Praktyka

Hydropolis. Walcz. Tom 2

Zygmunt Miłoszewski
209 odsłon
Zygmunt Miłoszewski, „Hydropolis 2. Walcz”. Wydawnictwo W.A.B. 2024

Fragment powieści Hydropolis 2. Walcz Zygmunta Miłoszewskiego
Wydawnictwo W.A.B. 2024
Książka nominowana do Nagrody Literacka Podróż Hestii.


W atmosferze grozy i beznadziei, zwanej przez Starszych atmosferą powagi i zadumy, rozpoczęły się Cztery Śmierci.
Już kilka dni wcześniej, zaraz po Dniu Przyjaźni, wszystko w kolonii blakło i cichło. Żartownisie przestawali opowiadać dowcipy, szydercy kpić, gawędziarze rozmawiać, optymiści radośnie patrzeć na świat. Wszyscy jakby zapadali się w sobie, odklejali od innych, szukali swojego cichego, osobnego miejsca niczym szykujące się na śmierć zwierzęta. Moje własne miejsce nie było szczególnie osobne, ponieważ Gilda wkleiła się we mnie i im bliżej Czterech Śmierci, tym bardziej miałam wrażenie, że zamieniłam się w syjamskiego bliźniaka. Do znudzenia pytała, ja do znudzenia odpowiadałam, ale to trochę tak jak u lekarza – wiemy, na czym będzie polegał zabieg, słyszymy, że „to może troszeczkę ukłuć”, ale i tak się boimy, i tak boli. Nie da się teoretycznie przygotować na cierpienie.

Wszyscy Starsi (cała piętnastka) przyszli do wspólnej sali na inaugurację, odwaleni na galowo, w błękitne mundury pierwszych kolonistów, przynudzali przez pół godziny pogadanką o tym, że w kolonii nikt nie jest samotną wyspą, że nikt nie naraża jedynie swojego życia, że nieodpowiedzialność może oznaczać zagładę całej społeczności i że właśnie dlatego Symulacja Ostatecznego Zagrożenia jest najważniejszym elementem naszej edukacji. Żebyśmy zrozumieli, na jakie cierpienie możemy narazić siebie i innych.

Na mój rozum, nikt nie chce umierać, nikt nie chce bólu i nikt nie chce skrzywdzić innych, więc wystarczyłoby trochę mądrej edukacji oraz rozsądny system kar dla krnąbrnych i nieposłusznych.

Cztery Śmierci to okrutny rytuał, który ma nas złamać, upokorzyć, zastraszyć, zmusić do posłuszeństwa. Jest jak powiedzenie: Patrzcie, dla kaprysu możemy was paluszkiem docisnąć do granicy życia, mrugnijcie w zły sposób i tym samym paluszkiem was za tę granicę zepchniemy. Więc morda w kubeł, nos do ziemi i słuchać się państwa, bo jak nie, to nu, nu, nu.

Słuchałam pogadanki i trzęsłam się z wściekłości. Mogłam myśleć tylko o jednym: że jeśli nie da się czegoś naprawić, to trzeba to zniszczyć. Unicestwić. Spalić, utopić, rozpieprzyć na małe kawałeczki i wrzucić szczątki do bioreaktora.

– Czy są jakieś pytania? – zapytała uroczyście Starsza Tulgar.

Podniosłam rękę.

– Czy można w tym roku zrezygnować? Nie czuję się ostatnio najlepiej.

Mimo nadętej powagi całej sytuacji sporo osób zachichotało.

– Nie, Emmo. Symulacja jest obowiązkowa dla wszystkich.

– Dla Starszych też?

Stojąca trochę z tyłu Starsza Alicja, ta, co ma brata Elka w innej kolonii, pochyliła głowę, jakby chciała ukryć uśmiech.

– My ćwiczymy w inny sposób.

– A nie chcielibyście z nami? Ja bym chętnie zobaczyła, jak Starsza umiera. W sensie: na niby umiera, bo to przecież symulacja.

Tak żeby się nauczyć, jak to robić lepiej. Dla dobra wszystkich i bezpieczeństwa, i w ogóle.

– To jest element waszej edukacji, nie naszej.

– No ale co, jeśli ktoś z was, przecież Starsza jest już dość stara, co nie, zapomni przez brak ćwiczeń i nas wszystkich narazi na niebezpieczeństwo?

– Emmo, mamy swoje ćwiczenia, wierz mi, wcale nie przyjemniejsze od tych. Odpowiadając na twoje pytania: nie można zrezygnować i Starsi nie biorą udziału w symulacji. Czy są jeszcze…? Tak, Emmo?

Och, ileż było zniecierpliwienia, lodu i determinacji w jej głosie.

– Kto to wymyślił?

– Słucham?

– Czy pierwsi koloniści, gdy tylko zeszli pod wodę po kataklizmie, sto trzydzieści cztery lata temu, od razu pierwszego dnia uznali, że zaczną torturować dzieci, czy też Cztery Śmierci pojawiły się później?

– Nie nazwałabym tego…

– Pierwszego dnia czy później?

Zacisnęła mocno szczęki.

– Oczywiście, Emmo, zdajesz sobie sprawę, że nie tylko w czasie Symulacji Ostatecznego Zagrożenia wasze zachowania podlegają ocenie i mogą zdecydować o tym, jakimi ścieżkami potoczy się wasze życie?

– Nie rozumiem, w jaki sposób ta pogróżka odpowiada na moje pytanie. Ale żeby było jasne: super się boję i obiecuję, że to już ostatnie pytanie. A teraz słucham. To chyba nie jest tajemnica.

Może i nie była, ale cisza się przedłużała.

– Kiedy ja dorastałam w kolonii – odpowiedziała w końcu Starsza Tulgar – ćwiczyliśmy już Cztery Śmierci. Nie znam dokładnej daty, ale wprowadzono je około pięćdziesięciu lat temu po serii incydentów, które wykazały konieczność zwrócenia większej uwagi młodych pokoleń na kwestię odpowiedzialności za wszystkich.

– To właśnie chciałam wiedzieć. Że skoro ktoś zdecydował o wprowadzeniu tego okrucieństwa, to ktoś mądry może odwołać torturowanie dzieci. Nie liczę na was, ale warto pytać co roku. Bardzo dziękuję pani strasznej.

– Starszej.

– Ojej, a co ja powiedziałam?

– Usiądź, Emmo.

A potem kazała nam iść do naszych bąbli.

(…)

Po pogadance wróciliśmy do swoich bąbli, zamknęły się śluzy, następnie zostały zdalnie zablokowane. Przy panelach kontrolnych zapaliły się trzy czerwone lampki, oznaczające, że straciliśmy jakąkolwiek kontrolę nad sterowaniem śluzą. Nawet gdyby doszło do poważnego wypadku albo rozszczelnienia, nie moglibyśmy nic zrobić. Niby nie było to nic nowego, przecież byliśmy stale podglądani i monitorowani, ale i tak żołądek mi się zacisnął, nie lubiłam tego uczucia uwięzienia w małym stalowym bąblu, odebrania tych resztek wolności, jakie w ogóle w kolonii mieliśmy.

– I co teraz będzie? – zapytała Gilda.

– Nic – odpowiedziałam. – Zagramy w planszówkę i będziemy czekać.

– Na co?

Potarmosiłam jej czuprynę, bo zgodna z prawdą odpowiedź „na śmierć” nie chciała mi przejść przez usta.

Najpierw umieraliśmy z pragnienia. Żeby zrozumieć, że choć otacza nas woda, bez mechanizmów kolonii jest ona dla nas zabójcza. I właśnie taka woda, oceaniczna, płynęła na czas tej próby w kranach. Kto chciał, mógł sobie umyć ręce albo zęby.

Starsi wiedzieli, że higiena oceaniczną wodą nie ma żadnego sensu, na skórze zostawał tylko śliski, słony, wkurzający osad.

Ostrzegaliśmy przed tym młodszych, ale nie zawsze słuchali. Gilda na szczęście słuchała mnie we wszystkim.

Cały dzień z nią grałam, czytałam książki, uczyłam robić na drutach, robiłam co w mojej mocy, żeby jakoś dotrwała do momentu pójścia spać. Siedziała już w piżamce w moim łóżku, kiedy zaczęła narzekać, że pić jej się chce i że sucho w buzi, i czy długo jeszcze.

Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że zwykle trzymają nas dwie doby. I zaraz zaczęłam pocieszać, że nie jest tak źle, że po prostu trzeba spać, że dlatego zarywaliśmy poprzednie noce, żeby teraz jak najdłużej spać i żeby szybko zleciało.

Pocieszałam Gildę, ale pocieszałam też samą siebie, po dwunastu godzinach bez picia bolała mnie trochę głowa, a co najgorsze – w ustach miałam zakurzony rzygliwy smak, jakbym cały dzień lizała kąty bąbla. To znaczy bąbel nie ma kątów, ale wiadomo, o co chodzi.

Poszłam spać z nadzieją, że będę spać do południa, ale Gilda obudziła mnie o szóstej, bo złapał ją skurcz w nodze. Skurcze przy odwodnieniu normalna rzecz. Kiedy wszyscy wstali, razem z Zuzu zaczęliśmy organizować gry i zabawy, żeby zająć czymś myśli i swoje własne, i młodszych, czyli Tommy’ego, Leili i Gildy. Przyznaję, że w czasie pokazywania na migi ludzi z kolonii Gilda tak trafnie odegrała oblepionego budyniem Roberta, że wszyscy dostaliśmy ataku śmiechu i naprawdę na chwilę przestałam myśleć o dręczącym mnie pragnieniu. Płukałyśmy usta słoną wodą, bo na tym etapie już bolało dotykanie językiem do podniebienia, żeby choć trochę sobie ulżyć. Pilnowałam, żeby Gilda nabierała bardzo malutko, żeby nie podkusiło jej połknąć, bo wtedy zaczęłaby wymiotować i przez to czułaby się jeszcze gorzej.

Jakoś dotrwałyśmy do wieczora, strasznie było patrzeć, jak się męczy i czasami płacze na sucho, bez gilów i łez, za mało już miała w sobie wilgoci na takie fanaberie. Zabawne, że patrzyłam na jej cierpienia i dusiły mnie tak silne złość i nienawiść, że zapominałam o swoim. Spodobało mi się to. Spodobało mi się, że wściekłość daje siłę, która pozwala zapomnieć o pragnieniu, o bólu, o mojej własnej krzywdzie.

Rano, po nieprzespanej długiej nocy, w czasie której nie tyle spaliśmy, ile wpadaliśmy i wypadaliśmy z nieprzyjemnego letargu, zaszumiały drzwi śluzy. W środku czekała na nas pitna woda.

I nic więcej.

Nic więcej, ponieważ druga śmierć to śmierć głodowa. To przypomnienie, że bez farmy nie damy sobie rady na dnie oceanu, nawet z tlenem i wodą pitną. Nie starczy morskiej fauny i flory, nie starczy glonów i ryb, z których większość przecież nie przetrwała kataklizmu. Jeśli nie będzie działać farma, jeśli nie będziemy produkować odżywek proteinowych, jesteśmy zgubieni.