Praktyka

Silla

Karolina Lewestam
105 odsłon
„Silla”. Karolina Lewestam, wyd. Agora dla dzieci, 2023

Fragment powieści „Silla” Karoliny Lewestam.
Wydawnictwo Agora dla dzieci, 2023
Książka nominowana do Nagrody Literacka Podróż Hestii.


Znaleźli się w niskim wąwozie, z którego wypływał wąski pas rzeki. Nuna zwolniła do kłusu; jeszcze kilka chwil i znaleźli się po drugiej stronie wzniesienia.

Stanęli. Nie dochodził tutaj żaden dźwięk. Zgiełk walki umilkł, warczenie wilków zgasło, ziewnięcia fok wyciszyły się, syki panter rozpłynęły się w powietrzu. „Zupełnie jakby ktoś zdmuchnął świecę” – pomyślał Ari. Otarł czoło, przymknął oczy i kilka razy głęboko odetchnął. Jego płuca posłusznie napełniały się zimnym powietrzem, by wyrzucić je z siebie w postaci gorącej pary. A więc wciąż jest cały i zdrów. Odrzucił kaptur i rozejrzał się wokół.

Tak jak sądził, wzniesienie miało formę kręgu. Na zewnątrz kolisty pagórek był stromy, ale do środka opadał łagodnie, błyszcząc granatowym lodem. W samym środku kotliny było jezioro. Rozległe, spokojne jezioro, niezmącone żadną zmarszczką, niedotknięte palcem wiatru. To z tego zbiornika wypływała rzeka Oosun najpierw cienką, ciemną wstążką, by zmienić się w rwącą czerń, a potem daleko, na zachodzie, wpaść do morza. Słońce schyliło się już za las i ciche niebo nie miało koloru. Nic nie odbijało się w sennym lustrze wody.

Wody tak spokojnej, że chłopcu po plecach przebiegł delikatny dreszcz.

Mimo że nie świeciło już słońce, jezioro było jasne. Jasne i przejrzyste. Ari wiedział, że jest głębokie, niemal czuł, że powierzchnia przykrywa ciężką przepaść.

Wciąż było cicho jak w najciemniejszą noc. Nad nim nie kraknął żaden Ptak, pod nim nie poruszył się żaden kamień.
A więc to tego miejsca broniły pantery śnieżne. Chłopiec dał Nunie znak, ściskając jej boki kolanami; chciał… musiał podejść nad sam brzeg. Krowa ruszyła stępa ku jezioru.

Woda była zupełnie przezroczysta. Jak powietrze w jasny dzień. Ari zsunął się z Nuny, podszedł tak blisko, że od razu namokły mu czubki butów, i spojrzał w głąb. Dno opadało stromo, ale nie pionowo, a gdy opadło już tak nisko, jak chciało, stawało się płaskie i rozległe. W głębi, w samym sercu jeziora, była skała. Ogromna, płaska, rozłożysta skała o ostrych krawędziach, poszarpana.

– Idę – odezwała się cicho Nuna. – Na północ.

– Nie! – przeraził się Ari. – Nie idź. Zostań ze mną.

Nuna jednak odwróciła się i zaczęła iść w stronę rzecznego wąwozu. Ari wpadł w panikę. Nie chciał, nie mógł zostać sam.
Rzucił się za Nuną i zaczął mówić szybko i bezładnie, na granicy płaczu:

– Nuna. Nie. Tu. Zostań ze mną tu. Ja nie wiem. Co teraz.

Nuna, proszę cię, Nuna. Nie sam. Nie mogę sam.

– Teraz musisz sam – powiedziała krowa. – Ja idę.

Chciał ją prosić, żeby została, przytulić się do jej puchatego pyska, głaskać czarne łaty, tę tajemniczą łatę nieskończoności i tę na drugim boku, ciepłą, miękką, futrzaną. Przypadł do sierści i zanurzył w niej dłonie. Nuna znosiła to w spokoju. Czekała. Zgadzała się, by chłopiec się pożegnał.

Ari w końcu zrozumiał, że krowa pójdzie i że nic tego nie zmieni. Odjął dłonie od jej boku, ale ze zdziwieniem spostrzegł, że znów kłąb futra został mu w dłoni.

„Śnieżne krowy gubią sierść” – przypomniał sobie. Wsadził palce głęboko pod wierzchnią warstwę futra i wyciągnął dwie garście miękkiego puchu.

– Twoja sierść, Nuno. Twoje futro…

Krowa nie odezwała się, a on wyciągnął kolejną garść podszerstka. Był miły w dotyku i mocno pachniał krową. Chłopiec zanurzył w kłębku nos. „Mama zrobiłaby z tego świetny koc” – pomyślał. Wtem coś mu przyszło do głowy. Zaczął wyciągać garść po garści, coraz szybciej i szybciej; zapamiętał się w uwalnianiu Nuny od liniejącej sierści, tak jakby chciał zapomnieć, gdzie się znalazł i po co. Wyciągał futro kawałek po kawałku u tego boku Nuny, na którym łata była dziwna i wielka. Pracował bez wytchnienia – może pięć minut, a może pięćdziesiąt (czas przecież wciąż zachowywał się dziwacznie), aż w końcu cały bok Nuny był pokryty już tylko gładką, wyczesaną i przylegającą do skóry sierścią.
A potem Ari przymknął oczy, cofnął się o krok i znów je otworzył.

Nie tego się spodziewał. Jeżeli w ogóle spodziewał się czegokolwiek. Spod splątanego futra wydobył się bowiem napis, teraz równo i gładko wypisany czarnym włosiem na wygładzonej, krótkiej, białej sierści:

By mieć moją miłość,

Uczynić nie trzeba nic.

I tyle.

Czy to była ta droga, którą chłopiec miał znaleźć po drugiej stronie nieskończoności? Czy po to szedł przez góry, po to uciekał z miasta, po to leciał balonem… i po to więzili tę biedną krowę, żeby mógł się dowiedzieć, że dla czyjejś tam miłości uczynić nie musi nic?

Poczuł, jak wzbiera w nim złość. „Jeśli to wiadomość od ciebie, kobieto o zielonych oczach, możesz być pewna, że dla twojej miłości nie zrobię nic. Nic a nic”.

Poczuł się oszukany. W oczach zapiekły go łzy. Ale czasem z rozczarowania płynie nagła siła, bo człowiek rozumie nagle, że jest naprawdę sam.

– Idź już, Nuno. Za wszystko ci dziękuję.

– Bądź zdrów.

I już jej nie było.

Ari podszedł do jeziora. Wiedział, co musi zrobić. Zrobił krok w spokojną wodę. Kolista zmarszczka zmąciła powierzchnię, a za nią popłynęło kolejne koło; a potem następne i następne. Woda stanęła, cisza rozsnuła się znów po jej powierzchni.
Niebo ściemniało, wiatr umarł. Ari zrobił kolejny krok, a potem jeszcze jeden. Zawahał się i popatrzył w niebo, na blady kształt srebrnego Siarnaqa. Przymknął oczy. Na Tlate Hiin teraz rodzice na pewno nawoływali dzieci, które goniły się po śnieżnych pagórkach i podkradały jajka Ptakom. Gdzieś w cichych zakątkach Lasu zające zbijały się w ciepłe kule, by ogrzać się nawzajem. U podnóża gór niedźwiedzie właziły do nor, by snuć wieczorne opowieści. W małych wioskach, takich jak Sirimiut, ludzie urządzali wieczorne śpiewy i dzielili się jedzeniem.

Dla większej części świata był to zupełnie zwyczajny wieczór.

Nie dla Ariego.

Po głowie kołatał mu się sen z Nu-Uk. Tak jak w tamtym śnie, woda szeptała do niego, wabiła go do środka.

Chłopiec zrobił kolejny krok.