Fragment debiutanckiej powieści „Mapy naszych spektakularnych ciał” Maddie Mortimer, książki, która znalazła się na długiej liście nominowanych do Booker Prize 2022. Już w październiku nakładem Wydawnictwa Poznańskiego ukaże się polskie wydanie powieści w przekładzie Agnieszki Walulik.
Jak
Uczucia warzą się w różnych miejscach w zależności od ciała. Najszczersze impulsy człowieka mogą mieć początek w jego rękach lub sercu, w palcach u nóg, krtani, dłoniach lub udach. Lia najpierw odczuwała większość rzeczy w żołądku.
Przykład: gdy po raz pierwszy poczuła miłość, wszystko zarzygała.
To było w dniu, kiedy ten przybysz obmył jej stopy. Odniosła wtedy wrażenie, że coś bardzo głęboko zagrzebanego gwałtownie przedziera się wzdłuż jej błony śluzowej – i nagle wyrzucała z siebie całą treść żołądka na jego zręczne dłonie, między własne drobne palce u stóp. A on nawet się nie skrzywił ani nie wzdrygnął, tylko znowu zanurzył ręce w wiadrze z wodą i gąbką oczyścił jej nogi z wymiocin. Lia otarła żółć z brody, wstała z krzesła i pochlupotała po schodach na górę do swojego pokoju, rozcierając brzuch pod cienką bawełną koszulki i zastanawiając się, jak mu się to udało. Jak mu się udało sprawić, że odniosła wrażenie, jakby przeczyszczanie się jej ciała było czymś najzupełniej zwyczajnym, jakby nie było w tym nic szczególnie obrzydliwego czy nawet ciekawego – i poczuła się zarazem bardzo dostrzeżona i bardzo mała.
Tak więc nic dziwnego, że kiedy lekarz obwieścił jej przerzuty raka, Lia doznała wrażenia, jakby coś w jej żołądku się przebudziło. Takie głębokie, przeciągłe jak?, niczym wilcze wycie. Lekarz popatrzył jej w oczy ze smutkiem i pokiwał głową, ale tak leciutko, jakby zgadzał się z tymi odgłosami kotłowania w jej żołądku, jak-jak-jakującymi na zdradę, której dopuściło się własne ciało.
W drodze do domu zwymiotowała do kosza na śmieci przy stacji metra. Gęste, różowe grudy i kawałki śniadania i lunchu, kwaśne i musujące we flegmie. Gdyby tak to wystarczyło, pomyślała. Gdyby można było zwyczajnie zwymiotować guza, wygrzebać go jak monetę z błota, wypolerować, oprawić i powiesić w kuchni obok innych obrazków. Przerobić na magnes na lodówkę za pomocą tego urządzenia, które Iris dostała ostatnio na Gwiazdkę.
Iris. Iris. Jak ona jej o tym powie?
Na ulicach zapadł niespotykany spokój.
W domu Lia wspięła się do bezpiecznego azylu na piątym schodku, gdzie nigdy nie działo się nic godnego odnotowania, i siedziała tam przez jakiś czas, obejmując kolana. Szkoda, że nie zgodziła się, żeby Harry z nią pojechał. Na pewno czekał teraz na jej telefon. Jedyną rzeczą gorszą od otrzymania takiej informacji była konieczność jej przekazania. Poczuła cichą wdzięczność za to, że nie będzie musiała patrzeć na blask znikający z jego oczu, na panikę osiadającą na jego policzkach.
Harry odebrał już po dwóch dzwonkach.
No i?
Głos miał ciężki od nadziei.
Wróciło.
Cisza.
Kurwa.
Kolejna, dłuższa cisza. Skrzypnięcie rozgrzanych dłoni Lii, mocno ściskających poręcz.
Otóż to. Kurwa.
Harry był najbardziej ogarniętą osobą, jaką Lia w życiu spotkała. Aż nie wiedziała, co myśleć o tej jego czystej ludzkiej dobroci – jej życie zaśmiecało dotąd tyle osób, które bez wysiłku skakały z jednej skrajności w drugą, że nauczyła się spodziewać pewnych trudności.
Nigdy niczego od niej nie żądał. Miał w sobie taką łagodną, niesforną energię i uśmiech kojarzący się z otwierającym się spadochronem, i choć sam uważał się za osobę poślednią, która rzadko stanowi główną atrakcję wieczoru – taką, co to bezpiecznie dowiezie cię na miejsce i z powrotem – w rzeczywistości był po cichu niezwykły i Lia nie mogłaby sobie wymarzyć lepszego partnera.
Wygramy z tym, oświadczył nagle Harry, głosem zupełnie jak nie jego, już raz nam się udało i teraz też się uda.
Takie deklaracje nigdy nie wypadały dobrze w jego ustach. Cechował się zbyt dużą głębią myśli jak na taką pewność, był zbyt wnikliwym obserwatorem świata. Lia starała się nie dopuścić do siebie zniecierpliwienia.
Harry.
No?
Kupiłbyś coś na deser? Coś takiego, żeby było tanie, słodkie i puszyste.
Zaśmiał się lekko.
Kupię najohydniejszy deser, jaki uda mi się znaleźć, odparł i tym razem zabrzmiał znacznie bardziej jak on.
Lia usiadła na końcu ich łóżka i wyrysowała kształt jego mowy: pagórki, zakręty, miarowe wgłębienia:
Bitwa każdego słowa przeciwko jego okolicznościom:
No więc od czego rozpocznie się bój? Czy nadejdzie jakieś ostrzeżenie, jakiś sygnał, że już się zaczyna? Granie na rogu? Rozedrgano-monotonny tętent na horyzoncie,
proporce na wietrze?
W zaciszu sypialni rozejrzała się za proporcami.
Jej płaszcz zwisał bezwładnie z krawędzi drzwi niczym wypchany i wynędzniały strach na wróble, zatknięty głęboko w swój uświęcony spłachetek ziemi, machaniem odpędzający świat.
Iris niedługo będzie w domu. Dzisiaj był jej pierwszy dzień w gimnazjum. Rano wyszła, pewna siebie jak zawsze, w nowym mundurku: koszula, spódnica, dłonie i stopy o wiele za duże w zestawieniu z resztą drobnej postaci, i choć Lia była pod ogromnym wrażeniem, to jednak na widok odchodzącej córki poczuła, jakby coś się kończyło. Jakby istniała możliwość, że Iris już nie wróci.
Zeszła na dół, żeby otworzyć drzwi wejściowe, poczekać na nią w progu. Zsunęła buty i skarpetki, by poczuć pod stopami przeszywające zimno kamienia. Spojrzała
na zewnątrz i do góry i pomyślała:
Ja…
Ja wcale nie walczę. Jestem stała i nieruchoma jak wrześniowe niebo, w równej mierze egocentryczna i empatyczna.
Minęło kilka minut i na drodze pojawiła się idąca w podskokach Iris, z całym światem na grzbiecie, z policzkami zrumienionymi po emocjach dnia.
A ty co tu tak czekasz?, zapytała, wskakując jej w ramiona, i Lia poczuła, jak ulica wstrzymuje oddech, jak wypuczają się jej nawierzchnie, jak stopniowo wytłumiają się zaparkowane auta i sykomory.
Jak było?
A, no wiesz. Tak jak się spodziewałam.
Iris wzruszyła ramionami, jakby w takich zmianach nie było nic a nic trudnego. Ulica wypuściła powietrze. Lia patrzyła, jak Iris na wpół skacze przez przedpokój – jamę ustną domu – po czym znika za zakrętem, w gardle, i ogarnęło ją przemożne wyczerpanie płynące z kochania kogoś tak bardzo jak ona w tej chwili.
W kuchni obrały razem warzywa. Iris opowiadała z ożywieniem o swoim dniu i podskubywała jedzenie z lodówki, jej zmrożony śmiech kłębił się w jaskrawym blasku elektrycznego światełka. Może, pomyślała Lia, gdyby to ona miała stanąć do walki, wszystko jakoś by się potoczyło.
Każdy ma własną zamykaną szafkę, a to fajnie. Boisko jest ogromne, cały zabetonowane. I tyle tam sal i korytarzy, że aż się pogubiłam, i to kilka razy. Wszyscy się krępowali. Poznałam kilka koleżanek. Ale najdziwniejsze były krzesła.
Krzesła?
Bo jak na nich siadam,
to prawie nie sięgam
stopami do podłogi.
Przed domem Harry patrzył na Lię i Iris, gdy spokojnie przechodziły przez kadr frontowego okna. Oczy miał obolałe i szkliste. Jego popołudnie nabrało takiej ciasnoty i wąskości – od momentu wyjścia z uczelni miał wrażenie, jakby szedł długim, prostym korytarzem, i nie było w nim żadnych zakrętów ani autobusów, ani schodów, ani przestojów; sam Londyn zdawał się pomagać mu w powrocie do domu. Dom. Teraz, kiedy tu dotarł, nie czuł się na siłach, aby postąpić choć krok dalej.
Lia powiedziała chyba coś, co nie przypadło Iris do gustu, bo dziewczynka wbijała naburmuszone spojrzenie w siekaną właśnie cebulę, a może bakłażana, Harry nie widział dokładnie. Uwielbiał, gdy Iris się naburmuszała: uwielbiał tę całkowitą przemianę jej twarzy, to, jak jej czoło się marszczyło, a oczy znikały w głębokim cieniu brwi. Potarł gąbki gałek ocznych mocniej, niż należało, obracając nimi w oczodołach. Za sobą – poczuł jakiś ciężar. Nieuchwytny. Czekający. Gwałtownie odwrócił głowę w stronę rzędu podmiejskich domów, wpatrując się zmrużonymi oczami w wieczorne cienie.
Kiedy Lia dostała pierwszą diagnozę, wtedy, przed laty, często musiał sobie powtarzać, że nic się na nich nie czai. Nic ich nie obserwuje, nie skrada się, żadna bestia nie szykuje się do gwałtownej szarży z ulicy. A mimo to fantazjował o tym, że wchodzi do domu i pieczętuje okna cementem. Układa przed drzwiami betonowe pustaki, żeby nie dopuścić świata zewnętrznego. Zza czerwonego forda focusa sąsiadów wychylił się spiczasty lisi nos. Lis podreptał na cichych łapach przez chodnik, prawie nie zwracając na Harry’ego uwagi. Harry odetchnął głęboko i wsunął klucz do zamka, zastanawiając się, od kiedy to lisy nabrały takiej śmiałości i który
z wybranych przez niego trzech tanich, słodkich i puszystych deserów okaże się najodpowiedniejszy.
Tej nocy w łóżku, opchany jedną trzecią wszystkich deserów, Harry głaskał mleczny środek ramienia Lii – tę część, która bez względu na wiek zachowywała niezmienną fakturę i barwę. Lia przez opuszki jego palców wyczuwała lęk – wyczuwała ostrożność i niepokój w jego dotyku, gdy mamrotał kolejne bojownicze hasła. Patrzyła, jak go zasilają, aż niespodziewanie usnął. Z ciężarem ciała zapadającym się głębiej w materac i z dotkliwą świadomością własnego serca bijącego w piersiach sięgnęła po długopis przy łóżku. Otworzyła notes i leżąc na boku, z policzkiem wciśniętym w poduszkę i z drżącą ręką, pisała w nim, póki nie zasnęła:
Żołądek
Skryte w mym najcichszym przebraniu, skupiam się na podglądaniu i – obserwuję ich.
Utajone,
puste,
zadufane jak bóstwo.
Będzie tu rodzina. Przyjaciele starzy i nowi. Zakonserwowani. Niewypowiedziani. Będą na wpół dociągnięte myśli, rekwizyty, które sobie wyśni, cząstki ludzi, których wymijała w sklepach – wszyscy ściągają już w ślad za Zapachem Zaczątków do Żołądka, gdzie gotują się i rozsiewają swój swąd jej instynkty.
Oczywiście na razie trudno porządnie kogoś wyczuć przy całym tym rozedrgano-monotonno-tętniącym zgiełku. Tych rogach. Proporcach. Waniliowych melasowych czekoladowych sernikach tartach biszkoptach, no ale
zrobię, co w mojej mocy.
Aklimatyzacja zajmie im pewnie trochę czasu. Chcę im powiedzieć, żeby pozatykali sobie brudne nosy, poczuli, jak ciśnienie w napuchniętych uszach narasta i pęka, dali oczom czas na oswojenie się z barwami walki, z fragmentarycznym językiem oddechów i nerwów, i kończyn, tętniczych potoków przewodów dróg zacięć i powidoków.
(Ale nie)
Chcę drażnić się z nimi i mówić: tylko powoli,
tylko bez pośpiechu, tylko mi uwierzcie;
tutaj godziny są elastyczne; kpią i się sprężają, naginają i składają.
(Ale nie)
Chcę krzyczeć i śpiewać i drzeć się jak w kąsającym słonym wietrze: Welcome! Benvenuti! Herzlich Willkommen! Bienvenue!
Płaszcze zostawcie przy wejściu, czapki na stojakach, buty w przejściu. Boże mój, jakież wy macie szczęście, że możecie tu być!
Ranek
Lia obudziła się obok wielkiej czarnej dziury. Nocą tusz z długopisu powoli wyciekł na jej pościel. Zsunęła się z łóżka i stanęła przed dużym lustrem, by na siebie popatrzeć. Z odbicia spoglądała na nią jakaś papierowa osoba pokryta literami – Lia we śnie przetoczyła się na swój notes, który odcisnął się na jej ramieniu i twarzy.
Przy śniadaniu Iris oświadczyła:
Jak dorośniemy, powinnyśmy sprawić sobie identyczne tatuaże.
Miała nawyk częstego używania liczby mnogiej.
Tak myślisz?
Tak.
Na łokciach, o takie.
Pokazała palcem nie do końca wytarte „prz” „eżyć”.
Lia odkręciła ramię, żeby się lepiej przyjrzeć. Skóra na jej łokciach była wyschnięta i tusz wniknął w głębokie liniowane wzorki.
Chyba trudno byłoby zrobić tatuaż na łokciu.
No, może na twoim, bo ty masz takie łuskowate i obwisłe.
Lia chciała się roześmiać, ale stwierdziła, że nie potrafi.
Iris wiedziała, że to było okrutne. Chciała, żeby wyszło zabawnie, a wypadło okrutnie. Poczuła ogromną irytację na samą siebie.
Zawsze tak trudno było to naprawić – tak trudno było ogrzać chłód, który przetaczał się przez kuchnię jak zmarszczki fal po jeziorze, gdy rzucała jakiś bezmyślny komentarz.
Nachyliła głowę i pocałowała Lię w łokieć.
To mój ulubiony łokieć na całym świecie, powiedziała bardzo cicho, a Lia wolałaby, żeby tego nie zrobiła, bo jedyną rzeczą, która przyprawiała ją o silniejsze uwieranie w żołądku niż beztroska brutalność córki, była jej zdumiewająca samoświadomość. Iris w wieku dwunastu lat była może najmądrzejszą osobą, jaką Lia w życiu spotkała.
Idź umyć zęby, powiedziała, tylko że głos jej się załamał przy słowie umyć, tak że wypadło to bardzo słabowicie. Nigdy nie przychodziło jej to odruchowo. Macierzyństwo. Ta cała sztuczka z wyciąganiem dni jak z rękawa. Jednak starała się – w większość poranków – wynajdywać drobne przyjemnostki w zakątkach, do których jej własna matka nawet nie zaglądała. Nie pozwolić, żeby Iris doświadczyła owego nużącego braku radości, jaki Lia odczuwała, gdy była młoda.
Słuchała odgłosu skarpetek córki, fioletowych ze wzorkiem planet, gdy zsuwały się po schodach. Jej ślizgania się po parkiecie, kiedy szukała butów. Być może ona, Lia, była po prostu trudniejsza do kochania, z tą swoją dziwnością, skrytością, tym wczesnym utajonym gniewem. Być może – myślała, gdy wszedł Harry, pogwizdując pierwsze nieskładne nuty czegoś, co brzmiało jak Deszczowa piosenka, Iris zaś wciskała stopy w buty bez rozsuwania sznurówek – ciężar winy można było rozbić na części i podzielić równo między nią, jej matkę, ojca i samego Pana Boga. I być może kiedyś nadejdzie wreszcie czas, gdy przestanie znajdywać okruchy dawnych pytań rozrzucone po całych swoich porankach.
Czy wiedzieliście, zapytała nagle Iris bardzo poważnym tonem, że co sekundę wycina się ponad pół hektara drzew? Obejrzała sobie w lustrze górne zęby i rzuciła Harry’emu spojrzenie z ukosa, jakby pytała: no i co zamierzacie z tym zrobić?
fot. autorki: Ben Mankin
MADDIE MORTIMER– urodziła się w 1996 roku w Londynie, studiowała literaturę na University of Bristol, pracowała jako marketingowczyni oraz scenarzystka, a tę książkę podobno częściowo napisała w kawiarni podczas przerw w pracy w outlecie z ubraniami vintage.