Praktyka

Łupiny (fragment)

Ewa Tondys-Kohmann
327 odsłon
Ewa Tondys-Kohmann, autorka fotografii: Anna Sikora
Fragment pochodzi z książki Łupiny, która ukaże się wiosną 2025 nakładem wydawnictwa Wydałem.

„Give me all your money, and I’ll make some origami, honey.”
Courtney Barnett „ Pedestrian at best”

– Chodź, właśnie obieram ziemniaki na knedle. – Teresa wskazuje kuchnię, wąską jak przedział kolejowy. Gratka idzie za gospodynią.

Pomieszczenie przypomina małe laboratorium. Jeżeli dobrze poszukać, znalazłoby się każdy pierwiastek: goździki, Pięknego Jasia, śliwki w occie. Wystarczy stanąć na środku kuchni i – niczym wieloręka bogini Kali – sięgać równocześnie: jedną ręką do lodówki po jajka, drugą po ziemniaki z worka, trzecią wystawić kubeł na śmieci, czwartą – wyjąć nóż z szuflady, piątą opłukać garnek, szóstą zamknąć okno. Na takim metrażu dwie osoby to tłum albo bliskość. Między białym, PRLowskim kredensem a rozkładanym stolikiem z Ikei, między szufladami a oknem wychodzącym na burą ścianę bloku można znaleźć wszystko, nawet spokój.

Od lat nie siedziała na taborecie. W każdej kawiarni sieciowej stoją tylko welurowe fotele, krzesła i hokery. To nie są czasy dla taboretów, na których wygodnie jest obierać ziemniaki albo kiwać się w przód i w tył. Można je spotkać już tylko na pchlim targu albo w mieszkaniach emerytów. Kulawe, ze zdartym lakierem, gdzie, jak skóra pod przebitym pęcherzem, wygląda nagie drewno. Gratka siada na taborecie. Stawia stopy na podłodze, wysokość jego nóg pasuje do jej wzrostu. Od czubków palców po pięty czuje przez skarpetki zimno kafelków udających marmur. Miła odmiana od wiercenia obcasami ścieżek w wykładzinie w kancelarii komorniczej. Oraz od lęku, że wygląda jak dziewczynka, która tylko przebrała się za panią mecenas. Przyszła tu, żeby zdjąć ten pancerz. Bierze wdech. Chciałaby, żeby tak wyglądały wizyty u matki. Tego od niej oczekuje i za każdym razem doznaje zawodu.

Postanowiła radzić sobie inaczej. Jeśli już ma popołudnie bez zaganiania do nauki, awantur o zawartość tłuszczu w mleku albo o to, kto dziś nosi bluzę zostawioną przez ojca, to zajmie się sobą. Znalazła wreszcie kogoś, kto z nią pobędzie, wysłucha jej, albo ciszy.
Ogłoszenie podpowiedział jej Groupon. Szło jakoś tak:

Rodzina setki kilometrów stąd, a Ty nie masz czasu na odwiedziny? Może podzieliło was coś innego niż odległość, a mimo to szukasz domowego ciepła? W ofercie „Nie ma jak u mamy” z pewnością znajdziesz coś dla siebie!

Gratka spodziewała się, jak to spotkanie przebiegnie: puka do drzwi, Teresa otwiera i uśmiechając się, ciepło patrzy jej w oczy, zaprasza do środka. Gawędzą chwilę. W mieszkaniu Teresy na pewno jest kredens z szybkami z karbowanego szkła, za którymi stoją rzędy słoików. Widziała to na zdjęciach z Groupona.

Rzeczywiście, w kuchni stoi taki kredens. Zbliża się do szybek, usiłuje dostrzec, co jest w słoikach.
– Wiśnie? – pyta, a Teresa kiwa głową.

Spotykają się spojrzeniami i ta chwila tężeje. Jest jak nitka soku z gotowanych w cukrze owoców. Kiedy krzepnie, trzeba zdjąć konfitury z ognia.

Przez głowę Gratki galopują skojarzenia, nie da się ich zatrzymać. Konfitury, które smażyła babcia. Gratka pytająca matki, czy może spróbować. Nie mogła, chociaż miała to obiecane podczas drylowania. Więc gdy tylko matka odwracała wzrok, babcia podawała Gratce lepką łyżeczkę wprost do ust. Smak gorących wiśni z cukrem, strach i beztroska.

Nie tak to miało wyglądać. Kupowałam miłe popołudnie, a nie natrętne wspomnienia o matce.

Gratka patrzy na leżącą na stole fakturę, jedyny materialny ślad znajomości z Teresą. Może prócz knedli.

Usługa: wspólnie spędzony czas, czyta szeptem. Groupon daje zniżkę 30%. Koszt całkowity: sto dziewięćdziesiąt dziewięć za godzinę, płatne z góry. Na dole logo firmy i nazwisko Teresy oraz stempel z denka cukiernicy, która przytrzymuje papier przed wiatrem. Na odwrocie – regulamin spotkania.

– Skoro już wybrałaś taboret, to proszę. – mówi Teresa i podaje Gratce nożyk. Opuszki jej palców zdążyły zabarwić się na brązowo.

Siada obok, na krześle, podobnie jak taboret, doświadczonym. Między Teresą a Gratką jest teraz worek z ziemniakami i kosz na śmieci.

Będą oddzielać miąższ od skórki, to, co karmi od tego, co do wyrzucenia.

Pracują w ciszy i skupieniu. Dwie pochylone postacie, przedramionami wsparte na kolanach, nogi rozstawione szeroko. Wszystkie blaty zajęte są przez miski, w których piętrzą się duże, ciężkie węgierki.

Dojrzałość? – myśli Gratka – Ludziom tak dobrze nie wychodzi.

Na przykład taki Piotr – wygląda na pięćdziesiątkę, zachowuje się jak pięciolatek. No dobrze – wzrok znów zawisa na kredensie – niesprawiedliwe go ocenia – obraca w dłoni nożyk – z drugiej strony, przecież terapeutka zabroniła jej tłumić złość.

– Chyba już wystarczy. Chociaż, co myślisz? – Teresa przesuwa palcami po zalanych wodą ziemniakach; zimne, gładkie, obłe, przypominają kamienie w potoku. – Weźmiesz trochę dla dzieciaków?

No pewnie. Dorka co prawda jest na wiecznej diecie, ale Dżej odziedziczył po ojcu nienasycony apetyt i błyskawiczną przemianę materii. Gratka formuje usta w uśmiech, kiwa głową w odpowiedzi i wraca do strugania. Spod ostrza wychodzi śliskie wnętrze ziemniaka, zostawiające na palcach białawe smugi.

W końcu garnek napełnia się. Teresa kilka razy pstryka starą zapalarką i stawia go na gazie. Gratka bierze łyk gorącej herbaty (zamieszaj, dziecko, zamieszaj, bo się poparzysz). Od ścian odbija się tykanie zegara i milczenie, takie, które możliwe jest albo pomiędzy bardzo bliskimi, albo pomiędzy całkiem obcymi, których połączył cel. Gratka wstaje od stołu, żeby nastawić wodę na kolejną herbatę, przy okazji zagląda do ziemniaków.

Herbata była tylko pretekstem. Gratka lubi ciche pstrykanie zapalarki, a Teresa właśnie takiej używa. Ten dźwięk przypomina spokojne popołudnia po szkole i matczyne „odgrzej sobie obiad, będę wieczorem”. Celowo nie zapala fajerki za pierwszym razem, żeby móc znów posłuchać metalicznego dźwięku. Gdyby matka ją teraz widziała, skrzywiłaby się i zaczęła opowiadać, że od takich głupich zabaw można spalić mieszkanie. Albo nawet blok. Osiedle! Odkąd życie Gratki wybuchło, jakby ktoś wrzucił w nie granat, stała się lękliwa. Ostatnio złapała się na tym, że wierzy w swoją winę, w to, że to ona podłożyła ładunek. Może zbyt ochoczo dorzucała do ogniska domowego i temperatura zrobiła się nie do wytrzymania? Musiała przecież być jakaś przyczyna tego, że dom, który stworzyła, ta rama dla codzienności, miarka do odmierzania proporcji między ważnym, a błahym, zawrzał – i wszystko, co było wewnątrz, rozpadło się. Niby wiedziała, że szukanie winnych donikąd nie prowadzi, ale przez głowę wciąż, jak zapętlona piosenka, przewijała się litania grzechów – na przemian jego i jej. A przecież oboje byli wyłącznie przegrani.

Gratka próbuje ziemniaki widelcem.
– Zaczynają się rozpadać – patrzy pytająco na Teresę.

Teresa wypija ostatni łyk herbaty z domieszką zmielonych liści, które wydostały się z naddartej torebki. Nagle Gratka rozpoznaje ten grymas – usta przyssane do kubka kilka sekund dłużej, język, który pod wargami, sunie po zębach w poszukiwaniu fusów. Gratce wyświetla się urywek z dzieciństwa.

Musiała mieć wtedy dziesięć, może jedenaście, lat. Znała już smak kawy – plujki w kubku z brązowego szkła. „Arcoroc, odporny na szok”. Copywriter może być z siebie dumny – Gratka wciąż pamięta ten slogan. Podobnie jak „pajęczą sieć zwykłych dni” z czołówki „W labiryncie”, który matka oglądała razem z sąsiadką z parteru. Siadały przed telewizorem, popijały czarną z cukrem i toczyły dyskusje z ekranem.

Nie bardzo rozumiała, o czym mówią. Czekała tylko aż polecą napisy końcowe i kobiety przeniosą się paplać do kuchni. Wtedy porzucone na stoliku arcoroki z resztkami kawy należały do Gratki. Mościła się na kanapie, zakładała nogę na nogę, jak laborantka z serialu i sięgała po szklankę. Goryczka wykręcała buzię, ale piła dalej.

– Takie jest życie. – mówiła wtedy do siebie, głosem, w którym ton matki mieszał się z westchnieniami aktorek z serialu – Im prędzej przyzwyczaisz się do jego smaku, tym lepiej.

Uwielbiała czuć pod językiem te kawowe ziarenka, które zostawały pomiędzy zębami. Matka ich za to nie znosiła i wysysała je językiem do późnego wieczora.

Rozgniatanie kartofli praską zostawia Teresie. Od samego patrzenia czuje, jakby to jej dłonie były miażdżone. Odwraca wzrok. Tak samo robi w piekarni. Kiedy ekspedientka kładzie chleb na krajalnicy i zaczyna ciąć, Gratkę przeszywa dreszcz, od razu widzi jak tarcze przecinają palce tej kobiety. Albo dźwięk blendera czy młynka do kawy w knajpie obok kancelarii. Jakby to ciało Gratki miało zostać zmielone.

Co innego tworzenie, budowanie, wymyślanie od początku.

Zagniata ziemniaczane ciasto – mocno, dokładnie, wytrwale – tak, jak nauczyła ją matka. Raz za razem zanurza dłonie we wciąż jeszcze ciepłej masie. Żółtko oblepia palce zimną mazią, ale to nic. Wystarczy wytrzymać, postarać się bardziej, pracować dalej, jak maszyna. Można dodać mąki, ale tylko trochę. Pod żadnym pozorem nie iść na łatwiznę, bo się przesadzi. I knedle wyjdą twarde.

– I klient nie wróci. – słyszy w myślach. Nagły głos jakby z głębi niej samej, ale nie wiadomo czyj. Ogląda to zdanie ze wszystkich stron, jakby obracała zapomniany grosik w kieszeni kurtki założonej pierwszy raz po lecie.

W tym czasie Teresa wyciąga pestki z węgierek, raz po raz ładując połówkę owocu do ust. Łapią się spojrzeniami w przelocie, praca wre, ramię w ramię, bez zbędnych słów.

Gdzieś w tle, jak kamyk w bucie – obraz: matkaa schylona nad stolnicą, całym ciężarem ciała oparta rękoma na wałku do ciasta. Ma ubielony mąką fartuch – niechlujne, jak na nią. Ciasto zapewne jest na pierogi, bo placki cienkie jak papier. Obok szklanka, przez którą Gratka przygląda się matce. Widzi ją wtedy raz daleko, raz blisko. W końcu matka jej tę szklankę zabiera i zaczyna wykrawać w cieście okręgi, a Gratka nakłada białawy farsz na środek każdego kółka. W skupieniu napełnia łyżeczkę tak, żeby porcje wychodziły jednakowe i pasowały do równych okręgów. Kiedy przenosi farsz na ciasto, wstrzymuje oddech, a kiedy już go ułoży, matka wygniata naprawdę piękną falbankę. To jej znak firmowy, ta falbanka.

W końcu jednak manewr nie wychodzi: matka zabiera okrąg ciasta o pół sekundy wcześniej, farsz ląduje na stole. Matka to zmilcza. Zgarnia zgubę nożem i mocnym ruchem strzepuje z powrotem do garnka. Gratka przypomina sobie tę ciszę – pustkę po spodziewanej reprymendzie.

Ale czy to naprawdę się wydarzyło?

Matka prowadziła najlepszy w mieście bar mleczny i na pewno gotowała też w domu, ze mną. Skądś się wzięły te wszystkie przepisy, które jako dorosła odtwarzam, nie sięgając ani do internetu, ani do książek kucharskich. Wiedziałam też, nie pamiętając skąd, wiele z rzeczy wykładanych na warsztatach kulinarnych, na które się zapisałam, kiedy Piotr znalazł inne mieszkanie i zaczął brać dzieci do siebie.

– Grażynko, już wystarczy – Teresa mówi łagodnie.
– Gratko – odpowiada cicho, stanowczo. Otrzepuje dłonie. Pomiędzy nimi wzbił się obłoczek mąki.
– Grażyna – tak mówiła jej matka, przeciągając „r” w dziwacznym vibrato. – Grażyna – mówiła do niej, pomiędzy jedną a drugą łyżką rosołu – ten różowy lakier nie pasuje do swetra – a oczy wszystkich dookoła natychmiast wędrowały na dłonie Gratki.
– Grażyna? – mówiła matka rozdrabiając widelczykiem kawałek szarlotki i udając, że po trochu go zjada, choć przecież wciąż się odchudzała i nie miała zamiaru nic przełknąć. – Grażyna, nie mogę zrozumieć, dlaczego ty w tej kancelarii robisz za darmo, ja ci pieniędzy nie żałuję, ale taka praca to strata czasu. Trzeba się szanować.
– Grażyna! – piszczała z zachwytu po zaręczynach – Grażyna, ty się trzymaj Piotra, bo nic lepszego cię w życiu nie spotka. Taki ładny, kulturalny, i w dodatku prawnik. Ty też skończyłaś prawo, pięć lat płaciłam, więc wiem, ale on to co innego, prawdziwy mecenas, nie żaden komornik. Mówię ci, Grażyna, nie daj mu uciec!

Matka, a za matką i ona, sądziły, że Piotr będzie skałą, której wystarczy dobrze się złapać. Więc Gratka się złapała – tak, jakby od tego zależało jej życie. Zresztą, może naprawdę zależało?

Jej Piotr też imponował. A to przecież matka zawsze dopingowała, by mierzyć wyżej. Jak studia, to na uniwerku, żadne tam prywatne akademie; jak praca, to w szanowanej kancelarii; jak sukienka, to z butiku na głównej ulicy miasteczka. Pchała ją przez życie w przekonaniu, że wciąż trzeba lepiej, żeby nie podzielić jej losu – matrony z baru mlecznego, z mężem i dorosłym synem na utrzymaniu. Pchała Gratkę, jak mogła, codziennie, na każdym kroku. I Gratka to czuła. Czuła się popychana.

Może i utknęłam za ladą z mielonymi, ale córkę wychowałam na tip-top, powiedziała kiedyś sąsiadce, i poklepała Gratkę po ramieniu. Wszystkie matczyne starania miały na celu wyprodukowanie z Gratki gwiazdy, w blasku której matka wypadałaby korzystniej, niż w świetle żyrandola z wiatrakiem we własnej jadłodajni.

Myśli Gratki zataczają coraz szersze kręgi, podczas kiedy dłonie wprawnie odmierzają porcje, a potem formują w kule z ciasta ziemniaczanego. Tracą rezon dopiero pod wzrokiem Teresy. Czy ręce mogą się zawstydzić, zastanawia się Gratka.

Przed matką wstydziła się całym ciałem. Najgorzej było, kiedy musiała jej powiedzieć o rozwodzie.

– Coś ty myślała? – prychnęła wtedy – Że będzie jak w bajce? Takie jest życie, im prędzej się przyzwyczaisz, tym lepiej. Ale żeby z tego powodu się rozwodzić? Oszalałaś?

To nie ona oszalała. Ona – kiedy szaleństwo pochłaniało Piotra – przeciągała go na swoją stronę.

Początkowo przypisywała całe zło właśnie chorobie. Bo czy jej wspaniały mąż naprawdę chciał sprzedać ich mieszkanie, żeby zainwestować w krypto, czy choroba? Czy to on dwukrotnie jednego dnia przebiegł półmaraton, czym zdemolował organizm tak, że trafił do szpitala, czy choroba? Kto zrobił na koncie debet, który potem spłacali trzy lata? On? Przecież za każdym razem Piotr cierpiał, był ofiarą.

Przez rozwałkowywany placek prześwituje kraciasta cerata. Teresa przygląda się twarzy Gratki dłużej o te kilka sekund, które stawiają znak zapytania.

– Zamyśliłam się. – odpowiada Gratka, choć Teresa nie pytała. Uśmiecha się tylko, ale jakoś inaczej, bo wokół ust nie drgnął żaden mięsień, a potem wraca do formowania ciasta. Spokój rozchodzi się w ciele Gratki, jakby wypiła wiśniówkę. Czy można takie przyjazne spojrzenie wyćwiczyć? Ale w jaki sposób? Jak wytrenować serdeczność? Patrzy na dłonie Teresy – skóra biała, i tak jak to ciasto półprzezroczysta. Idealne kule jedna po drugiej wpadają do garnka z wrzątkiem. Woda bulgocze.

Piotr zanurzał się w wannie, a potem z rykiem wyskakiwał, udając przed dziećmi morskiego potwora. Za każdym razem trochę dłużej puszczał bąbelki. Dzieciaki piszczały z radości, kiedy parskał na nie wodą. A potem kolejna cisza, w końcu niebezpiecznie już długa. W Gratce błysk wściekłości, że on znowu to robi – sprawdza, ile czasu potrzeba, by utonąć. I to w obecności dzieci. Płacz sześcioletniej wtedy Dorki, kiedy Gratka, z trudem wyciągała z wanny wyślizgujące się z rąk ciało ojca. To był ten moment, w którym podjęła decyzję o złożeniu pozwu. Najpierw pogratulowała sobie, że jest taka rozsądna, i od razu zawstydziło ją to.

Teresa miesza w garnku cedzakiem – już! – na talerzu parują pierwsze knedle.

Piotr zażartował kiedyś, że ożenił się z Gratką, by mieć nieograniczony dostęp do dań z baru mlecznego jej matki. Za takie teksty teściowa kochała go jeszcze bardziej. Gratka była wtedy szczęśliwa, nafaszerowana spełnieniem, jak te knedle, które właśnie wypływają na powierzchnię wrzątku. Ależ Piotr by je jadł! Maczałby w tartej bułce zrumienionej na maśle, w cynamonie i w cukrze, i jadł chuchając otwartymi szeroko ustami. Zawsze tak robił, kiedy parzyło, tyle razy to widziała i śmiała się z niego.

Takie wspomnienia są jak pole minowe. Musi chodzić pośród nich czujnie, nie dać szansy eksplozji, bo łatwo może narobić sobie szkód.

– Jedz, dziecinko, jedz. – Biała dłoń stawia przed nią pełen talerz. Przy nakłuciu widelcem z knedlowej łupiny wycieka parujący śliwkowy sok, a ciasto opada jak dziurawy balon.

Ewa Tondys-Kohmann (1984) – autorka opowiadań, dwukrotna finalistka Połowu Biura Literackiego w kategorii Proza (2021, 2022), wyróżniona w konkursie „Odwrócona strefa” podczas 26. Stacji Literatura (2021) oraz w ramach 19. MF Opowiadania (2023). Absolwentka Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego i Wydziału Lekarskiego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, doktorka nauk medycznych. Swoje prozy publikowała w „Fabulariach”, „Tlenie Literackim”, „Magazynie Zakład”. Grochowianka z urodzenia i z wyboru.