kartę, nie było wyjścia.
Nie miałam w ogóle kasy, w moim miasteczku żyłam w pierdolonej nędzy: spałam w hamaku, chodziłam w byle jakich japonkach i jadłam resztki z ryb. Nie ma tam przyszłości, nie. Choćbyś się bardzo starała, serio. Moje dni wyglądały tak: wstawałam, pomagałam tacie łowić ryby, szłam do portu je sprzedawać, a potem oglądałam zachód słońca na plaży. Całkiem dobry plan na jeden dzień, na wakacje, ale na zawsze nie jest już tak zajebisty. Chciałam poznać świat, kupić sobie coś, na czym mogłabym słuchać muzyki, tańczyć do niej i się wyszaleć. Nie chciałam umrzeć, patrząc na ten sam piasek, te same fale i te same wieczory przez resztę życia. Przeliczyłam się, a życie to dziwka.
W wiosce mówili na mnie Czarna. Jestem czarna i co z tego? Czarna i pełna gracji. Ciemna jak czekoladka, gęste kręcone włosy, w fabryce mówili, że mam fryzurę afro. Tu, w maquiladora*, nazywali mnie Mała, bo jestem nie tylko czarna, ale też niziutka. Niziutka, czarna i afro, oto chodzący mikrofon, żartowały ze mnie koleżanki z pracy. Laskom z północy nie mieściło się w głowie, że jestem Meksykanką, czarną, ale Meksykanką, wiesz? Wyobrażały sobie, że moja mama zdradziła tatę z jakimś raperem z Gringolandii i dlatego urodziłam się Mulatką, albo że jakaś czarna porzuciła mnie na plaży, a moja rodzina mnie adoptowała. Nic z tych rzeczy, jestem bardziej meksykańska niż kaktusy, meksykańska czarnulka. Brown Sugar, mówili na mnie gringos kupujący ode mnie rybę z rusztu.
Granica nie jest taka, jak ją sobie wyobrażasz ani jak o niej opowiadają. Granica to potwór, dzika bestia, która chce cię pożreć. I nie może przestać, żywi się pracą, seksem, narkotykami i kobietami, ale ja o tym nie wiedziałam. Słyszałam tylko, że w Juárez jest praca: w fabrykach i maquiladoras, a poza tym atmosfera jest mega, codziennie zajebiste imprezy, no i w końcu mnie przekonali.
Nie uprzedziłam nikogo: po prostu któregoś dnia poszłam na tory, wystartowałam i ze swoimi marzeniami przyjechałam tutaj. Juárez to gigantyczne ranczo, tak mi się zdaje. Ranczo pełne wieśniaków i gości, na których wystarczy spojrzeć, by pomyśleć: ten to na pewno jest narco. I butów wiszących na drutach. Każde ranczo ma swoje własne buty: na wybrzeżu wieszali klapki, na prowincji tenisówki, a tu powiewają na wietrze kowbojki; słodkie. Ludzie są bardzo zabawni. Ale tu, na granicy, wiesza się też różowe krzyże na pamiątkę zmarłych dziewuszek i jest więcej plakatów zaginionych dziewczyn niż imprez, tak mi powiedzieli.
Mam pecha, przyjechałam tu, szukając imprez, a znalazłam chujową pustynię, która zjada kobiety, rozrywa je na kawałki, „znika” je, pochłania. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Ale ja nie dam się tak łatwo oszukać.
W Bestii poznałam jedną zajebistą Kolumbijkę. Miała mnóstwo cumbii w swoim telefonie i słuchałyśmy ich razem, żeby zabić czas: dawała mi jedną słuchawkę, a kiedy pociąg jechał wolniej i teren nie był górzysty, tańczyłyśmy, tak, tak, na dachu wagonu, kpiąc ze śmierci, w końcu przejechałyśmy pół Meksyku pociągiem, szlakiem śmierci, i już trochę sobie z niej kpiłyśmy. Mówiąc to, przypominam sobie, że tańczyłyśmy z Kolumbijką bardzo fajnie, tak jak trzeba tańczyć cumbię, tak pięknie, żeby zakpić sobie ze śmierci i nie wpaść w łapska narcos, alfonsów i innych bandytów. Taniec na dachu wagonu jak drwina z kostuchy, którą miałyśmy gdzieś, przynajmniej na razie. Kiedy włączałyśmy cumbię, śmierć znikała, był tylko taniec. Rozstałyśmy się z Kolumbijką w Juaritos, ona ruszyła dalej w poszukiwaniu swojego amerykańskiego snu. Ja zostałam u mojej cioci mieszkającej w małym pokoiku na obrzeżach miasta. To ona mnie namówiła, „jakiego życia spodziewasz się w wiosce – pytała – jeszcze zamienisz się w syrenę, lepiej przyjedź do mnie”, no i przyjechałam.
Praca w maquiladorze to jak chodzenie do szkoły. Pracowałam na nocną zmianę: zaczynałam o czwartej po południu, a kończyłam o czwartej nad ranem, kiedy koguty jeszcze nie pieją, ale już skrzeczą sępy. Maquila czasem przypomina też więzienie: wszystkie uniformy w kolorze khaki, cała masa robotników produkujących, starających się zdobyć bonus za produktywność, jak najszybciej, żeby dostać nadgodziny i spłacić pożyczki, szybko, szybko, żeby dobić do dnia wolnego i móc pójść potańczyć.
Mnie szło zarąbiście: wiedziałam, że praca w maquila to ryzyko, bo każda słyszała, że prawie wszystkie zaginione kobiety to maquilocas. Tak o nas mówią, o robotnicach z fabryki – maquilocas, wariatki z maquilas; gadają, że podrywamy kierowców, że lubimy się ostro zabawić, ale to nieprawda, a może prawda, ale to niefajne, kiedy goście nazywają nas maquilocas. Ja, jeśli mam być całkiem szczera, byłam trochę wariatką, ale tyrałam jak pojebana i mi się to należało. Lubiłam chodzić na tańce, kupować seksi ciuchy, malować usta na czerwono. Spotykałam się też z kolegami z pracy i całowałam z gośćmi poznanymi na tańcach, ale nie w barach: ja chodziłam na tańce, tak uwielbiam muzykę, facetów i taniec. Zarzynałam się w pracy, czasem nawet bez dnia wolnego, czyste szaleństwo, pracowałam za dwie i tak dalej, żeby raz w miesiącu włożyć buty na obcasie, bardzo obcisłe dżinsy i dżinsową kurtkę, żeby przetańczyć całą noc z dwoma czy trzema chłopakami; piłam jedno piwo, czasem dwa. Skończyłam siedemnaście lat; czy tylko dlatego, że jestem maquiloca, zasłużyłam sobie na to, co mnie spotkało? Czy tego szukałam? Myślisz, że naprawdę tego szukałam, skoro przez tydzień w podróży kpiłam sobie ze śmierci, tańcząc cumbię? O nie, chłopcze.
Najbardziej spierdolone ze wszystkiego jest to, że kiedy mnie zabili – a może mnie nie zabili? – nawet nie imprezowałam. Pamiętam, że tego dnia włożyłam tiszert z Los Tigres del Norte, bo słabo się czułam. Do tego czarna spódnica do kolan i adidasy, wyglądałam jak kretynka, wiem, ale pracowałam bez przerwy przez dwa miesiące, bo odkładałam pieniądze, żeby kupić komórkę i bilet w strefie VIP na koncert Intocable, i nie miałam siły ładnie się ubierać. Oszczędzałam na czterech funduszach. Wsiadłam więc w fabryczny autobus, żeby tanio podjechać do miasta. Ale coś, kurwa, poszło nie tak, bardzo nie tak. Kiedy wsiadałam do autobusu, było w nim jeszcze dziesięć lasek, ale potem zaczęły wysiadać i zostałam sama z kierowcą, o mój Boże! Pamiętam, że spociły mi się ręce, zmieniły się w morze, pociłam się i pociłam, umierałam ze strachu, z nerwów. W słuchawkach grał El Poder del Norte, ale nosowy głos wokalisty nie zdołał uciszyć mojej paranoi, a może to było złe przeczucie? Nie wiem nawet, o której kierowca, przeklęty chuj, zmienił trasę. Zaczęłam się modlić, prosić Boga, niech się okaże, że pojechał na skróty, ale nie, nagle nic już nie widzę, tylko pustynia i ciemność. No i chuj – pomyślałam. No i chuj. Ogarnęła mnie panika i zaczęłam wrzeszczeć jak opętana, żeby pozwolił mi wysiąść, że dokąd, do kurwy nędzy, mnie wiezie, zaklinałam go na jego pieprzoną matkę, na jego pieprzone córki, żeby nie robił mi krzywdy. Złamas tylko się śmiał. Autobus stanął. Ja zwinęłam się w kulkę i ryczałam, ryczałam jak dzika i klęłam. Usłyszałam, że wysiada, zobaczyłam światła patrolu, zaczęłam krzyczeć jeszcze głośniej, błagałam o pomoc, ale chuje udawali głuchych i pozwolili mu jechać dalej. Coraz bardziej zanurzaliśmy się w pustyni. Nagle gwałtownie zahamował. Otworzył drzwi i wsiadło czterech kolejnych chujów. Chcesz, żebym ci opowiedziała, jak było?
Zgwałciła mnie cała piątka. Gwałcili mnie na zmianę. Związali mi ręce i nogi. Przypalali mnie papierosami, bili, póki im się nie znudziło. Potem uwalniali mnie na chwilę i zabawiali się, łapiąc mnie z powrotem. Pogryźli mi sutki. Puszczali mnie, a ja biegłam co sił przed siebie, ale byli ode mnie szybsi i silniejsi. Kiedy któryś mnie złapał, chwytał za włosy, przewracał na piasek i kopał, kopał mnie zawzięcie w twarz i w piersi.
Słyszałam wiele rzeczy, podobno wykorzystywali laski do robienia porno dla sadystów albo do satanistycznych rytuałów dla znudzonych gringos. Nie, nie o to chodziło. Nie nagrywali mnie, to nie byli jacyś gringos, to byli meksykańscy chłopcy, mógłby to być twój kuzyn albo mój ojciec, zwykli faceci, ani narcojuniorzy, ani obcokrajowcy. Nie wiem, czemu to robią, naprawdę nie wiem, ale jedno jest pewne, dobrze się przy tym bawią. Bawiły ich mój płacz i moje błagania. Mogłam to poznać po ich oczach, po ich jękach. Zabawiali się, dusząc mnie czerwoną bandanką, a kiedy widzieli, że jestem o krok od śmierci, puszczali mnie i zaczynali gwałcić od nowa.
Nie wiem, ile razy, nie wiem, przez ile rąk i członków przeszłam, ale byłam wykończona, obita, siniak na siniaku, oparzenie na oparzeniu, cios na ciosie. Gwałcili mnie swoimi obrzydliwymi fiutami, jakimś metalowym przedmiotem i brudnymi paluchami. Kiedy im się znudziło i uznali, że nie żyję, porzucili mnie tam, na pustyni.
Ciemność zaczynała powoli rzednąć. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że nade mną stoi. Przyszła śmierć i żeby mnie dobić, okazała się facetem – pomyślałam. Ale nie, to nie była śmierć. Zrozumiałam, że to nie cholerna śmierć, bo postać ugryzła mnie mocno w szyję. Tak, ugryzła. Wzięła mnie na plecy i wtedy straciłam przytomność.
Miałam gorączkę albo coś jeszcze gorszego. Może umarłam i ożyłam, ale podczas mojego haluna, wybaczcie mi tak potoczne słowo, miałam wiele halunów, nie, raczej wiele wspomnień. Przypomniałam sobie, jak moje rodzeństwo i ja byliśmy dziećmi i zaczęliśmy sikać do łóżek. Przesrane, nie wiem, czemu sobie o tym przypomniałam, a właściwie czemu mi się to przyśniło, ale przez jakiś czas byliśmy siuśmajtkami. Jak zsynchronizowani, sikaliśmy jednocześnie, w sumie paranormalne. Rodzice próbowali wszystkiego, ale bez skutku. Nawet my próbowaliśmy antysiuśmajtkowych strategii i nic, nic i nic. W końcu tata musiał kąpać nas rano, żebyśmy nie szli śmierdzący do szkoły. Ja denerwowałam się najbardziej tym, że byłam już duża, miałam dwanaście lat i podrywałam jednego chłopaka, i myślałam, że kiedy mnie porwie, to spędzimy razem dzień, a potem zasikam go i w trymiga odeśle mnie do domu. No więc, kiedy się obudziłam, byłam w środku mojej dziecięcej tragedii. Nie potrzebowałam dużo czasu, by zdać sobie sprawę, że jestem w cholernej grocie, grocie na środku pustyni. Ale przynajmniej żywa, zakpiłam sobie ze śmierci, tak sądziłam. Nie wiedziałam, że sama jestem śmiercią.
Zaczęło świtać i przyszło mi do głowy, że wyjdę na słoneczko, zobaczę, gdzie jestem i co tam na świecie. Bad idea. Kiedy pieprzone słońce dotknęło mojej skóry, poczułam się, jakbym płonęła, nawet dymek się ze mnie unosił, kurwa jego mać, więc szybko uciekłam z powrotem do jaskini. Kolejne dni były straszne, choć nie do porównania z gwałtem i zabójstwem, ale miałam przejebane. Moja skóra zaczęła się rozkładać, nie tylko cuchnęła zgnilizną, ale zaczęła odpadać, odpadać całymi płatami. Wyleciały mi wszystkie włosy. Wymiotowałam, zwymiotowałam wszystkie swoje narządy, zwymiotowałam serce, żołądek, jelita, nerki, wątrobę, trzustkę, naprawdę je zwymiotowałam. Na te oczy, których już nigdy nie zjedzą robaki, widziałam, jak jelito wychodzi mi ustami, wciąż smakowało tacos al pastor. Zaczęłam je nawet wyciągać, by wyszło całe. Wątroba smakowała krwią, świeżą krwią, to mi się spodobało. Trzustka była słodka, jak mleko dla dzidziusia. Serce? Je po prostu wyplułam, Bóg wie dlaczego.
Kiedy zwymiotowałam już wszystkie narządy, straciłam włosy, chyba znów umarłam, ale sama nie wiem, czy tak było. Kiedy się obudziłam, chociaż brzmi to jak opis kolejnego bad tripa, znów byłam sobą. Zniknęły rany i ból, i wszystko: byłam cholerną młodą dziewczyną, urodziwą jak wcześniej, ale bez ubrania, no dobrze, prawie, miałam na sobie tylko tę czarną koszulkę. Te skurwiele zabrały moje ubrania, chuj wie gdzie. No nic, poczekałam, aż się ściemni, i ruszyłam na poszukiwanie Charro Negro*, ten gość wisiał mi wyjaśnienia. Mówię ci, ruszyłam przez pustynię, niespodziewanie odkryłam, że kurewsko dobrze widzę w ciemności, jakbym miała te nadczerwone promienie w oczach – a może podczerwone? – tak, to było zajebiste. Po niedługim czasie znalazłam na środku pustyni cholernego campera. Bardzo grzecznie zapukałam do drzwi, a kiedy Charro Negro stanął przede mną, zapytałam, co jest grane.
Powiedział mi coś w chuj dziwnego, powiedział, że zakpiłam sobie ze śmierci i udało mi się wrócić. To znaczy, że te fiuty mnie nie zabiły, zostawiły mnie umierającą, a on za pomocą jakichś dziwnych czarów zdołał złapać moje ostatnie tchnienie i zatrzymać je, uczynić wiecznym. Ja myślę, że materia nie powstaje ani nie znika, a tylko się przekształca. Z czego się śmiejesz? Może i wyglądam na idiotkę, ale szkołę średnią skończyłam. Tak czy siak, Charro Negro powiedział mi, że moje ciało rozwinęło zdolność regeneracji, ale żeby tak się stało, musiałam spożywać krew, nie ludzką, bo od tego można oszaleć i dostajesz wysypki, ale zwierzęcą, która daje zdolność odnawiania się naszym ciałom, nieważne, jak bardzo ucierpiały. Najpierw miało się rozłożyć, by w końcu tryumfalnie się odrodzić i zatańczyć cumbię na własnych prochach. Zajebiście. Opowiedział mi też o lepszym wzroku, bardziej wyczulonym węchu i słuchu oraz nadnaturalnych zdolnościach. Chyba mi się to śni – pomyślałam. Ale nie, to działo się naprawdę. Może cierpienie zmieniło mnie w męczennicę, a Bóg teraz się o tym dowiedział i obdarzył mnie superpowers, a może to życie dawało mi możliwość, żeby się zemścić. I tak jak Bóg nie daje skrzydeł skorpionom, tak nam nie dał jednej cholernej odporności: na słońce. Mamy pierdoloną złośliwą alergię na słońce. Trzeba było działać w nocy.
Żeby już nie przedłużać opowieści: Charro Negro przekazał mi wszystko, co powinnam wiedzieć o nieumarłych, o mutacji pozwalającej przeżyć cierpienie. Powiedział mi, że krew kruka jest gorzka, że abyśmy mogli dokądś wejść, musimy dostać zaproszenie. Gdybyś mnie potem zobaczył w sklepach z ubraniami w Juaritos! Pytałam dziewczyn: „Przepraszam, mogę wejść?”. A niektóre są tak głupie, że odpowiadały mi tylko „tak” albo „nie”, a ja potrzebowałam, żeby powiedziały „możesz wejść” albo „zapraszam cię do środka”. Nie było łatwo, ale w końcu mi się udało, kupiłam koszulkę z Los Tigres del Norte, dokładnie taką jak ta, którą miałam na sobie, kiedy te chuje mnie zamordowały.
Nie wiem, jak to, do kurwy nędzy, zrobiłam, ale stosując kobiece sztuczki, zdołałam w końcu przekonać mojego mariachi, żeby pomógł mi się zemścić. Prawdę mówiąc, nie było to aż takie trudne. Mówiłam ci, że facet miał hobby, zarazem rozczulające i straszne? Lubił zbierać kości zamordowanych kobiet i podrzucać je w miejsca, gdzie dało się je łatwo znaleźć. Zapytałam, dlaczego, mając takie supermoce, nigdy nie powstrzymał morderców, nie zabił ich, nic im nie zrobił. Odparł, że czekał na kobietę, która zrobi to sama.
Gość, supercierpliwy, łaził ze mną po całym Juaritos, żebym sobie kupiła dżinsową spódniczkę, tę koszulkę z Los Tigres i adidasy. Zobaczyłam swoją twarz na słupie. I napis: „Zaginęła”. Strasznie smutno mi się zrobiło, kiedy wyobraziłam sobie, jak szuka mnie moja rodzina, jak ciotka liczy dni. Wtedy minęło już sześć miesięcy, odkąd do nikogo się nie odezwałam, nikt nie wiedział, czy żyję, czy umarłam. Nie mogłam się powstrzymać i na jednym z plakatów narysowałam dymek jak z komiksu: „Przesadzili ze mną, żyję i ich wykończę”. Mój mariachi spojrzał na mnie z uśmiechem, którego nigdy wcześniej u niego nie widziałam. Weszłam do publicznej toalety, włożyłam koszulkę z Los Tigres, spódnicę i adidasy, umalowałam usta na czerwono. Przejrzałam się w lustrze i chociaż nie zobaczyłam odbicia, wiedziałam, że to ja, co z tego, że wyrzucona przez pustynię, która nie pożarła mnie, lecz zwymiotowała w pizdu. Uśmiechnęłam się. Wyszłam z łazienki, usłyszałam muzykę grupy Cañaveral. Zatrzymałam się, żeby zatańczyć, zatańczyć tak, jak tańczyłam z Kolumbijką na dachu wagonu Bestii w jednej z tych chwil, kiedy myślisz, że drwisz ze śmierci, chociaż wcale z niej nie drwisz, ale myślisz, że tak.
Charro Negro odprowadził mnie na przystanek. Podjechał autobus, w którym mnie zgwałcono, natychmiast się zorientowałam, numer: 495. Autobus się zatrzymał, wsiadłam z grupą innych dziewczyn, kierowca nawet mnie nie zauważył. Usiadłam na końcu, żeby za dobrze mnie nie widział, ale żeby wiedział, że tam siedzę. Miałam déjà vu. Zboczył z trasy, zatrzymał go patrol. Potem pojechał dalej na pustynię, zahamował. Wsiadło tamtych czterech. Wyszłam im na spotkanie, jeden od razu mnie poznał, zdradziły mnie koszulka z Los Tigres i afro. „To jakiś żart, palancie?”, zapytał kierowcę. Nie dałam im czasu na nic więcej. Podeszłam powoli, popatrzyłam na ich spanikowane twarze, jeden ze strachu się zsikał, jebani idioci, niby tacy sadyści, a potem leją w gacie. Bałam się, ciało ma swoją pamięć, ale opanowałam strach. Uśmiechnęłam się, pokazując ostre kły.
Dahlia de la Cerda (ur. 1985)
Meksykańska pisarka i aktywistka. Z wykształcenia filozofka. Współzałożycielka feministycznego kolektywu Morras Help Morras. Podejmowała najróżniejsze prace, między innymi w call center, barze i fabryce słodyczy; sprzedawała także używaną odzież na pchlim targu, była redaktorką newsów i akwizytorką produktów firmy Avon. Debiutancka książka Dahlii de la Cerdy, zbiór opowiadań Wściekłe suki (wyd. oryg. 2022), przyniósł jej błyskawiczną sławę w Meksyku i za granicą. Tom nagrodzono m.in. Premio Nacional de Cuento Joven i przetłumaczono na język polski, angielski, włoski, francuski i turecki. W 2023 roku ukazała się jej druga samodzielna książka, zatytułowana Desde los Zulos.
PRZYPISY
- Bestia (La Bestia) – pociąg towarowy jadący z z południa Meksyku, spod granicy z Gwatemala aż pod granicę z USA. Trasa tego pociągu, zwanego też „Pociągiem Śmierci” albo „Pociągiem Bezimiennych”, jest jednym z głównych szlaków nielegalnej migracji z Meksyku, Gwatemali, Salwadoru i Hondurasu do Stanów Zjednoczonych. Podróż na dachach tego pociągu jest bardzo niebezpieczna – podróżnym grozi nie tylko niewygoda i surowe warunki atmosferyczne czy upadek na tory, ale również inni ludzie. Wymuszenia, napady, porwania i gwałty są tam na porządku dziennym.
-
Maquiladoras – fabryki (często tekstyliów) w Meksyku w pobliżu granicy z USA, korzystające z taniej siły roboczej i zwolnienia z cła i podatków.
- Charro Negro – „Czarny jeździec/kowboj” postać z meksykańskich legend, strażnik miejsca, pan wzgórz objawiający się samotnym podróżnikom.