Temat obcy teologii, choć dla niej najważniejszy
Zacznę od paradoksu. Przede wszystkim nie ukrywam, że temat zaproponowany mi przez redakcję „Notatnika Literackiego” jest dla mnie największym od wielu lat wyzwaniem. Może się to wydawać dziwne, bo przecież to temat nader „oczywisty” i dotykający dosłownie każdego, kto ma jakieś związki z religią. Wiadomo przecież, że każda religia odwołuje się do naturalnych więzi, a takimi są związki pokrewieństwa. To truizm, ale warto go w tym kontekście powtórzyć: wszyscy jesteśmy dziećmi i jakoś odnosimy się do rodziców, zwłaszcza matki. Dotyczy to szczególnie ludzi wierzących, którzy szukając w religii odpowiedzi na najistotniejsze pytania egzystencjalne, właśnie w religijnych mitach je odnajdują. Uosabia je często, jak to wykazał w poetyckim dziele Biała Bogini Robert Graves, kobiece przedstawienie bóstwa. Tym bardziej więc instytucjonalne formy przyjmowane przez religię mają wpisany w swoją naturę matczyny aspekt. Jednak chrześcijaństwo – wierne w tym judaizmowi, z którego wyrosło – zdecydowanie uprzywilejowało Boga Ojca, marginalizując tym samym kobiecy wymiar swojej religii. Przynajmniej w teorii, w praktyce bowiem różnie bywało.
Kilkanaście lat studiów w zakonie jezuitów i nieustanne śledzenie wielojęzycznej literatury teologicznej, również po odejściu z Kościoła w 2005 roku, nie okazuje się dla mnie zbyt pomocne. Problem Kościoła jako Matki nie jest przedmiotem refleksji teologicznej i nigdy nim nie był. Ale jednocześnie nie ulega wątpliwości, że Kościoły odgrywają w życiu większości chrześcijan macierzyńską rolę. Kościół katolicki matce Boga (rodzicielce Boga – Theotokos) zarezerwował szczególne miejsce w swoim kulcie. Jednak bliższa próba określenia, na czym owa macierzyńskość polega, ujawnia, że bardzo trudno oddzielić pobożność mariologiczną czy maryjną od pobożności eklezjalnej, a więc od przywiązania do Kościoła. Szybko bowiem miejsce pojęcia Ecclesia Mater, czyli właśnie Kościoła Matki, zajmuje wyrażenie Mater Ecclesiae, czyli Matki Boskiej jako Matki Kościoła.
Mocno przyczynili się do tego polscy biskupi w XX wieku, zwłaszcza polski papież Jan Paweł II. Co ciekawe, działo się to wbrew oficjalnej teologii katolickiej, która na soborze watykańskim drugim (1962–1965) wypowiedziała się zdecydowanie przeciw przerostom mariologii, uznając je za przeszkodę w zbliżeniu z innymi wyznaniami chrześcijańskimi; chodziło szczególnie o Kościoły wyrosłe z tradycji protestanckiej, które od XVI wieku marginalizowały rolę i miejsce matki Jezusa w swojej teologii. Uważam, że ma to związek z programowym antyintelektualizmem polskiego katolicyzmu propagowanym przez katolicki kler i jego organiczną wręcz niechęcią do krytycznej refleksji nad swoją przeszłością. Tymczasem wejście w dialog ekumeniczny i międzyreligijny oznaczało konieczność zakwestionowania niemal całej tradycji teologicznej opartej na triumfalistycznym poczuciu własnej nieomylności. To według mnie wyraz religijnego i teologicznego infantylizmu, który w praktyce oznaczał opowiedzenie się za religijnością ludową, niepozbawioną elementów kiczu, który to aspekt od lat podkreślają antropolodzy kultury. Jednak w mniemaniu głównych architektów dwudziestowiecznego polskiego katolicyzmu: kardynała Stefana Wyszyńskiego i papieża Jana Pawła II była to słuszna strategia, bo dała mu zwycięstwo w konfrontacji najpierw z komunizmem, a następnie z cywilizacją śmierci. Moim zdaniem było to zwycięstwo pyrrusowe. Jego ofiarą padł bowiem sam Kościół katolicki, którego strategie utrzymania przy sobie wiernych zaczynają się wyczerpywać.
Moje uwagi podzieliłem na dwie części. Najpierw przyjrzę się działaniom kościelnych przywódców, którym przez lata sam ulegałem, a następnie przedstawię własną drogę do autonomii duchowej i moralnej.
Polscy biskupi swoje wiedzą
Mimo że od wspomnianego soboru minęło sześćdziesiąt lat, w Polsce ciągle jeszcze brakuje świadomości, że katolicyzm dzięki temu wydarzeniu stał się zupełnie inny. Więcej nawet: zerwał radykalnie z tym, czym był do tego czasu. O tym, jaka pozostaje recepcja soboru w Polsce, świadczą listy polskich biskupów, odczytywane regularnie na ambonach polskich kościołów. W 2006 roku ukazało się studium językoznawcze listów pasterskich Konferencji Episkopatu Polski (1945–2005), autorstwa językoznawczyni Katarzyny Skowronek, pod znaczącym tytułem Między sacrum a profanum. Jego lektura uzmysławia, że w listach polskich biskupów więcej mamy profanum niż sacrum – podstawową troską polskich hierarchów było bowiem zmaganie się z komunistycznym reżimem, ich głównym przeciwnikiem.
Polecając lekturę tego ze wszech miar cennego studium, chcę zwrócić uwagę na dwie sprawy poruszone przez autorkę. Pierwsza to rodzaj strategii komunikacyjnej przyjętej przez biskupów: „Analiza fragmentów (…) pokazuje, że list pasterski pojmowany jest jako proces wyłącznie jednokierunkowy, któremu towarzyszyć musi drobiazgowa, szczegółowa strategia postępowania odbiorcy z tekstem. Nie jest to materiał do samodzielnej refleksji, ale wypowiedź, której odbiorcy są całkowicie myślowo podporządkowani”1. Druga kwestia to sposób prezentowania trwającego w latach 1962–1965 soboru i jego recepcja w Polsce. Zdaniem Skowronek „wszystkie strategie interpretacji wydarzeń soborowych i posoborowych budują, wspomagają i podtrzymują pewną wizję soboru, proponowaną w listach. Wizja ta ma charakter selektywny, nie panoramiczny, jest wyraźnie wkomponowana w sytuację Kościoła lokalnego w Polsce i jej podporządkowana”2.Mówiąc wprost: polskich biskupów w ogóle nie interesowało, co się działo w Watykanie. Oni wiedzieli lepiej. Szczególnie Stefan Wyszyński, który całą swoją mądrość opierał na mistycznym związku z Matką Boską. Oddał jej wszak w niewolę naród polski (nie pytając zresztą, czy ten się na taką niewolę zgadza). Najlepiej tę strategię Wyszyńskiego ilustruje znana anegdota o jego rozmowie z katolickimi intelektualistami, z których zdaniem w ogóle się nie liczył. Stanisława Grabowska, jedna z pierwszych teolożek z tytułem doktora, wspominając spotkanie z prymasem w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej, przywołała taką oto wymianę zdań: „Pamiętam, jak pewnego razu wdaliśmy się z nim (…) w dyskusję, zarzucając m.in., że pobożność maryjna mimo wszystko jest zbyt płytka, że estetyczna oprawa uroczystości to chała, że pomysł oddania narodu w niewolę jest rażący. Prymas odpowiedział nam na to: «Jak się robi, tak się robi, ale się robi. A jak ktoś będzie mi przeszkadzał, to go zniszczę»”. I niszczył każdego, kto ośmielił się mieć inne zdanie. Jego nieodrodnym synem był Karol Wojtyła.
Wracając do recepcji soboru w listach biskupich: trzeba jasno powiedzieć, że lektura tych listów sprawia wrażenie, iż najważniejszym dokonaniem soboru (i istotnym weń wkładem polskich biskupów) było ogłoszenie Maryi „Matką Kościoła”, o co usilnie zabiegali właśnie polscy biskupi i co uczynił papież Paweł VI. By wejść w klimat retoryki biskupich listów, warto przywołać odnośny fragment z 1964 roku: „Chociaż liczebnie bardzo skromna, grupa biskupów polskich wypełniła poważne zadanie w trzeciej sesji i walnie przyczyniła się do wyjaśnienia poszczególnych zagadnień, omawianych i uchwalanych na soborze, zwłaszcza o Najświętszej Maryi Pannie, Matce Kościoła”3.
To przykład skrajnego odklejenia od rzeczywistości. Na soborze Kościół katolicki zmierzył się z tak podstawowymi pytaniami, jak stosunek do innych wyznań chrześcijańskich i innych religii, a przede wszystkim uznał w dekrecie Dignitatis humanae, że podstawową wartością człowieka jest jego wolność i możliwość decydowania o sobie. Tyle że tego polscy biskupi nie chcieli zauważyć, bo dla nich najważniejsze było ustalenie, że matka Jezusa to jednocześnie Matka Kościoła. Pytania, czym tak naprawdę jest sam Kościół, już sobie nie postawili.
Odbiorca biskupich epistoł mógłby zatem pomyśleć, że w gruncie rzeczy w Rzymie odbywał się sobór mariologiczny, skoro najistotniejszą sprawą było obdarzenie Maryi zaszczytnym tytułem„Matki Kościoła”. Próżno też szukać w tych listach informacji na temat owych „poszczególnych zagadnień”, które wyjaśnili w czasie obrad soborowych polscy biskupi. Tymczasem dla wielu świadków tego wydarzenia było to wyrazem papieskiego autorytaryzmu. W polskim kontekście to brzmi niezwykle, gdyż mariologia, a więc szczególne miejsce Matki Bożej w teologii, jest czymś oczywistym. Jednak w kontekście teologii rozwijanej w Europie Zachodniej takie podkreślanie roli Maryi było nie do przyjęcia. Dobitnie wyraził to w rozmowie z francuskim dominikaninem Yves’em Congarem jeden z najwybitniejszych teologów soborowych Gerard Philips, który na wieść o tym, że Paweł VI ma zamiar wprowadzić nowy tytuł maryjny, zareagował krótko: „To mnie nie zaskakuje. Papież to despota. Jest absolutnie zdecydowany, aby potwierdzić swoją wyższość nad soborem”4. Trudno nie zgodzić się z tą gorzką konkluzją.
Jednym z nierozwiązanych i brzemiennych w skutki problemów pozostała sprawa autonomii biskupów. Jak łatwo się domyślić, tak zwani posoborowi papieże wykorzystali ten brak regulacji, by ową autonomię ograniczać. To, co się na soborze zaczęło jako początek emancypacyjnego ruchu i uniezależniania od autorytarnych rządów papieskich oraz rzymskich kongregacji, stało się bolesnym powrotem do tych samych rządów i mnożenia wytycznych, zwłaszcza dotyczących regulacji ludzkiej seksualności, miejsca kobiet w Kościele i możliwości udzielania im święceń kapłańskich.
Biskupom polskim wcale to nie przeszkadzało. Było to widoczne szczególnie w okresie pontyfikatu Jana Pawła II (1976–2005), kiedy nie prowadzili oni samodzielnej działalności, lecz wsłuchiwali się w przekazy z Watykanu. Można powiedzieć, że wpływ papieża na polską religijność stanowił kontynuację rozpoczętej w 1947 roku przez kardynała Wyszyńskiego pobożności maryjnej. Co więcej, w czasie pierwszej wizyty w Polsce Jan Paweł II zaproponował nową interpretację historii i teraźniejszości kraju. Wzmacniał ją kolejnymi pielgrzymkami do ojczyzny, łącznie dziewięcioma. Nie jest moim zamiarem ich szczegółowe omawianie; chcę raczej zaznaczyć łączący je główny rys, który określiłbym jako połączenie ludowości i ludyczności czy wręcz kiczu. Zwracają nań uwagę antropolodzy kultury, między innymi Helena Chmielewska-Szlajfer i Piotr Kowalski, który pisał o religijności ludowej, w ostatnich dziesięcioleciach w Polsce stającej się synonimem sakrobiznesu4. Jak się wydaje, religijność podszyta kiczem to w dużym stopniu wynik bezrefleksyjnej akceptacji totalnej interpretacji rzeczywistości, jaką podczas swoich pielgrzymek do Polski proponował Jan Paweł II.
To ważna obserwacja, gdyż mówi wiele o tożsamości dzisiejszego społeczeństwa, któremu taka wykładnia została narzucona i którą wielu przyjęło bez wahania. Zabrakło w niej zróżnicowania w podejściu do historii i do różnych wyborów życiowych Polaków. W przypadku oddziaływania pontyfikatu Jana Pawła II na polskie społeczeństwo oznacza to bezkrytyczny (ale również wybiórczy) odbiór jego słów i gestów oraz pomijanie głosów polemicznych.
Ale przecież nie chodzi tylko o polskich biskupów czy polski kler katolicki, ani nawet o polskiego papieża i jego wpływ na religijność Polaków, dla których stał się mitem i memem jednocześnie. Chodzi o coś więcej: o zrozumienie, dlaczego polskie społeczeństwo jest tak wielorako i głęboko wplątane w katolicyzm, iż dla niektórych jest rzeczą oczywistą, że można – czy wręcz trzeba – określać naszą tożsamość jako Polak-katolik.
Dopiero teraz mogę podjąć tytułowy problem, gdyż pokazuje, jak trudno przezwyciężyć skutki społecznej i religijnej socjalizacji.
Osobiste perypetie z Kościołem jako Matką
Proszę się nie obawiać. Nie mam zamiaru zgłębiać własnej choroby eklezjalnej, jak zwykło się nazywać toksyczny związek z instytucją kościelną, który nierzadko prowadzi do poważnych schorzeń. Chciałbym jednak krótko zastanowić się nad przyczynami długiego (trwającego niekiedy dziesięciolecia) trwania w strukturach Kościoła mimo doznawanych cierpień i upokorzeń. Sądzę, że jednym z głównych powodów jest doświadczanie Kościoła jako Matki; przerwanie związku z nim musi prowadzić do katastrofy i wiecznego potępienia. To domniemanie opieram na własnych przeżyciach kogoś, kto jako niemowlę został włączony we wspólnotę Kościoła katolickiego, w wieku dwudziestu lat wstąpił do zakonu i sześć lat później przyjął święcenia kapłańskie. Byłem w stanie zerwać te więzy dopiero jako czterdziestodziewięciolatek. Nie było to łatwe, ale stało się początkiem drogi do pełnej autonomii duchowej i moralnej. Socjalizacja przez chrzest jest powszechnie znana, więc nie będę się nad nią rozwodził. Więcej uwagi poświecę tej drugiej, zakonnej i kapłańskiej, jako mniej powszechnej.
Chciałbym jednak krótko zastanowić się nad przyczynami długiego (trwającego niekiedy dziesięciolecia) trwania w strukturach Kościoła mimo doznawanych cierpień i upokorzeń. Sądzę, że jednym z głównych powodów jest doświadczanie Kościoła jako Matki; przerwanie związku z nim musi prowadzić do katastrofy i wiecznego potępienia.
Zacznę od wspomnienia zakonnego. W zakonie jezuitów spędziłem dwadzieścia dziewięć lat, od 1976 do 2005 roku. Kilka razy w roku najpierw słyszałem, a potem i sam śpiewałem taką oto piosenkę, która według jezuity Stanisława Ziemiańskiego, autora wielu popularnych piosenek religijnych, została przywieziona z USA i rozpowszechniona w Polsce przez innego jezuitę, Karola Janowskiego. Jest popularna w wielu zakonach. Jeśli w miejsce słowa „zakon” wstawimy w niej „Kościół” (a taka zamiana jest logiczna, zważywszy, że dla zakonników zakon uosabia Kościół), to dostaniemy niezwykle sugestywny przykład macierzyńskiego traktowania instytucji:
Ref. Matko ma, Kościele mój,
Dla cię życie me, dla cię prac mych znój.
Matko ma, Kościele mój, jam na wieki syn,
Jam na wieki twój.
1. Żaden dzień nie mija przecież, By opieka słodka twa
Ominęła słabe dziecię,
Mnie, o Matko, Matko ma.
Ref.: Matko ma, Kościele mój…
2. Ty mnie karmisz ręką swoją,
Ty wyrywasz z życia burz,
Ty ratujesz duszę moją,
Ty mój święty Anioł Stróż.
Ref.: Matko ma, Kościele mój…
3. Ty to sprawiasz, Matko droga,
Że choć duszę natrze wróg,
Serce moje mija trwoga,
Ledwie spocznie u twych nóg.
Mimo sentymentalnego, a nawet kiczowatego charakteru tego tekstu łatwo sobie wyobrazić, że utrwalał on emocjonalny związek z instytucją i… wzmacniał poczucie winy. Spróbuję krótko to uzasadnić. Najmocniejszym wyrazem więzi narzuconej wyznawcom Kościoła przez teologię katolicką był straszliwy dogmat, wedle którego poza Kościołem nie ma zbawienia (Extra Ecclesiam nulla salus). Jego korzenie tkwią w Nowym Testamencie, gdzie znajdziemy takie słowa Jezusa: „Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony” (Mk 16,16). Oczywiście można powiedzieć, że to późniejszy dodatek do Ewangelii i nie powinno się przypisywać autorstwa Chrystusowi – kto jednak zawracałby sobie głowę takimi drobiazgami? Dla pobożnego katolika było wszak oczywiste, że każde wykluczenie ze wspólnoty otwiera prostą drogę do ognia piekielnego. Tym bardziej że Jezus wypowiedział te słowa tuż przed wniebowstąpieniem, a zatem stanowią jego duchowy testament. Po raz pierwszy zasadę wykluczającą heretyków i schizmatyków ze wspólnoty Kościoła sformułował prawdopodobnie w III wieku święty biskup męczennik Cyprian z Kartaginy. I jednocześnie dodawał, że „nie może mieć Boga za swego Ojca ten, kto nie ma Kościoła za swą Matkę”. Tak więc sprzężenie kar piekielnych z wiernością Kościołowi Matce jest oczywiste.
Ktoś mógłby poczuć się znużony moim narzekaniem na Kościół Matkę i na teologów mozolnie wykuwających w słowach strategie wykluczania wszystkich, którzy nie chcą podporządkować się autorytarnej (a bywa, że i totalnej) władzy hierarchii kościelnej. Warto wszakże przypomnieć amerykańskiego socjologa Ervinga Goffmana, który w swojej klasycznej książce o instytucjach totalnych wiele miejsca – obok więzień, szpitali psychiatrycznych i instytucji wojskowych – poświęcił właśnie instytucjom zakonnym. To one wypracowały najbardziej wyrafinowane metody inwigilacji i podporządkowywania sobie jednostki. Owszem, decyzja o wstąpieniu do zakonu jest w pełni autonomiczna i nikt tam nikogo wołami nie zaciąga. Niemniej sposoby utrzymania i kontrolowania ludzi są w nim niezwykle przebiegłe i obliczone na wywołanie poczucia winy u każdego, kto chciałby odejść.
Wiem to z własnego doświadczenia. Mógłbym je rozpisać na poszczególne praktyki ascetyczne, których jedyny i najważniejszy cel to „szukanie i znajdywanie woli Bożej”. Tak się jednak składa, że zwykle jest to wola przełożonego, który posiadł tajemnicę znajomości woli Boga i jedynie on może ją odczytać i przekazać podwładnemu. Do perfekcji ten mechanizm doprowadziły zakony takie jak benedyktyni, dominikanie, franciszkanie i jezuici. Ci ostatni przebili wszystkich, co widać w takich skrzydlatych słowach założyciela Ignacego Loyoli, jak „stać się jak laska w ręku starca” czy „jeśli coś jest czarne, a papież mówi, że jest białe, to należy uznać, że jest białe”. Przykłady można mnożyć. Pokazują one, że Goffman nie tylko nie przesadził, zaliczając zakony do instytucji totalnych, ale oddał pełną prawdę o ich sposobie funkcjonowania.
Pierwsze lata życia zakonnego polegają zwykle na wdrażaniu dyscypliny zakonnej, a „matka zakon” zapewnia pełne utrzymanie, oczekując w zamian całkowitego podporządkowania, które ma zapewnić składany dobrowolnie ślub posłuszeństwa. Oczywiście nikt nie mówi wprost o podporządkowaniu czy zniewoleniu; mówi się o „realizacji charyzmatu zakonnego”, czyli wypełnianiu szlachetnych zadań wyznaczonych konkretnym zakonom przez papieża, który je na prośbę założycieli zatwierdził właśnie do tego celu. Istnieje dowcipna anegdota, w której przełożeni generalni zakonu dyskutują, jak najlepiej podporządkować sobie podwładnych. Generał jezuitów, zakonu słynącego z kultu posłuszeństwa, tłumaczy: my rozmawiamy z zakonnikami i we wspólnym rozeznaniu odkrywamy, co taki jezuita chciałby robić, do czego czuje się szczególnie predysponowany, i na końcu pod posłuszeństwem każemy mu to robić – i w praktyce to się świetnie sprawdza. Na sceptyczne stwierdzenie kolegi dominikanina, który zauważa, że przecież chyba sporo ludzi nie bardzo wie, co chce robić, generał odpowiada dość zaskakująco: owszem, są tacy, i tych robimy przełożonymi. To oczywiście zabawna dykteryjka, niemająca wiele wspólnego z rzeczywistością. No, może tyle, że przełożeni głównie martwią się o to, jak zadowolić biskupów i papieża, których wyobrażenie o „dobru Kościoła” bywa różne i często prowadzi do ostrych konfliktów. Te zaś nierzadko kończą się odejściem z zakonu i Kościoła lub łamaniem kręgosłupów moralnych. Niestety to drugie przeważa.
Jaki z tego morał? Ano taki, że galopująca sekularyzacja polskiego społeczeństwa i fakt, że coraz większa liczba dzieci i młodzieży odmawia uczestnictwa w indoktrynacji, wymuszanej na lekcjach religii w szkołach podstawowych i średnich, są w pełni naturalne i całkowicie uzasadnione. Podobnie jak opustoszałe budynki seminariów diecezjalnych i zakonnych, w których pojawia się coraz mniej kandydatów na poddanie się kościelnemu praniu mózgów. Niemniej mogę zakończyć optymistycznie: mnie się udało wyrwać. Nie mam potrzeby posiadania matki zastępczej w postaci czy to Kościoła, czy Matki Bożej. Hasło totus tuus, które wybrał sobie na logo herbu biskupiego Karol Wojtyła i które spopularyzował jako papież, zawsze wydawało mi się infantylne. A pod koniec jego długiego pontyfikatu odsłoniło również swoje groźne oblicze. Już nie tylko sam Jan Paweł II chciał być „cały twój”; marzyło mu się, by każdy katolik odczuwał podobną potrzebę. Wszelkie próby wybicia się na niezależność i autonomię spod władzy Kościoła Matki postrzegał jako niebezpieczną rebelię i znak przynależności do cywilizacji śmierci. Mam jednak wrażenie, że coraz mniej katolików, nawet polskich, te obawy podziela.
[tekst został pierwotnie opublikowany w numerze 4(5)/2024 Notatnika Literackiego, który można kupić w Wydawnictwie Warstwy]
STANISŁAW OBIREK (ur. 1956) – prof. dr hab., antropolog kultury, teolog, historyk, publicysta. Pracuje w Instytucie Ameryk i Europy Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładał w College of the Holy Cross w Worcester, na Uniwersytecie Łódzkim i w Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej „Ignatianum”. Były jezuita – wyświęcony w 1983 roku; w 2005 roku, po serii krytycznych ocen polskiego katolicyzmu i nałożonych nakazów milczenia, wystąpił ze stanu duchownego. Wydał m.in. prace Wizja Kościoła i państwa w kazaniach ks. Piotra Skargi, Umysł wyzwolony. W poszukiwaniu dojrzałego katolicyzmu, Uskrzydlony umysł. Antropologia słowa Waltera Onga, Polak katolik? i rozmowę z Zygmuntem Baumanem O Bogu i człowieku. Współautor wraz z Arturem Nowakiem bestsellerowych książek Gomora. Pieniądze, władza i strach w polskim Kościele oraz Babilon. Kryminalna historia kościoła.
Ilustracja: Gustave Doré, Le Neophyte. [Yale University Art Gallery. Public Domain]
1 K. Skowronek, Między sacrum a profanum. Studium językoznawcze listów pasterskich Konferencji Episkopatu Polski (1945–2005), Kraków 2006, s. 87.
2. Wyszyński: strażnik tradycji czy wizjoner, dyskusja w miesięczniku „Znak”, cytat za: http://www. tygodnik.com.pl/numer/2716/debata.html/ [dostęp: 15.10.2024].
3. K. Skowronek, dz. cyt., s. 286–287.
4. J.W. O’Malley, Co się zdarzyło podczas Soboru Watykańskiego Drugiego, tłum. A. Wojtasik, Kraków 2011, s. 330.
5. Zob. m.in. P. Kowalski, Potoczna religijność, kicz i sakrobiznes, [w:] tenże, Popkultura i humaniści. Daleki od kompletności remanent spraw, poglądów i mistyfikacji, Kraków 2004, s. 101–145.