Praktyka

Matki piszące

Dorota Oczak-Stach
927 odsłon
Notatnik Literacki nr 5 [figura matki]
Nam pisać nie kazano, bo za nas nikt nie robi / i nikt nie żyje za nas, więc pozwalamy sobie[1].

Ten tekst powstawał w nocy, po godzinach, w międzyczasie. Czasami rozmawiałam z autorkami z dzieckiem na kolanach, czasem krzyczałam, że nie mogę się skupić i potrzebuję chwili ciszy, by za moment z wyrzutami sumienia jednak wyłączyć komputer.

Będąc w ciąży z pierwszym dzieckiem, usłyszałam od starszej koleżanki z redakcji, w której wówczas pracowałam: „Teraz to sobie odpoczniesz, ja na macierzyńskim tak się nudziłam, że książkę napisałam”. To zdanie nie opuszczało mnie przez kolejne lata. Pierwszy macierzyński, drugi macierzyński – a ja z wymagającym noworodkiem przy piersi nie byłam w stanie logicznie się wysłowić, nie myśląc nawet o pisaniu. Zrezygnowałam z niego, bo stwierdziłam, że nie dam rady być tak dobrą dziennikarką, jak bym chciała, będąc tak dobrą mamą, jaką chcę być. Teraz trochę przeprosiłam się z zawodem i własnymi ambicjami i sprawdzam, jak wygląda życie matki piszącej.

Czy macierzyństwo ma wpływ na pisanie, a pisanie na macierzyństwo? Czy dzieci poszerzają pole tematyczne, czy tylko powodują mgłę mózgową? Czy literatura to ucieczka od codzienności i macierzyństwa, czy wcale nie trzeba od nich uciekać? A może jednak wciąż jest to rozmowa, której nie chcemy, o płci w literaturze? I jak w ogóle wyglądają pisanie i praca twórcza z dziećmi u boku?

Nam tekstów nikt nie pisze, my piszemy się same
Bez biurka, gabinetu, o piątej nad ranem

Agata Romaniuk

pisarka, reporterka, socjolożka, mama dwóch synów (11 i 15 lat)

Nie ma nic bardziej jałowego na poziomie intelektualnym niż siedzenie z niemowlakiem przez cały dzień. Mimo że przy obu synach doświadczałam ogromu miłości, czułości i wspaniałych emocji, miałam bardzo dużą potrzebę robienia czegoś, co by miało intelektualny charakter. Nie byłam w stanie wykonywać swojej pracy zawodowej, która wymagała spotykania się z ludźmi i prowadzenia projektów. A pisanie było czynnością twórczą, wymagającą skupienia, sprawdzania faktów, analizy, tworzenia zdań, historii. Robiłam to dla siebie, powstrzymywało mnie to przed osunięciem się w miałkość i szaleństwo i dawało mi poczucie sensu i sprawczości innej niż przecieranie i wekowanie zup. Reportaż pozwalał mi pożyć życiem innych ludzi, a nie tylko moim pieluchowym.

Pierwszego syna urodziłam w Omanie. Mój mąż dostał tam kontrakt i pojechaliśmy – ja w szóstym miesiącu ciąży, z brzuchem i kotem w koszyku. Doświadczyłam tam prawdziwego, pierwotnego siostrzeństwa. Obserwowałam to z boku, ale obce mi kobiety wpuściły mnie trochę do swojego świata i zaopiekowały się mną, wyrywając z macierzyńskiej samotności. Byłam już po doktoracie w PAN i chciałam napisać książkę socjologiczną o Omanie, zbierałam notatki. Oczywiście głównie po nocach. Syn budził się, słysząc przewracanie kartki w książce. To było straszliwe, niewiele mogłam przy nim zrobić. Po powrocie do Polski pomyślałam, że nikogo nie zainteresują socjologiczne wykresy i tabelki. Zmieniłam więc te zapiski w historię o ludziach, a nie o liczbach. Tak stworzyłam moją debiutancką książkę reporterską.

Drugi syn urodził się już w Polsce. Doświadczyłam kolejnej odsłony samotności matki, nie mając w Warszawie swojej kobiecej wioski. Szczęśliwie ten „model” trafił się spokojny i dobrze śpiący. Jak go kładłam zimą w wózku w ogródku, to musiałam sprawdzać, czy go nie zaśnieżyło, bo już minęła piąta godzina spania. W tym czasie czytałam i pisałam mnóstwo, głównie reportaże.

Na spotkania z bohaterami wybierałam się z dzieckiem. Napisałam wtedy tekst o panu, który przestał mówić po śmierci swojej żony i nie odzywał się przez dwadzieścia pięć lat. Chodziliśmy razem na spacery, ja z wózkiem. Wybierałam tematy, które nie wymagały jechania gdzieś głęboko w teren. Na przykład o ludziach, którzy z samotności dzwonili do zegarynki. Pracowałam w domu. Nie miałam biurka, pisałam przy stole kuchennym, z dzieckiem w chuście i słuchawkami na uszach albo patrząc przez okno na syna w tym ośnieżonym wózku. Tak wyglądało moje pisanie – czasami w trakcie drzemki dziecka, a czasami przy jednoczesnym mieszaniu zupy łokciem.

Biurka dorobiłam się całkiem niedawno i teraz moje dzieci mówią, że siedzę w „pisarni”. Oczywiście nadal zdarza mi się zarywać noce, żeby pisać, bo w ciągu dnia ogarniam firmę, która zatrudnia kilka osób, jestem w trójce klasowej, robię obiad, wożę na treningi. Zachwyca mnie, jak ludzie w innej sytuacji życiowej czekają na wenę. Ja nie mogę czekać. Wiem, że między szesnastą a siedemnastą będę mieć slot na pisanie, więc siadam i piszę.

A może pani napisze poradnik lub bloga
Kucharską książeczkę, paciorek do Boga

Sylwia Chutnik

pisarka, publicystka, kulturoznawczyni, działaczka społeczna, mama jednego syna (21 lat)

Ach, teraz mamusia pisze, a ktoś inny przejmuje dziecko? No nie za bardzo.

Nie miałam wiele wsparcia w wychowywaniu syna, mój partner pracował zawodowo. Pracę magisterską pisałam z dzieckiem przy piersi, dosłownie. Z kolei debiut, który ukazał się w 2008 roku, powstawał, gdy mój syn miał cztery–pięć lat i chodził do przedszkola – ale po szesnastej byłam już cała dla niego. Pracowałam wtedy również w Fundacji Feminoteka. Wszystko zależało ode mnie i mojej logistyki. Macierzyństwo nauczyło mnie, że w pisaniu nie można czekać na natchnienie, wolny weekend czy większą ilość czasu, trzeba łapać każdą sekundę i robić swoje. Każdą wolną chwilę poświęcałam na to, co mogłabym robić dla siebie – a była to praca. Jestem w stanie dość szybko przejść z tematu na temat i zagłębić się w tekst, dlatego mogę tak dużo pisać i pracować twórczo. Nie wiem, na ile to moja wrodzona cecha, a na ile została podbita pełnieniem przez lata pracy opiekuńczej. Wyćwiczyłam się w multitaskingu, który czasem jest moją zmorą, bo wolałabym zwolnić.

Dzisiaj mój syn to dorosła osoba i jestem matką w inny sposób. Ale kiedy zaczynałam pisać i debiutowałam, byłam młodą mamą i to determinowało wiele moich wyborów. Na przykład korzystałam tylko z tych stypendiów, które dawały możliwość bezpłatnego pobytu z dzieckiem. A i tak trzymiesięczny pobyt w Willi Decjusza skończył się tym, że w ostatniej chwili znalazłam jakieś prywatne przedszkole i z własnych pieniędzy, nie za dużych, płaciłam, żeby chociaż dwa razy w tygodniu być sama i pisać. W tym czasie na stypendium była również tłumaczka z Białorusi, która miała dziecko w wieku mojego syna. Zachorowała i trafiła do szpitala, więc ja de facto opiekowałam się dwójką dzieci. Tak wyglądało moje stypendium literackie (śmiech). Kiedy rano wszyscy schodzili do kuchni na śniadanie i chwalili się, ile napisali poprzedniego dnia, ja myślałam o tym, ile udało mi się napisać w nocy. Wyrywałam minuty nocy, kradłam sekundy ze snów. Ale sama nie wiem, czy więcej pisałam na stypendium, czy jednak w domu.

Zawsze byłam ambitna i pracowita, te cechy pozwoliły mi aktywnie pracować twórczo. Oczywiście czułam też frustrację i gorycz, zwłaszcza wobec mężczyzn, którzy nawet jeżeli mieli dzieci, to znikali za drzwiami gabinetu niczym Tatuś Muminka ze słowami: „Pa, pa, nie przeszkadzajcie”. A Mamusie Muminka skradały się cichutko na paluszkach, upominały dzieci, bo „tatuś pracuje”, i jeszcze gotowały obiady. Czasami jest tak, że osoba pisząca czy uprawiająca inny twórczy zawód ma drugą osobę, która ogarnia wszystko, i nie musi martwić się o sprawy doczesne typu faktura, obiad, wywiadówka. Ja miałam wspierającego partnera, ale bardzo dużo robiłam sama. Z perspektywy czasu dziwię się, jak dużo – dom sprzątnięty, dziecko nakarmione i wybawione, a ja z poczuciem satysfakcji artystycznej. Myślę, że to będzie miało swoje konsekwencje na starość: ja po prostu pewnego dnia padnę. Widzę swoje koleżanki, matki i pisarki, które zapieprzają – inaczej tego nazwać nie mogę – i zawsze to one są rozliczane z tego, co w czasie ich pracy dzieje się z dziećmi i w jakim stanie jest dom. Zdarzyło się dwa razy, że w czasie spotkania autorskiego osoba prowadząca spytała mnie, z kim teraz jest moje dziecko. Jestem więcej niż przekonana, że ojciec piszący nigdy takiego pytania nie usłyszał.

Matki zajmują się pisaniem w inny sposób niż ojcowie. Jak w tytule świetnego komiksu Alison Bechdel Sekret nadludzkiej siły: matka musi być siłaczką. To przykre, że kulturowo praca opiekuńcza nadal spoczywa głównie na barkach kobiet i to one są z niej rozliczane i oceniane. W każdej dziedzinie, nie tylko w pisaniu, musimy się starać pięćdziesiąt razy bardziej. A i tak zawsze znajdzie się ktoś, kto skrytykuje nasze kompetencje jako matki, jako partnerki, jako gospodyni domowej, a już na pewno jako literatki. Kiedyś spotkałam się z opinią, że moja książka Kieszonkowy atlas kobiet to literatura dla samotnych matek, co oczywiście miało wydźwięk negatywny i ironiczny. Tak jakby nikogo innego nie interesowało, że trzeba posprzątać dom. Choć emancypacja w Polsce w miarę postępuje, to kwestia pracy opiekuńczej i tego, co oznacza bycie matką w Polsce, wciąż jest w powijakach.

Pewnie tęsknią w domu, dziatki płaczą srodze
Matka Polka Pisząca i wyrodna w drodze

Malina Prześluga

dramatopisarka, pisarka, kulturoznawczyni, mama jednego syna (7 lat)

Jako dramatopisarka jestem kojarzona przede wszystkim z pisaniem dla dzieci. Tymczasem to jedynie część mojej twórczości – dla dorosłych piszę równie często – ale może bardziej widoczna? Na pewno istotna w kontekście tej rozmowy. Mogłoby się wydawać, że dzięki byciu matką pisać dla dzieci jest łatwiej, bo jest się bliżej dziecięcego odbiorcy. Fakt, że mam z czego czerpać, Leonard często mnie inspiruje, wymyślam mu opowieści, które czasami rozbudowują się w sceniczne pomysły, ale wbrew pozorom pisanie dla dzieci z perspektywy matki, odpowiedzialnego, rozsądnego opiekuna, bywa trudne. Inaczej postrzegam przeróżne szaleństwa i swawole procesu twórczego. Zawsze dbałam o to, by nie pisać głupot, lecz poza tym bawiłam się, stwarzając dziwaczne światy, zdarzenia i postaci, dbałam o żart, o świeżość i niesztampowość. A teraz, pisząc, często naciskam hamulec i sprawdzam, co ja właściwie tym robię dziecku. Czy go niechcący nie straszę, czy nie mówię ponad jego głową, czy nie utrudniam mu rozumienia świata? Jedną z moich pierwszych sztuk, napisaną na długo przed zajściem w ciążę, był Pręcik. To opowieść o chorobie i odchodzeniu dziecka, opowiedziana z perspektywy jego zabawek i przedmiotów codziennego użytku. Kapcie, budzik, poduszka, łóżko, miś – one w tym tekście mają radzić sobie ze stratą. Ostatnia scena rozgrywa się w szpitalu, który przedstawiłam jako miejsce smutne i ostateczne. Dramat był kilkukrotnie wystawiany, dużo wówczas słyszałam o tym, że fajnie otwiera pole do rozmowy o odchodzeniu, o radzeniu sobie z czyimś brakiem – ale jedna mama powiedziała mi, że jej córka po tym spektaklu boi się szpitali. W trakcie pisania nie przyszło mi to do głowy! Dziś wychwyciłabym to ryzyko od razu. Wewnętrzny strażnik każe mi się zatrzymywać i weryfikować pracę. Sam proces twórczy jest bardziej żmudny, wymaga więcej namysłu, a jednocześnie bardzo dbam o to, by nie moralizować, by szaleństwo, lekkość i dowcip wciąż tam były i mnie prowadziły. Szaleństwo z nadzorem rodzicielskim, jakkolwiek dziwnie to brzmi.

Odkąd mam synka, paradoksalnie chętniej i chyba sprawniej piszę dla dorosłego odbiorcy. To jak ucieczka od roli rodzica, fajna alternatywa, pozbawiona emocjonalnych obciążeń, które niesie macierzyństwo. Samoreguluję się przez to, łapię kontakt z bazą. Jestem wtedy bliżej własnych potrzeb czy lęków. Konfrontuję się z nimi i chyba łatwiej mi dzięki temu radzić sobie z codziennymi wyzwaniami, a także nastawić częstotliwość na potrzeby dziecka.

Mam etat w teatrze, jestem kierowniczką literacką i dramaturżką, ale mam zadaniowy tryb pracy i pracuję głównie z domu. Syn w godzinach ósma–piętnasta jest zazwyczaj w przedszkolu i w idealnym świecie mogłabym odprowadzić go, wypić kawę i w tym czasie po prostu pisać. Tyle że to tak nie działa. Mój mózg wtedy musi koniecznie poogarniać zupełnie inne sprawy, codzienne obowiązki. I dopóki tego nie zrobię, nie potrafię zabrać się do pisania. Najlepiej mi się pisze po południu i wczesnym wieczorem, ale wtedy już spędzam czas z Leosiem. Przed erą dziecka pisałam nocami, do trzeciej, czwartej rano, teraz po dwudziestej drugiej już nie myślę. Najlepiej i najszybciej pisze mi się jednak w tak zwanych blokach, na wyjazdach – w hotelach na festiwalach albo na specjalnie pod tym kątem zaplanowanych samotnych wypadach, gdy mogę nieprzerwanie być w procesie przez kilka dni. W domu mam swój malutki gabinet, miejsce z biurkiem, komputerem, pełne książek i notesów. Ale pisząc w domu, stale toczę walkę z potrzebą natychmiastowego pozmywania, rozwieszenia prania, złapania za odkurzacz lub garnki. Gdy dziecka nie było, naczynia mogły stać dwa dni w zlewie, a ja pisałam. Dziś nie ma takiej opcji.

Rozmawiam teraz z tobą na słuchawkach i składam pranie. Muszę coś robić nieustannie, najlepiej kilka rzeczy naraz, i chyba tylko czytanie książek i spacer po lesie to momenty, w których naprawdę nie robię nic poza tym. Natomiast pisanie jest – i zawsze było – dla mnie formą psychicznego i emocjonalnego wypoczynku. Choć to przecież praca umysłowa. Umykam sobie z tej napchanej zadaniami codzienności w kreowanie równoległego świata, działającego na moich zasadach. No właśnie, to ważne: mam tam nad wszystkim kontrolę. I to jest wspaniałe, bo w życiu takiej kontroli nie mam. Gdy jest się rodzicem, trudniej o realizację planów i trudniej za wszystkim nadążać, a multitasking potrafi nieźle przytłoczyć. Gdy piszę, skupiam się na jednej jedynej rzeczy, w dodatku realizuję ją dokładnie tak, jak chcę. To daje wytchnienie.
Bycie artystką i praca w zmiennym i twórczym środowisku pozwalają mi od czasu do czasu być naprawdę fajną mamą. Kilka razy w roku jeżdżę z Leosiem na festiwale teatralne, prezentujące spektakle dla dzieci, spędzamy sobie tak razem tydzień, oglądając codziennie przedstawienia, zwiedzając miasto, jedząc lody i gadając. Mamy czas dla siebie. Nie byłoby w naszym życiu tylu podróży i przygód, gdyby nie moja praca. Mój mąż również pracuje w teatrze, prowadzimy dość barwne życie, otaczają nas ciekawe osobowości. Leoś ma szansę obserwować, że można funkcjonować w świecie na wiele różnych sposobów, nierzadko wbrew oczekiwaniom społeczeństwa.

Bywa oczywiście, zresztą często, że na wyjazdy nie mogę zabrać syna ze sobą. Trudno było mi zaakceptować, że zostawienie dziecka na tydzień lub dłużej pod opieką taty nie robi ze mnie złej matki. Poczucie winy i bycie mamą tak często idą w parze… Szykuję się właśnie do miesięcznego wyjazdu, lecę do Włoch na rezydencję artystyczną, żeby pisać. Pierwszy raz w życiu zostawiam dziecko na tak długo. Przerabiam to w głowie bez ustanku, właściwie to już tęsknię. Totalna ambiwalencja – cieszę się i bardzo chcę tam jechać, jednocześnie trudno mi sobie wyobrazić, jak to przetrwamy.

Złożyłam już pranie, wysprzątałam pół mieszkania i podlałam kwiaty w czasie naszej rozmowy. Zaraz usiądę do poprawek w tekście, mam jeszcze dwie i pół godziny do końca przedszkola.

Matka Polka Pisząca, z pieluchą berbeci
Jak to pani zrobiła, mając małe dzieci

Aneta Korycińska

polonistka, oligofrenopedagożka, podcasterka, działająca pod pseudonimem Baba od polskiego, mama jednej córki (1,5 roku)

Umowę na debiutancką książkę podpisałam w trzecim trymestrze ciąży. Gdy się ukazała, nie znosiłam jej. Koszt emocjonalny, który poniosłam przy pisaniu, był za duży. Mój partner książki nie przeczytał i mówi, że nie przeczyta.

Chciałam, żeby książka Radio w mojej głowie była wsparciem dla osób dorosłych zdiagnozowanych w kierunku ADHD. Sama mam ADHD, jestem zadaniowcem i co zaplanuję, to zrobię, bez względu na stan zdrowia. Od dwóch miesięcy mam złamaną rękę, nie może się zagoić, bo ciągle piszę. Jak ją złamałam? Przewróciłam się w domu. Ze zmęczenia. Przy mojej neuroatypowości i burzy hormonalnej w trakcie ciąży i po porodzie pojawiły się problemy z koncentracją, zaczęłam robić błędy ortograficzne. Czułam się, jakbym nie miała dostępu do swoich myśli. Zdarzało się, że nie potrafiłam wrócić do domu, nie wiedziałam, gdzie jestem, wpadałam w histeryczny płacz, miałam ataki paniki. Pisanie zawsze łatwo mi przychodziło, ale do pisania tej książki siadłam z niechęcią, bo musiałam rozdrapać zagojone rany. Zależało mi na tym, aby pokazać emocjonalny ciężar życia z ADHD. Rozmawiałam z innymi osobami zdiagnozowanymi w dorosłym wieku i to było bardzo bolesne. Okazało się, że nadal nie mam żadnego filtra i mocno wszystko przeżywam, obciążam się cudzymi historiami. Non stop płakałam.

Wyrosłam w niezdrowym przekonaniu, iż praca sprawia, że jestem wartościowym człowiekiem. Ale nigdy nie miałam tak intensywnego zawodowo czasu, jak okres ciąży i po porodzie. Starałam się dążyć do doskonałości w odgrywaniu wszystkich ról. Deadline jest dla mnie święty. Żyłam w ogromnym stresie, to rzutowało na rodzinę. W ciągu pierwszego roku życia mojego dziecka, gdy pracowałam i pisałam, prawie w ogóle nie spałam. Nie byłam w stanie wyłączyć myśli, a karmiąc piersią, nie mogłam przyjmować pewnych leków. Książkę skończyłam, gdy córka miała osiem miesięcy, ale wyrzuciłam pierwszą wersję i napisałam ją od nowa.

Odkąd jestem mamą, mam poczucie, że nie jestem w niczym dobra, bo robię wszystko na dwieście procent, a wychodzi mi osiemdziesiąt. Mam wyrzuty sumienia, że nie dość czasu spędzam z córką. Towarzyszy mi poczucie, że ciągle coś zawalam. Bywa, że pracuję wiele godzin na dobę, ale staram się następnego dnia odwrócić te proporcje. Coś za coś, ciągła logistyka i kalkulacje. Mój partner bardzo zaangażował się w opiekę nad naszą córką. Mamy niestereotypowe role. To on wziął urlop rodzicielski. Jednak jesteśmy sami. Nie mamy wioski, nikogo z rodziny, mieszkających w pobliżu rodziców, którzy mogą posiedzieć z dzieckiem, żebym ja poszła ogolić nogi. Nie mówiąc o pisaniu. Robię wszystko z dzieckiem na rękach.

Codziennie siedzę do tej czwartej nad ranem i piszę, zaczynam, gdy córka idzie spać. Tylko w nocy mam ciszę. Pracując z domu, z jednej strony trudno mi się skupić, z drugiej – mogę więcej być z córką. Czasami prowadzę lekcje przez komputer, a ona siedzi mi na kolanach. Ostatnio dostałam propozycję napisania artykułu, gdy byłam na rodzinnym wyjeździe. Oczywiście zgodziłam się, w wynajmowanej kawalerce wstawiałam stolik do łazienki, by nie świecić dziecku nocą światła. Mam zdjęcia, jak piszę między sedesem i wanną (śmiech).

Ale chyba nie ma znaczenia, jaką pracę wykonujemy. Wyobrażam sobie, że pracuję w supermarkecie od ósmej do osiemnastej, ciągle coś się psuje, z kimś się użeram, nadźwigam się palet i gdy wracam do domu, to nie mam siły do dziecka i też dręczą mnie wyrzuty sumienia. Bez względu na zawód, matce jest trudno pogodzić rodzicielstwo z pracą. Zwłaszcza wtedy, gdy nie ma rodziny, która jest blisko.

Sprawy męskie, a jakże zanalizowane
Porody i laktacje głównie pomijane

Joanna Mueller

poetka, eseistka, redaktorka, mama dwóch córek i trzech synów (18, 14, 12, 9 i 7 lat)

Pracuję lepiej, gdy sama sobie organizuję czas. Nie wyobrażam sobie, że przy piątce dzieci miałabym się zjawiać codziennie rano w biurze. Od wielu lat jestem redaktorką w Biurze Literackim i jest to praca zdalna. Mogę ją przykrajać do tego, że dzieci zaprowadzam, odprowadzam, albo tego, że akurat chorują. Redaguję cudze książki, ale przy okazji piszę swoje. Pracy w domu towarzyszy ciągłe napięcie, czy zdążę, i próba pogodzenia jej z innymi obowiązkami, takimi jak pranie czy gotowanie. A w naszym domu pralka chodzi minimum dwa razy dziennie.

Przy okazji redagowania czyjegoś tomu myślę o swoich pomysłach na wiersze. Zawsze coś notuję. Obojętnie, co robię i czytam, czy zawodowo, czy z własnych zainteresowań, zawsze w tle odbywa się praca wyobraźni i języka. Praca pod wiersz. W Dniu świra Adaś Miauczyński parzy sobie herbatkę, bierze notatnik i zasiada na kanapie, by napisać wiersz, oczywiście w ciszy i idealnych warunkach. Ja tak nie mam. Bardzo dużo pomysłów na wiersze pojawia się, kiedy wieszam pranie na strychu. To strasznie nudne, mój mózg może sobie wtedy uciec i cyzelować frazę.

Cieszę się, że coraz więcej mówi się o tym, iż praca literacka jest właśnie pracą, nie tylko hobby. Pisarze i pisarki też chcą godnie żyć. Praca w kulturze, która przynosi bardzo niskie dochody, nierzadko wynika z potrzeb wewnętrznych, ale jest ważna społecznie. I nawet poezja, która zdaje się „niszą nisz”, odgrywa istotną rolę: uwrażliwiania czytelników. Wciąż jednak mamy do wykonania dużo pracy filozoficzno-teoretycznej w temacie twórczego rodzicielstwa. Nie ma wielu książek, które łączą warstwę bycia matką i bycia matką piszącą. Sądzę, że nie należy tych warstw rozdzielać, one się przenikają i musimy to pokazywać. Ja się zawsze przyznawałam do tego, ile czerpię od moich dzieci w pisaniu. Oczywiście dzieci jako temat szybko pojawiły się w moich wierszach i esejach, ale też kiedy uczyły się mówić, to ich pomysły i żywioł językowy przenikały do mojej twórczości. Później pomyślałam, że powinnam spłacić ten dług, więc napisałam razem z nimi książkę Piraci dobrej roboty.

Widzę zmianę w tym, że codzienność zaczęła wchodzić do literatury. Kiedyś poezja potrafiła się oddzielać od życia. Niektóre poetki nie chciały w wierszach umieszczać swojego doświadczenia macierzyńskiego – i ja je rozumiem, bo to były inne czasy. Jedna z najważniejszych dla mnie pisarek, Adrienne Rich, napisała świetną książkę Zrodzone z kobiety, w której rozróżniała macierzyństwo instytucjonalne, narzucone przez społeczeństwo, i macierzyństwo jako doświadczenie. Miała trzech synów i przyznawała, że przez długi czas poezja była dla niej czymś oddzielnym od macierzyństwa, jedyną jej enklawą, dlatego nie chciała pisać w wierszach o dzieciach. To był początek lat siedemdziesiątych, od tamtego czasu została wykonana duża praca, by poetki przestały się wstydzić włączać osobiste doświadczenia w twórczość. Ważne, by i krytyka do tego dojrzała.

Współredagowałam dwie antologie poezji kobiet: Solistki oraz Warkoczami. Doświadczenie tego, jak zostały przyjęte przez krytyków, ale też przez krytyczki, było bardzo bolesne. Jeżeli już ktoś zauważał te książki i stwierdzał, że warto w ogóle zwrócić na nie uwagę, uznawał, że są o „babskich sprawach”. Krytyka nie zobaczyła w tych wierszach uniwersalnej poezji. Przecież uniwersalne problemy ludzkie to te „męskie” – metafizyczne, wzniosłe. To się na szczęście zmienia. Monika Glosowitz, do niedawna jurorka Silesiusa, przyznała, że kiedy jako młoda krytyczka czytała moje wiersze macierzyńskie, uważała, że to w ogóle nie jest temat. Jednak kiedy sama została mamą, zobaczyła, jak ważne jest szukanie języka dla tego doświadczenia. Przy czym moja poezja eksperymentuje w formie, więc to było kolejne dziwo zamiast prostego pisania o byciu mamą. Uważam, że poezja powinna wciąż wkraczać w sfery, których do tej pory nie opisywała. Macierzyństwo długo było jedną z nich. Kobiety obawiały się zaszufladkowania: „To ta poetka, która pisze o dzieciach, ciąży, depresji poporodowej”.

W pewnym momencie poczułam, że nie chcę już być kojarzona tylko z poezją macierzyńską. Dzieci były trochę starsze, zaczęłam pisać inne książki, rozpracowywać od strony feministycznej nie tylko macierzyństwo. Wydaje mi się, że dlatego krytyka spojrzała na mnie inaczej i zaczęto czytać moje wcześniejsze wiersze. Dostrzeżono, że nie są miłym obrazem macierzyństwa, lecz krytyką społeczną tego, jak się traktuje mamy, kobiety, w jakie stereotypy się nas wpycha. Sama zderzałam się z różnymi stereotypami w środowisku literackim. Czułam, że z tą moją gromadką dzieci nie pasuję. W pewnym momencie przestałam być zapraszana na wyjazdy, festiwale literackie. Widocznie uznano, że siedzę w domu z dziećmi. A z mojej strony wyglądało to tak, że jeśli już dostałam zaproszenie, to robiłam wszystko, żeby jechać.

Nigdy nie miałam umowy o pracę, zawsze byłam poza systemem zwolnień lekarskich. Miałam dużo trudności z donoszeniem drugiej ciąży, syn miał problemy z sercem, musiałam co tydzień jeździć na badania, a poza tym leżeć. A jednocześnie musiałam pracować. Do końca nie wiedziałam, czy syn urodzi się zdrowy, czy przeżyje. Napisałam wtedy tomik Wylinki, w którym odbija się mój lęk o dziecko, pojawia się też dużo języka medycznego. Kiedy synek leżał na oddziale neonatologicznym, ja zsyłałam książkę do druku.

Wspominałam już w Powlekać rosnące, że codzienna walka o pracę twórczą u kobiet jest na tyle duża, że chyba bardziej ją szanujemy. Pisałam tę książkę z kilkumiesięczną Agnieszką przy piersi, i to w trakcie przeprowadzki. Jak mi się to udało? Nie wiem. Ona była moim trzecim dzieckiem, ja stałam się matką wielodzietną i ta wielodzietność była dla mnie dziwna. Pisałam, żeby nie uświerknąć, nie oszaleć. Świrszczyńska napisała, że matka nie tylko rodzi dziecko, ale musi też samą siebie urodzić na nowo. Bo często stając się matką, rodzimy życie, ale zabijamy trochę siebie. Jestem już tylko matką, matką wielodzietną, nie Joanną. Dlatego pisanie bywa walką o samą siebie i wymaga niekiedy tytanicznego wysiłku i samozaparcia. Co mnie napędza? Chyba wciąż wierzę w to, co robię. Nie ukrywam, że jestem pracoholiczką, bez tego rysu charakteru nic by się nie udało. Długo mi się wydawało, że robienie wszystkiego naraz to moja zdolność, teraz jednak czuję się już zmęczona tym, że nie mam przestrzeni tylko na jedną rzecz, bo muszę jednocześnie myśleć o tym, czy zapakowałam dziecku strój do szkoły na WF, czy zapłaciłam składkę na wycieczkę i czy nie czas umówić szczepienie.

Nigdy nie byłam na rezydencji literackiej. To jedno z moich wielkich marzeń: pojechać gdziekolwiek na tydzień i tylko pisać. Wiem jednak od wielu osób, że rezydencja bywa czasem taką białą ścianą: człowiek ma pisać, a nie potrafi. Zastanawiam się, jak ja zareaguję, gdy nie będę mieć tego prania do powieszenia.

 


 

[1]Lead i śródtytuły pochodzą z Hymnu Matek Polek Piszących autorstwa Sylwii Chutnik, Anny Dziewit-Meller i Natalii Fiedorczuk, tworzących zespół PMS. Prawykonanie utworu odbyło się na Międzynarodowym Festiwalu Literatury Apostrof w 2017 roku.

Figurze matki jest poświęcony numer 04/2024 Notatnika Literackiego. Zapraszamy do lektury.