Lęk, sortownia sosen,
jęk korzeni, przetrawiony ogień
spływa z punktu w sygnał
po ścianie z gołej cegły. O co zapytasz
na sprzedanej ziemi? O parę bocianów
nad siedzibą rady, o mleko, soczewki
i pieski przystanek, święcenie, romańską kaplicę.
Dobrze w środku stołu, zniknęły forsycje,
które tworzyły obłęd tej pory.
Zdawało się, że początek zeszłego wieku
był na odległość nosa.
Poszerzyliśmy krąg, nawieźliśmy siebie gradem,
nie czuliśmy już w głosie oczu, ani czasu.
Posileni miąższem, biegiem i wonią zaraz po przebudzeniu
zakwitliśmy, jedliśmy jeszcze strach, żując łyko,
krzyżując język z linią zębów, bez nadziei
na odnalezienie pod warstwą wulkanicznej skały,
na ścianie groty w puszczy.
A może pokazujesz się, gdy zmieniasz pozycję?
Gdy głowa jest wychylona poza linię ciał,
na falach rozpiętych między długimi liśćmi
przewieszonymi przez nasze uszy i dłonie,
wysuniętymi zza zielonej i błękitnej między.
Uszy i palce tworzą sklepienie,
pod które może wejść starzec albo żuk.
Prawie go zdeptał z chrupnięciem jakiś typ,
który szedł do całodobowego w noc zaraz po deszczu,
wyszedł z potu trzmieli, z przemocy kongijskiej dżungli,
ze słabości East Village, Kreuzbergu, Podgórza,
z czego miałby smakować ich dymu?
Za co to przytrzymać, skoro nie ma dymu?
Trochę zasłon, obok których ludzie lecą
w każdym możliwym kierunku, stoją pod
ścianami, czekają na białe taksówki,
uciekają z katalogów czyniąc rytuały.
Siedzą na schodach w drodze na szczyt wieży,
bębnią mi po głowie, gdy brodzę w borówkach
na polanie o mdłym świcie, daję parę z ust pod zastaw
wielkich szczap płonących u stóp wieży,
równina się rozpływa, jesteśmy zwierzyną schowaną w krzewie,
starszą, niż porosty, które błyszczą w rosie,
kiedy zgrzyta namiot, upada srebrny liść,
miasto spływa z pni, odżywia podziemny wzrost,
dźga bez opamiętania.
Zanim wstaną rozciągną jeszcze swoje szczątki,
śliną, którą zostawiali sobie na skórze będą pieczętować
obrazy powstające dziś, jutro i dalej
zza katafalków, kolumnad, trzepaków,
parterowych centrów handlowych
rozłożonych po tej ziemi jak plany bitewne,
a ich słowa, ich przyrzeczenia będą się ciągnąć lubieżnie
i bez ostrzeżenia jak babie lato, które właśnie wpadło ci w oko.