Fragment powieści „Hajda. Beskid bez kitu” Marii Strzeleckiej.
Wydawnictwo Libra PL, 2023
Książka nominowana do Nagrody LIteracka Podróż Hestii.
Zniósł psa do izby, napili się mleka i poszli w kierunku przeciwnym niż mama i dziadek. Kola nie chciał tam iść, bo na polu był rozrzucony obornik, a szczeniaki, w przeciwieństwie do dzieci, lubią ten zapach i nawet się tarzają, aby pachnieć tak samo. Nie chciał potem spać z takim śmierdzielem.
Chciał iść nad wodę i poćwiczyć z Browkiem „nieszczekanie”, ale we wsi kręciło się zbyt wielu ludzi – po co mieliby go widzieć z psem? – wybrał więc odnogę rzeki, która wypływała z lasu. Szedł przy skarpie, depcząc nieumyślnie kiełkujące pędy. Coś się zmieniło od wczoraj. Krzaki pokrywała zielona mgiełka, ledwie mizerny nalot. To miniaturowe listki. Im las stawał się gęstszy, tym więcej było listków i kiedy się zmrużyło oczy, listeczki te, podświetlone wczesnym słońcem, rozpalały jasnozielony pożar i wszystko zalane było zielonym blaskiem. Koło ucha Koli przeleciał wolno duży owad. To ociężały trzmiel opuścił swoją podziemną norkę. Niesamowite! Chłopiec ucieszył się, słysząc bzyczenie, i zdał sobie sprawę, jak bardzo za nim tęsknił. Latem nie można się opędzić od much, os i innych uprzykrzających życie bzyków, a tego pierwszego trzmiela chciałoby się pogłaskać po jego puchatym, okrągłym ciałku. Szczeniak podskoczył i kłapnął pyszczkiem, próbując złapać owada.
– Zwariowałeś? Ugryzie cię i będziesz wyglądał jak sowa. Chodź!
Zbiegli na dno wąwozu. Pies biegł po wodzie, rozpryskując fontanny kropel, a Kola przeskakiwał z kamienia na kamień, próbując przynajmniej na początku nie zmoczyć butów. Rzeczka była trasą wyścigu z przeszkodami. Chłopiec ukucnął, aby się napić. Buty miał już zupełnie mokre. Gdy zanurzył dłoń w wodzie, poczuł, jak przyjemny chłód opływa jego palce. Obok szczeniak pił łapczywie, rozchlapując wodę językiem.
– Też spróbuję. – Kola pochylił głowę nad samą taflą i polizał wodę. –
Nic się nie nabiera. Jak ty to robisz? – Próbował wciągnąć wodę ustami, ale zakrztusił się tylko, kichnął i zdecydował, że dłońmi nabierze więcej.
Kucając, zbierał kamyki leżące w zasięgu rąk i zbudował małą tamę. Rzeczka zaczęła szukać nowych dróg ominięcia przeszkody. Kładł na niej patyki, które jak małe łódki spływały z nurtem, kręcąc się w wirach i spadając z miniaturowych wodospadów. Z większego drewienka najpierw zrobił most, ale później zdecydował, że bardziej się przyda jako łopatka do kopania bocznych kanałów w glinie. Na niedokończonych kanałach powstały nowe jeziorka. W zatamowanej, płaskiej wodzie odbijały się wyraźnie skłębione obłoki, a tam, gdzie woda płynęła wartko – wydawały się porwane na kawałeczki.
– Chodźmy zobaczyć, co słychać w wiosce borsuków – krzyknął do psa i zaczął się wdrapywać po stromej ścianie wąwozu.
Bardzo trudno było wejść, bo co chwila nogi ześlizgiwały się po glinie i zeschłych liściach. Kilka razy zjechał niespodziewanie tyłem na kolanach. W końcu korzenie starego buka posłużyły mu za poręcz i cały ubłocony stanął na górze. Browko nie wyglądał lepiej. „To nawet dobrze – pomyślał Kola – jesteśmy coraz bardziej niewidoczni”. Doszli do osuwiska szeroko rozpostartego na zboczu, gdzie właśnie zaczynała się wioska, a raczej całe podziemne miasto borsuków. Dziesiątki dużych otworów w ziemi, pod korzeniami obok kamieni, w liściach, a pomiędzy nimi wydeptane ścieżki. Widać, że pod powierzchnią jest cały labirynt korytarzy. Przy niektórych wyjściach znać było ślady wiosennego sprzątania – wymiecioną ziemię i liście, które służyły za legowiska. Szkoda, że borsuki śpią w dzień, a wychodzą nocą. Chłopiec bardzo chciałby je popodglądać, siedząc w ukryciu gdzieś za drzewem. Może przyszedłby też lis i w końcu Kola by się dowiedział, czemu Liszka porównywała go do lisa w borsuczej norze.
Szczeniak, niezwykle zaintrygowany, węszył, biegając od jednej dziury do drugiej, ale kiedy zaczął kopać własną, Kola pomyślał, że lepiej nie psuć tak tajemniczego miejsca i odbiegł, wołając Browka. Przeszli teraz do innej części lasu. Tu wiatr wywrócił kiedyś drzewa, więc było znacznie więcej światła. Całe zastępy małych jodełek rosły na wyścigi, chcąc wygrać w bitwie o słońce. Rozwijały się spiralne bicze paproci, teraz jeszcze wielkości ślimaka, aby latem stać się większe od Koli! Wyżej było bardziej sucho i tu znaleźli polankę mrówek. Rosnącą na środku starą, powyginaną sosnę otaczały dziesiątki wysokich kopczyków. Zdawałoby się – zwyczajne górki, ale już sama ich ilość może zastanawiać. Tak naprawdę były to obrośnięte trawą — na razie jeszcze suchą — mrowiska ziemnych mrówek.
Też mają wykopane korytarze jak borsuki, ale dużo mniejsze – i całe szczęście teraz też śpią gdzieś głęboko, gdzie przez całą zimę nie dosięgał ich chłód.
Kola usiadł pod drzewem. Sikorki nad jego głową robiły porządek w gnieździe, hałaśliwie się przekrzykując. Skakały, podfruwały i wyrzucały z gniazdka zeszłoroczne śmieci. Jeden z takich niepotrzebnych paprochów wpadł Koli za koszulę. Chłopiec poderwał się na równe nogi, obawiając się pająka albo czegoś jeszcze gorszego. W tym samym momencie z kępy jeżyn po jego lewej stronie coś wystrzeliło jak z procy, a za tym czymś w szaloną pogoń ruszył szczeniak. To czmychnął zając, który siedział ukryty w krzakach, najwytrwalszy uciekinier. Niedobrze, Browko może się całkiem zgubić, goniąc go. Kola pobiegł za nimi. Przez jakiś czas słyszał pościg, ale kilka razy wywrócił się, gdy za nogi złapały go kłącza jeżyn. Po chwili stracił psa i zająca z oczu. Chciało mu się płakać, biegał na oślep, z nadzieją, że ich usłyszy. Niestety, kiedy przystawał, otaczała go cisza, wypełniona jedynie dźwiękami lasu. Poczuł się niepewnie, nie poznawał miejsca, w którym się znalazł. Doszedł chyba do działu, grzbietu góry, bo drzewa były tu proste i wysokie, a dalej coraz niżej widział ich korony i prześwit nieba. Ruszył przed siebie. Schodząc cały czas w dół, doszedł do rozlewiska rzeki, na w miarę odsłonięty teren. Co chwilę wołał Browka. Nagle powietrze przeciął gwizd, a zaraz potem seria wystrzałów z karabinu. Ptaki zerwały się do lotu. Kola zamarł, patrzył na gałązkę chwiejącą się po odlocie sikorki, i nie wiedział, gdzie się schować. Wokół były same młode leszczyny. Usłyszał śmiech.
– Stać! – krzyknął jeden z pograniczników.
– Przecież stoi – zaśmiał się drugi. – To dzieciak ze wsi.
– Co tu robisz, po co się plączesz przy granicy? Przenosisz coś? – zapytał pierwszy. Byli młodzi, mieli może z dwadzieścia lat.
– Życie ci zbrzydło? Gadaj, czemu tak się wydzierałeś?
Kola rozumiał, że będzie musiał odpowiedzieć, nie mógł jednak zdradzić Browka, pamiętając o tym, co mówił dziadek.
– Koza mi uciekła – skłamał cicho i odchrząknął, aby dodać sobie odwagi.
– Koza? – powtórzył drugi z wopistów. – To my ją znajdziemy i zjemy.
– Znów wybuchnęli śmiechem.
– O, tam chyba jest, pogonię ją do domu, dobrze? – zablefował Kola i odbiegł kawałek, nie oglądając się za siebie. – Hajda! – krzyknął, udając, że pogania kozę. Biegł coraz szybciej, czując ich spojrzenie na plecach, i wykrzykiwał co jakiś czas: – Hajda!
Dobiegł tak do początku wsi. Biegł teraz polami. Bał się nie tylko pograniczników, ale i tego, że już nigdy nie zobaczy swojego psa. Nie mógł go nawet zawołać po imieniu, bo bał się, że to zdradzi jego istnienie.
– Hajda! – krzyknął przez łzy, mimo że wopiści już go raczej nie widzieli.
I wtedy od strony lasu, jakby w odpowiedzi na zawołanie, wybiegł szczeniak, cały w błocie, zziajany, ale z wyrazu jego pyska widać było, że bardzo z siebie zadowolony. Dobiegł do Koli, który cały czas jak automat powtarzał: „hajda, hajda”, i płakał już bez powstrzymywania się, nie wiedząc, czy łzy lecą mu nadal ze strachu, czy może z powodu ogromnej ulgi na widok przyjaciela. Kola całował teraz psa po ubłoconej głowie, w zamian dostając wiele psich buziaków.
– Mój malutki, kochany, proszę, nie uciekaj więcej, bo ja nie mogę cię wołać.
„Chyba, że… – pomyślał – chyba że nazywałbyś się Hajda. To genialne! Mógłbym cię wołać bez obawy, że cię wydam. Każdy we wsi co chwilę krzyczy przecież hajda, poganiając konia czy krowę. To najzwyklejsze słowo, niewzbudzające żadnych podejrzeń. To będzie twój pseudonim, taki kamuflaż, jak ten z błota”.
– Hajda, hajda! – powiedział kilkukrotnie do szczeniaka, a ten machał nieustająco ogonem i bardzo mu się to podobało. – Hajda, do domu! – zakrzyknął Kola i rękawem otarł łzy z policzka.