Praktyka

Głosy z Kępy (7). Durny

1568 odsłon
Paweł Sołtys

Styk tych tarć był we mnie. Tarły się pożądania z marzeniami, chętki ze strachem, wizje z nudami, jak to bywa w tym wieku. Styk tych tarć był we mnie i promieniował jak ból albo rozkosz i roznosił mnie po dzielnicy, po mieście. Po godzinach, w których porządni ludzie śpią wtuleni w niepoprawne nadzieje snów, po godzinach czarnych wejść do piwnic, po godzinach księżycowego blasku szatkowanego przez sita bram. Łaziłem, z żarem papierosa robiącym za polarną gwiazdę i kieszeniami pustymi jak nadranne przejścia podziemne, popluwając dla kurażu, dobijając do poranków jak mały, wpółzatopiony latający holender.

Podwieszony na żyłce rozciągniętej między Maleńczukiem a Schulzem, skakałem przez noc niczym tekturowy pajacyk, rzucając tu i ówdzie mały cień, bardziej jakby ktoś mnie śpiewał, niż jakbym żył naprawdę. Chodziłem do Amsterdamu słuchać bluesa, do Kotłów palić trawkę, do bezimiennego baru na Grochowie słuchać złodziejskich opowieści, w których fanty, noże i dziewczyny kręciły się na diabelskim młynie grypsery, błyskając to piersią, to ostrzem, to ruskim złotem. Wszędzie byłem u siebie i wszędzie byłem obcy. W pewnym momencie młodości chyba wszyscy tak mają. Wciąż byłem ze Stegien, ale już tam nie mieszkałem, Grochów mi lazł w żyły krwią niestartą po nocy na Kobielskiej, słuchałem we Fregacie na Kępie Łysego, najlepszego białego harmonijkarza w historii, i wzruszałem się do łez, które przerabiałem potem w złe, ckliwe opowiadania. Nie wiedziałem, kim będę, ale podejrzenia miałem najgorsze.
Nie mieszkałem już na Stegnach, za to Stegny czasem spotykały mnie na mieście. Czasem kimś, a czasem zasłyszaną tylko to tu, to tam opowieścią. Jak ta o Durnym.

Durny był jedynym prawdziwym gangsterem, jakiego znałem. To nie był już typ starego złodzieja. Już ubierał się modnie, lubił koks i spliffy, ale dziarki miał jeszcze stare, przesiedział, zdaje się, zmianę systemu za kradzież państwowego mienia, a w nowym zaczął latać dla mokotowskich. Żywa ilustracja transformacji ustrojowej: od kotwicy na przedramieniu do tribali na bicepsie, jeszcze skórzana kurtka, ale buty już najnowsze adiki. Kręcił się wokół moich starszych, czyli wtedy dwudziestoparoletnich, znajomych, bo początkowo sprzedawał trochę tego, trochę tamtego i chyba go ciekawiły te nowe czasy, nowe mody, inne dziewczyny. Potem, jak awansował, to raczej robił nadzór nad dilerami z osiedla. Bali się go. Wszyscy się go baliśmy. Są tacy faceci, którym patrzysz w oczy i już wiesz, że niepotrzebnie, że tam na dnie jest bezsensowne okrucieństwo. Zresztą w jego zawodzie może nie bezsensowne. Okrucieństwo i strach to były wpisy w jego cv, które pozwalały mu się piąć w górę, przetrwać w jego świecie. Ale były tam. Ale tam były.

Na samym początku dziewięćdziesiątych, kiedy jeszcze łapa mokotowskich nie leżała na wszystkim, niejaki Dobiel, bardziej hipis niż handlarz, przywiózł z Holandii pół kilo w oponie. Trochę sprzedawał, trochę sam palił, częstował kolegów i dziewczyny. Aż któregoś dnia przyszedł do niego Durny, porozmawiać. I tak porozmawiali, że Dobiel miał złamane trzy palce, a Durny porządek w gospodarstwie. Omijałem go, jak mogłem, nic w nim nie było z romantycznych złodziejskich legend (bo te w większości zmyślają złodzieje, by spojrzeć czasem w lustro), tylko zimna kalkulacja, skuteczność i zapał do panienek. Tego ostatniego miał sporo, nawet jakąś sprawę za gwałt, ale nie doszło do zeznań, taka niespodzianka. Mimo to widywałem go na imprezach czy na osiedlu, podawałem mu rękę, bo zależało mi na niej bardziej niż na zasadach. Jednym z dobrodziejstw wyprowadzki była możliwość niewidywania go, jego małych czarnych oczu i podbródka zarysowanego jak brzytwą na szkle.

Ale to nie tak łatwo.

W Amatorskiej, tej starej, na Nowym Świecie, dosiadł się do mnie Hencyk. Już bardziej pijak niż metalowiec, ale jeszcze na chodzie, jeszcze na obrotach opowieści. Durnego pamiętasz? Głupie pytanie, pewnie, że pamiętasz. Kto go raz zobaczył, ten nie zapomni. No to wiesz, tych głównych mokotowskich powsadzali i tych wyższych średnich też. A Durnego nie, miał fart albo na niego się jeszcze nie uzbierało w pudełku pana majora, tfu, nadkomisarza obecnie. I sobie łaził, i tu chłopaków wziął nowych, tu starszych przygarnął. Wiesz, jak to miasto, nowe rozdania, nowe podległości, stare sposoby. Tu komuś samochód wybuchł, tam ktoś stwierdził, że krzywo jest i na Bahamy. Ale raczej ciszej niż dawniej wszystko, bo psy się za nich wzięły na poważnie. I jak to on, tu się pod kogoś podwiesił, tu z kimś się dogadał, kogoś nastraszył. Żyło się. Ale sam się załatwił i to wiesz czym. Ściągnęli jakieś małolaty z klubu, wiadomo: beemki, kasa, francuski szampan. I tam wszystko dobrze szło, ale ta, co jemu się spodobała, to nie była chętna. A Durny jak to Durny, ze słowa „nie” żadnej litery nie rozumiał. No ale tym razem źle utrafił, bo to była siostra takiego, co ci ksywa jeszcze nic nie powie, a za trzy lata będzie i w wiadomościach, i w ekspresie, i w superaku. I się zaczęło. Ktoś go ostrzegł, wiesz, zawsze miał dłużników. Schował się, ale potem tamten, przez jakiegoś łebka, mu przekazał, że spoko, że było, minęło, że się może wykupić. Samochód, ileś tam floty i działkowanie w interesach, co miał. Durny nie był durny, ale w sumie co on rozumiał poza kasą i strachem? Poszedł na spotkanie, niby dogadać co i jak, z czterema chłopakami, żeby nic nie wynikło. Ale wynikło, bo ci czterej jakoś widocznie podliczyli stan świata i im wyszło, że idzie całkiem nowe, gdzie Durny już będzie wspomnieniem pięknym. Trzy dni go trzymali gdzieś w Markach w garażu. Co tam się działo, nikt nie wie, ale na czwarty dzień go wyrzucili na osiedlu bez oczu. Żeby sobie pożył na inaczej. Do któregoś ze starych kumpli się doczołgał, ale wiesz, tam litości tyle co procentów w kefirze. Skończył tak, że nad Wisłą z bezdomnymi mieszkał. Ktoś mu musiał tam pomagać jednak, bo go ci bezdomni nie przeganiali, pewnie coś z tego mieli, albo zwykłe, kurwa, ludzkie serca na wyposażeniu. Ale to nie koniec. Po miesiącu go te same typki znaleźli, wsadzili do jego własnej beemki i na dalekich Siekierkach spalili z tą beemką na żywca. Rozumiesz? Dali mu miesiąc koszmaru, poniżenia, strachu, a potem i tak ubili. Dla zasady, za siostrę. Takie buty.

Sztych tych starć był potem we mnie. Choć nie widziałem wykłuwanych oczu ani ogniska z Durnego, z polami kapusty w tle. Odwiedzał mnie, gdy przysypiałem w nocnym albo u kogoś na kanapie po prężnej nocy. I to różnie: raz z oczami, od których pociły mi się dłonie, raz już bez nich, zawsze z tym uśmiechem cienkich warg, jakby komuś omsknął się ołówek albo nóż. Aż się doczołgał do tego tekstu, by przeżyć wszystko jeszcze raz. Litera po literze.