Przedstawiamy dwa opowiadania Ernesta Hemingwaya w nowym tłumaczeniu Tomasza S. Gałązki z tomu „Pozostałe opowiadania”, wydanego przez Marginesy.
Dobry lew
Był sobie raz lew, co mieszkał w Afryce wśród wszystkich innych lwów. Wszystkie inne lwy były niedobre, codziennie pożerały zebry, gnu i wszelkiej maści antylopy. Te niedobre lwy pożerały też czasem ludzi. Jadły tych z Suahili, z Ndorobo, mieszkańców Mbulu, a szczególnie uwielbiały hinduskich kupców. Wszyscy hinduscy kupcy są tłuściutcy, lwy ich uwielbiają.
Ten jednak lew, ten, którego kochamy, bo był taki dobry, miał na grzbiecie skrzydła. Ponieważ miał na grzbiecie skrzydła, inne lwy sobie z niego kpiły.
– Patrzcie, ten ma skrzydła na grzbiecie! – mówiły, po czym ryczały ze śmiechu.
– Patrzcie, co on je – dodawały, bo ten dobry lew żywił się tylko makaronem i homarcami, taki był dobry.
Te złe lwy zarykiwały się ze śmiechu i pożerały kolejnego hinduskiego kupca, a ich żony spijały jego krew, robiąc językami „siorb, siorb, siorb” jak wielkie kotki. Przerywały, tylko żeby powarkiwać ze śmiechu czy ryczeć ze śmiechu na dobrego lwa, syczeć na jego skrzydła. To były naprawdę bardzo złe i niedobre lwy.
Ten dobry lew siadał jednak tylko, składał skrzydła, zamawiał grzecznie koktajl negroni czy kawę americano i zawsze pił właśnie to, a nie krew hinduskich kupców. Pewnego dnia odmówił pożarcia ośmiu masajskich krów, poprzestając na porcji tagliatelle i szklance soku pomidorowego.
Niedobre lwy bardzo się wtedy rozeźliły, a jedna lwica, najbardziej niedobra z nich wszystkich, która nie mogła oczyścić wąsów z krwi hinduskich kupców, nawet kiedy tarła pyskiem o trawę, zapytała:
– Ktoś ty taki, że wydaje ci się, że jesteś tak wiele lepszy od nas? Skąd ty się wziąłeś, lwie, co żre makarony? Co ty tu w ogóle robisz? – warczała na niego, a pozostałe ryczały, ale zupełnie nie ze śmiechu.
– Mój ojciec żyje w mieście, gdzie stoi pod wieżą zegarową i patrzy z góry na tysiąc gołębi, które wszystkie są mu poddane. Kiedy wzlatują, czynią dźwięk niczym wezbrana rzeka. W mieście mojego ojca jest więcej pałaców niż w całej Afryce, a naprzeciwko niego stoją cztery potężne konie z brązu, każdy z jednym kopytem w powietrzu, bo się go boją… W mieście mojego ojca ludzie poruszają się pieszo bądź na łodziach, nie wszedłby tam żaden prawdziwy koń, tak się boją mojego ojca. – Twój ojciec był gryfem – oznajmiła niedobra lwica, oblizując wąsy.
– Łżesz – stwierdził jeden z niedobrych lwów. – Nie ma takiego miasta.
– Dajcie no mi kawałek tego hinduskiego kupca – odezwał się inny lew, wyjątkowo niedobry. – Te masajskie krowy są zbyt świeżo ubite.
– Jesteś tanim kłamczuchem i synem gryfa – podjęła ta najbardziej niedobra z lwic. – A teraz to cię chyba zabiję i zjem, i to razem ze skrzydłami.
Dobry lew bardzo się wtedy wystraszył, bo widział jej żółte ślepia i ogon chodzący w górę i w dół, i oblepione krwią wąsy i poczuł jej oddech, wyjątkowo cuchnący, bo nigdy, przenigdy nie myła zębów. A pod pazurami miała stare strzępy hinduskiego kupca.
– Nie zabijaj mnie – powiedział. – Mój ojciec to szlachetny lew i zawsze był szanowany, i wszystko jest dokładnie tak, jak wam mówiłem.
Wtedy jednak ta najgorsza lwica rzuciła się na niego, ale on wzbił się w powietrze na swoich skrzydłach, zatoczył jeden okrąg wokół stada niedobrych lwów, a one wszystkie ryczały na niego, zadzierając łby. Popatrzył w dół i pomyślał sobie: Ależ dzikusy z tych lwów.
Zatoczył jeszcze jeden krąg, żeby ryczały nawet głośniej. Potem zszedł niżej, żeby zajrzeć w oczy najgorszej z lwic, która stanęła na zadnich łapach, próbując go schwycić. Nie sięgnęła go jednak pazurami.
– Adios – powiedział, bo świetnie posługiwał się hiszpańskim, będąc lwem o wysokiej kulturze osobistej. – Au revoir – zawołał do lwów z bezbłędnym francuskim akcentem.
A one wszystkie ryczały i warczały w dialekcie lwów afrykańskich.
Wówczas dobry lew wspiął się, krążąc, na wyższy pułap i obrał kurs na Wenecję. Wylądował na placu Świętego Marka, gdzie wszyscy powitali go z zachwytem. Wzbił się jeszcze na chwilę, ucałował ojca w oba policzki i zobaczył, że konie wciąż stoją z uniesionymi kopytami, a bazylika wydawała się piękniejsza niż bańka mydlana. Kampanila stała na swoim miejscu, gołębie udawały się na nocny spoczynek.
– Jak tam Afryka? – zapytał ojciec.
– Okrutnie dzika – odpowiedział dobry lew.
– Teraz mamy tu już nocne oświetlenie – oznajmił ojciec. – Właśnie widzę – odrzekł dobry lew, bo był też dobrym synem.
– Trochę razi mnie w oczy – przyznał mu się ojciec. – Dokąd się teraz wybierasz, synu?
– Do baru U Harry’ego.
– Pozdrów ode mnie Ciprianiego i przekaż, że jakoś niedługo podejdę, czas uregulować rachunek – powiedział ojciec. – Oczywiście, ojcze. – Dobry lew łagodnie wylądował na placu i do baru powędrował na czterech łapach.
W lokalu Ciprianiego nic się nie zmieniło. Byli tu wszyscy przyjaciele dobrego lwa. On sam jednak był nieco odmieniony po pobycie w Afryce.
– Negroni, panie baronie? – zapytał Cipriani.
Dobry lew przyleciał tu jednak aż z Afryki, a Afryka go odmieniła.
– Są może sandwicze przełożone hinduskim handlarzem? – zapytał Ciprianiego.
– W tej chwili nie, ale mogę załatwić.
– Więc zanim zostaną dostarczone, poproszę o bardzo wytrawne martini. – I dodał: – Na ginie Gordon’s.
– Wyśmienicie – stwierdził Cipriani. – Zaiste wyśmienicie.
Teraz lew rozejrzał się wokół, po twarzach wszystkich miłych ludzi, i wiedział już, że jest w domu, ale też że był w podróży. I bardzo go to cieszyło.
Człowiek bywały
Ślepiec rozpoznawał po dźwięku każdy z automatów w knajpie. Nie mam pojęcia, ile mu zeszło, zanim nauczył się ich wszystkich, ale raczej niemało, bo działał tylko w jednej knajpie naraz. Inna rzecz, że działał w dwóch miasteczkach, z The Flats wybierał się do Jessup, dopiero kiedy było już porządnie ciemno. Słysząc nadjeżdżający samochód, zatrzymywał się na poboczu, a kiedy łapali go w światła, to albo się zatrzymywali, żeby go podwieźć, albo nie, i wtedy maszerował dalej oblodzoną drogą. Wszystko zależało od tego, ilu już mieli pasażerów i czy wieźli też kobiety, bo ślepy woniał raczej mocno, szczególnie zimą. Zawsze jednak ktoś się zatrzymał, w końcu dla niewidomego – wiadomo.
Wszyscy go znali, wołali go Ślipok, w tej okolicy to dobra ksywka dla niewidomego, a knajpa, w której działał, nazywała się The Pilot. Zaraz obok była druga, także z hazardem i salą jadalną, i nazywała się The Index. Obie nazwy brały się od szczytów górskich, oba lokale były bardzo porządne, z barami w starym stylu, w obu szedł hazard mniej więcej na tę samą skalę, tyle że chyba w Pilocie dawali lepiej jeść, choć w Indexie był lepszy stek z grilla. Index był też otwarty przez całą noc i zgarniał poranną klientelę, bo od świtu do dziesiątej rano drinki mieli gratis. W Jessup były tylko te dwie knajpy, więc nie musieli się bawić w takie rzeczy, ale tak już tu było.
Ślipok wolał pewnie działać w Pilocie, bo automaty stały rzędem przy ścianie po lewej, gdy się weszło i stanęło twarzą do baru. Dzięki temu miał nad nimi lepszą kontrolę, niż mógłby mieć u konkurencji, bo w Indexie sala była większa, przestronniejsza, więc porozstawiane były po całym pomieszczeniu. Tej nocy na dworze było naprawdę zimno, Ślipok przyszedł z soplami na wąsach i sopelkami ropy z obu oczodołów, naprawdę wyglądał nieciekawie. Nawet smród na nim zamarzł, ale nie na długo, chłop zaczął wonieć prawie od razu, jak tylko zamknęły się za nim drzwi. Nigdy nie było mi łatwo na niego patrzeć, ale tym razem obserwowałem go uważnie, bo wiedziałem, że zawsze go przywozili, więc nie mogłem zrozumieć, czemu aż tak skostniał. W końcu sam go zapytałem:
– Skądżeś tu przyszedł, Ślipok?
– Willie Sawyer wysadził mnie z auta jeszcze przed wiaduktem kolejowym. Potem już nic nie jechało, no to przyszedłem. – Za co cię wysadził? – spytał ktoś.
– Mówił, że za bardzo śmierdzę.
Ktoś pociągnął za wajchę automatu, Ślipok zaczął nasłuchiwać terkotu. Nic się nie trafiło.
– Ktoś z chłopaków gra? – zapytał mnie.
– A co, nie słyszysz?
– Jeszcze nie.
– Nie ma chłopaków, Ślipok, przecież to środa.
– Sam wiem, który to dzień. Ty mi nie gadaj, który to dzień.
Ślipok ruszył wzdłuż rzędu maszyn, obmacując każdą, na wypadek gdyby w którejś przez pomyłkę ktoś zostawił pieniądze w kubku na wygraną. Oczywiście niczego nie znalazł, ale to był pierwszy etap jego trudu. Wrócił do kontuaru, tam gdzie siedzieliśmy, a Al Chaney zaproponował mu drinka.
– Nie – odparł. – Muszę uważać tam na drogach.
– Na jakich drogach, niby że? – zapytał go ktoś. – Przecież kursujesz tylko po jednej, stąd do The Flats.
– Na niejednej drodze już byłem – odpowiedział Ślipok. – I w każdej chwili mogę się wybrać w jakąś inną trasę.
Komuś przydarzyło się na automacie trafienie, ale nic wielkiego. Ślipok i tak do niego podbił. Ten automat płacił ćwierćdolarówkami, więc grający na nim młodziak dał jedną Ślipokowi, tak raczej niechętnie. Ślipok obmacał monetę, zanim schował ją do kieszeni.
– Dziękuję – powiedział. – Nawet nie poczujesz, że ci jej zbrakło.
– Dobrze wiedzieć – odparł młody, wrzucił do automatu kolejne ćwierć dolara i pociągnął wajchę.
Znów trafił, ale tym razem całkiem nieźle, i wygarniając monety, dał jedną Ślipokowi.
– Dzięki – powiedział Ślipok. – Świetnie ci idzie.
– Mam fartowną noc – stwierdził młody.
– Jak ty, to i ja – odparł Ślipok, a młody zaczął grać dalej, tyle że już mu nie szło, Ślipok zaś tak capił, stojąc tam przy nim, tak okropnie wyglądał, że chłopak w końcu dał sobie spokój i podszedł do kontuaru.
Ślipok go przepłoszył, ale nawet o tym nie wiedział, bo młody nie wspomniał o tym ani słowem, więc Ślipok tylko raz jeszcze sprawdził dłonią każdy z automatów i stał tam, czekając, aż jeszcze ktoś podejdzie zagrać.
Nic się nie działo przy stole do ruletki, nikt nie grał w kości, do pokera siedli sami szulerzy, tylko się nawzajem kantowali. Cichy wieczór w dzień powszedni w małym miasteczku, żadnych atrakcji. Gdyby nie barman, lokal nic by nie zarabiał. Przy kontuarze było jednak przyjemnie, w ogóle w knajpie było miło, póki nie przybył Ślipok. Teraz zaś każdy już rozważał, czy nie przenieść się obok, do Indexu, albo i w ogóle dać sobie spokój i iść do domu.
– To czego się napijesz, Tom? – zagadnął mnie Frank, barman. – Firma stawia.
– A właśnie myślałem, żeby iść do domu.
– To najpierw rozchodniaczka.
– Dawaj to samo, pół na pół z wodą – powiedziałem.
Frank spytał tego młodego, ubranego w ciężką kurtę i czarny kapelusz, gładko ogolonego, z twarzą ogorzałą od śniegu, czego on by się napił, i chłopak mu na to, że tego samego. Whisky Old Forester, jakby co.
Kiwnąłem młodemu głową, uniosłem szklaneczkę, obaj upiliśmy po łyczku. Ślipok stał na drugim końcu rzędu automatów. Może wykombinował sobie, że nikt nie wejdzie do knajpy, jeśli zauważą go przy drzwiach. Choć akurat wstydu to on nie miał.
– Jak to się stało, że stracił wzrok? – zagadnął mnie młody. – W bójce – powiedział mu Frank.
– Ja tam nie wiem – dorzuciłem.
– Że on się bił? – Przyjezdny pokręcił głową.
– Aha – potwierdził Frank. – I ten piskliwy głos też mu z tego został. Opowiesz mu, Tom?
– Kiedy pierwsze słyszę.
– No tak. Skąd miałbyś wiedzieć – powiedział Frank. – Jasne, że nie wiesz. Pewnie w ogóle cię tu nie było. Więc tak, panie kochany, noc była, chyba tak zimno jak dziś. Albo i zimniej. A bitka poszła szybko. Początku nawet nie widziałem. Potem wypadli z drzwi do Indexu, już się bili, Smoluch, znaczy teraz Ślipok, i ten drugi gość, Willie Sawyer, pięściami robili, kolanami, palcami dźgali, gryźli, i widzę, że jedno oko wisi już Smoluchowi na policzku. Bili się na drodze, całej oblodzonej, śnieg zepchnięty na pobocze, światła z drzwi stąd i od Indexu, a Hollis Sands stał zaraz za Williem, który łapał za to oko, i darł się: „Odgryź mu je! Chapnij jak winogrono i już!”. A to Smoluch wgryzł się w twarz Williego Sawyera, porządnie zahaczył, jak szarpnął, puściło, i zaraz znów dobrze capnął, i już leżeli na lodzie, i Willie pchał mu palce w oczy, żeby go nie gryzł, i wtedy Smoluch wrzasnął tak, żeście w życiu czegoś takiego nie słyszeli. Gorzej jak na świniobiciu.
Ślipok podszedł do nas od tyłu, poczuliśmy go i się do niego odwróciliśmy.
– „Chapnij jak winogrono i już” – powtórzył tym swoim piskliwym głosem i na nas popatrzył, głowa chodziła mu w dół i w górę. – To było lewe oko. Z drugim poradził sobie bez podpowiadania. A jak już nic nie widziałem, wziął mnie pod but. I wtedy było źle. – Poklepał się. – Wtedy to potrafiłem się bić – podjął. – Ale załatwił mi oko, zanim się nawet zorientowałem co i jak. Fartem je wydłubał. No i tak, tak to się skończyło moje wojowanie – stwierdził, zupełnie bez urazy.
– Polej Smoluchowi kolejkę – powiedziałem Frankowi. – Mów mi Ślipok, Tom. Zapracowałem na to. Sam widziałeś, że na to pracowałem. To zresztą ten sam facet wysadził mnie dziś wieczorem tam na drodze. Ten, co mi oko odgryzł. Żeśmy się nigdy nie pogodzili.
– Co żeś mu zrobił? – zapytał młody przyjezdny.
– A, zobaczysz go w okolicy – odparł Ślipok. – Jak go zobaczysz, od razu poznasz. Co ci będę psuł niespodziankę. – Lepiej mu się nie przyglądaj – uprzedziłem młodego. – Wiecie, jak czasem chciałbym jednak mieć wzrok, to właśnie dlatego – podjął Ślipok. – Chciałbym go tak raz a dobrze obejrzeć.
– Przecież wiesz, jak on wygląda – wtrącił Frank. – Raz podszedłeś do niego i obmacałeś mu twarz.
– Dziś wieczorem też – oświadczył Ślipok radośnie. – To dlatego wysadził mnie z auta. Nie ma chłop za grosz poczucia humoru. Powiedziałem mu, że w taką zimną noc powinien się porządnie zawinąć szalikiem, żeby mu wnętrze ust nie zmarzło. W ogóle go to nie ubawiło. Ten Willie Sawyer, wiecie, nigdy nie będzie z niego człowiek bywały.
– Smoluch, masz tu drinka na koszt firmy – powiedział mu Frank. – Do domu cię nie odwiozę, bo mieszkam tylko kawałeczek stąd. Ale możesz spać na zapleczu.
– Bardzo to zacnie z twojej strony, Frank. Tylko przestań w końcu mówić na mnie Smoluch. Już nie jestem Smoluch. Mówi się Ślipok.
– Golnij sobie, Ślipok.
– Tajest. – Ślipok wyciągnął dłoń, namacał szklaneczkę i precyzyjnie uniósł ją w toaście do nas trzech.
– Ech, ten Willie Sawyer – powiedział. – Pewnie siedzi sam w domu. Ten Willie Sawyer to w ogóle nie umie się zabawić.
Na zdjęciu: Ernest Hemingway w 1961 roku.
fot. Anefo, CC0, via Wikimedia Commons