Nie wiem, kiedy ten tekst ujrzy światło państwa nastolnych lamp i ekranów, ale gdy piszę te słowa, otacza mnie coś w rodzaju maja. Przez pierwsze trzy tygodnie wprawdzie był to klasyczny październik, migrujący swobodnie między polskimi porami roku, ale teraz jest słonecznie, kwitną bzy, głóg i mała literacka awantura. I o niej napisałem kilka akapitów, ale następnego dnia wyrzuciłem wszystko do kosza, bo Łaty umarł.
Tak się mówiło – nie Łata, nie Łatek, nawet nie Łaciaty. Łaty, tak jak Łoli i Siwy. Ot, osiedlowe osobliwości gramatyczne. Podobnie miał kolega Łosiu, nigdy Łoś, co go zresztą od zakrętów życia nie skryło i z tego, co wiem, odsiaduje grubą pajdę we Włocławku.
Goya mógł mieć Dom Głuchego, czemu ja nie miałbym mieć domu ślepca. Zamykam oczy i widzę, jak Łaty stoi na przystanku przy Królowej Marysieńki na Wilanowie i nerwowo rozgląda się wokół, jakby grał najgorszego dilera w filmie klasy C. Jego biznesplan był prosty jak ulica Sobieskiego, która gubiła się gdzieś daleko, za Dolną zmieniając się w Belwederską, mówiło się „w mieście”. Prosty plan był taki: Łaty brał od chłopaków z miasta większą torbę, dzielił jej zawartość na mniejsze i w każdy piątek i sobotę stał na przystanku punktualnie o dziewiętnastej, mrugając okiem, jakby mało było tej rutyny coweekendowej dla wywiadowców. Tik miał taki, od dziecka. Stał pół godziny, czasem czterdzieści pięć minut. Tyle wystarczało. Podchodziło się, przybijało piątkę i w tym podpatrzonym na teledyskach geście zamykała się cała transakcja. Trzydzieści złotych za gram. Wszyscy szczęśliwi, noc otwarta jak całonocny.
Łaty nie był najostrzejszym szpadlem w drewutni, ale nie był głupi i kiedy „mokotowskich” zaczęli wsadzać, porzucił dotychczasowe zajęcie i się przebranżowił. Nie to, żeby jego nowa robota była w pełni legalna, ale pirackie gry komputerowe rzadko prowadziły do pudła, a zysk z tego jakiś był. Potem trochę zniknął, gadali: zakochał się. I to w Cygance. Jakiś tam był z tą miłością kłopot, zdaje się, że czasy niby były nowe, ale gadzio w rodzinie to ciągle nie było marzenie romskiego klanu. Przeprowadzili się na Bemowo, co wtedy znaczyło dla nas mniej więcej tyle, co Kuala Lumpur, nikt tam nigdy nie jeździł, bo i po co. Wiódł tam jakieś bemowskie życie i ponoć miał syna. Spotkałem go jakoś w początku lat dwutysięcznych na Stegnach, ciągle obdarowywał świat tikiem prawej powieki i nerwową paplaniną. Potrafił milczeć długie minuty, by nagle wyrzucić z siebie serie zdań, w których roiło się od nadmiaru samogłosek, a brakowało przecinków, oddechu. Jakby z tych słów, których nie wypowiedział, wziął wszystkie a, e, u, i, ę, o i losowo ładował je między sylaby tego, co opowiadał. A o tak o widzisz, po tym o eee o rozwodzie o jestem tak znaczy i o takie uuu buty. No coś takiego, koła zębate z nadmiarem zębów. Miał wtedy na starej Sadybie warsztat z kumplem i tamten się znał na samochodach, a Łaty znał ludzi, i tylko sąsiedzi się czasem dziwili, że w nocy się tam coś rozbiera, coś składa, coś przemalowuje, palą się światła, a z radia leci Cerekwicka czy inne De Mono. Wszystko po to, by nasi dzielni policjanci mogli rozłożyć ręce i powiedzieć: panie, gdzie tego teraz szukać? To nie ferrari.
Łaty umarł, a przecież było go zawsze sporo, w tamtych latach zawsze z nokią przy uchu, nerwowym szyfrem porozumiewający się z klientami, do tego zawsze w jakiejś nietypowej obsesji. Za dzieciaka jeszcze zbierał karty telefoniczne i naklejki z mistrzostw świata, setki piłkarzy o przedinternetowych uśmiechach i fryzurach. Wymieniał, jeździł na jakieś szemrane giełdy. Potem skutery, miał z pięć i ciągle coś w nich dłubał, ktoś go nawet podejrzewał, że rotacyjnie zamienia w nich silniki, dla przyjemności. Może i tak. Dużo go było, bo był jednak nietypowy. Kilka lat temu sprzedał warsztat i zaczął handlować ubezpieczeniami. Żeby mieć więcej czasu, żeby opiekować się ojcem w terminalnym raku. Ale nawet wtedy potrafił zarzucić mnie przy przypadkowym spotkaniu zdaniami w rodzaju: i ee o takie stary o odblaśnice mosiężne o wyłapałem w tej e sieci. Bo po czterdziestce zapałał namiętnością do antyków. Nie było to najpopularniejsze hobby chłopaków jego pokroju. Jego pokrój był taki właśnie, nieoczywisty. Zaprosił mnie wtedy do siebie, pokazać te odblaśnice i kinkiety chyba poniemieckie, rzeżący oddech ojca z drugiego pokoju zlepiał się z tykaniem biedermeierowskich zegarów i rozglądałem się tylko za Hasem z kamerą gdzieś w korytarzu. A trochę czekałem na to, aż ten ojciec, ten, który wychowywał Łatego samotnie, wstanie w czarnej szlafmycy i w czystym kastylijskim przedstawi się jako Francisco. Ale zamiast tego było ciche nawoływanie w zwykłym ślusarskim polskim i Łaty, który nagle zastygł jak wyżeł na polowaniu i powiedział najpiękniejsze, jakie słyszałem: e, tato, co? Wypiliśmy wtedy po piwie, obejrzeliśmy jakiś sekretarzyk i wnętrze zegara, jakbyśmy we dwóch zaglądali do wnętrza Łatego, udając, że wcale nie. I tyle.
Na stare śmieci jeździłem coraz rzadziej, ojciec Łatego dokończył swoje lata, a sam Łaty z hobby uczynił zawód. Jeździł po jakichś dziurach, przeglądał strychy, oplątywał siecią swoich zasamogłoskowych zdań spadkobierców niewiedzących, co też dziadek lub babcia za barachło im zostawili, a potem sprzedawał to na Allegro. Z eleganckim przebiciem. Ale nie wszystko oczywiście, znajomi, którzy u niego bywali, mówili, że w tym mieszkaniu w wilanowskim bloku już prawie nie ma jak chodzić. Kufry, obrazki, sztychy i świeczniki tarasowały drogę. Styl eklektyczno-maniakalny. Mówili: wyłysiał Łaty, ale ciągle zarabia, tylko tik mu się pogłębił i teraz pół twarzy mu się ściska w nagłej zmarszczce, jakby żarł cytrynę. I miał ciągle te swoje paranoje, chyba jeszcze dilerskie, żadnego smartfona, wszystkie rozmowy przez nokię, która sama już była antykiem, jak reszta jego rupieci.
Umarł Łaty i znaleźli go ponoć po zapachu, długo po czasie. Zawał. Zatykały go te zegary, oślepiły odblaśnice, samotność dodusiła, gdy z bólem w piersi próbował przedrzeć się przez stosy klamotów do drzwi. Na pogrzebie byłej żony nie było. Kilku kumpli, jakaś ciotka, i tylko kręcił się ponoć śniady chłopak przy murze od Goraszewskiej.
Goya w Domu Głuchego namalował serię olejnych fresków zwanych „czarnymi obrazami”. Wśród nich być może najpiękniejszego Psa. Pies patrzy oczami, w których jest zbyt wiele, widać tylko jego żałobny pysk, może tonie w piasku, a może znika ze świata, jak przypisano każdemu stworzeniu. A wszystko to parę maźnięć pędzla, czysty smutek starego geniuszu. Wiele lat później postanowiono przenieść czarne obrazy na płótno, by później trafiły do Prado. Przy przenosinach z malunku zniknęły prawdopodobnie dwa ptaki. Nie umiano wtedy jeszcze robić tego perfekcyjnie. Gdzieś lecą, ledwie plamy, ptasie cienie. Już nie widzą ich pies ani żadne ludzkie oko. Przelatują przez sny jak przez mgłę, a Łaty umarł i położyli mu dwie stare nokie na powieki. A przynajmniej powinni.