Fragment powieści „Silla” Karoliny Lewestam.
Wydawnictwo Agora dla dzieci, 2023
Książka nominowana do Nagrody Literacka Podróż Hestii.
Znaleźli się w niskim wąwozie, z którego wypływał wąski pas rzeki. Nuna zwolniła do kłusu; jeszcze kilka chwil i znaleźli się po drugiej stronie wzniesienia.
Stanęli. Nie dochodził tutaj żaden dźwięk. Zgiełk walki umilkł, warczenie wilków zgasło, ziewnięcia fok wyciszyły się, syki panter rozpłynęły się w powietrzu. „Zupełnie jakby ktoś zdmuchnął świecę” – pomyślał Ari. Otarł czoło, przymknął oczy i kilka razy głęboko odetchnął. Jego płuca posłusznie napełniały się zimnym powietrzem, by wyrzucić je z siebie w postaci gorącej pary. A więc wciąż jest cały i zdrów. Odrzucił kaptur i rozejrzał się wokół.
Tak jak sądził, wzniesienie miało formę kręgu. Na zewnątrz kolisty pagórek był stromy, ale do środka opadał łagodnie, błyszcząc granatowym lodem. W samym środku kotliny było jezioro. Rozległe, spokojne jezioro, niezmącone żadną zmarszczką, niedotknięte palcem wiatru. To z tego zbiornika wypływała rzeka Oosun najpierw cienką, ciemną wstążką, by zmienić się w rwącą czerń, a potem daleko, na zachodzie, wpaść do morza. Słońce schyliło się już za las i ciche niebo nie miało koloru. Nic nie odbijało się w sennym lustrze wody.
Wody tak spokojnej, że chłopcu po plecach przebiegł delikatny dreszcz.
Mimo że nie świeciło już słońce, jezioro było jasne. Jasne i przejrzyste. Ari wiedział, że jest głębokie, niemal czuł, że powierzchnia przykrywa ciężką przepaść.
Wciąż było cicho jak w najciemniejszą noc. Nad nim nie kraknął żaden Ptak, pod nim nie poruszył się żaden kamień.
A więc to tego miejsca broniły pantery śnieżne. Chłopiec dał Nunie znak, ściskając jej boki kolanami; chciał… musiał podejść nad sam brzeg. Krowa ruszyła stępa ku jezioru.
Woda była zupełnie przezroczysta. Jak powietrze w jasny dzień. Ari zsunął się z Nuny, podszedł tak blisko, że od razu namokły mu czubki butów, i spojrzał w głąb. Dno opadało stromo, ale nie pionowo, a gdy opadło już tak nisko, jak chciało, stawało się płaskie i rozległe. W głębi, w samym sercu jeziora, była skała. Ogromna, płaska, rozłożysta skała o ostrych krawędziach, poszarpana.
– Idę – odezwała się cicho Nuna. – Na północ.
– Nie! – przeraził się Ari. – Nie idź. Zostań ze mną.
Nuna jednak odwróciła się i zaczęła iść w stronę rzecznego wąwozu. Ari wpadł w panikę. Nie chciał, nie mógł zostać sam.
Rzucił się za Nuną i zaczął mówić szybko i bezładnie, na granicy płaczu:
– Nuna. Nie. Tu. Zostań ze mną tu. Ja nie wiem. Co teraz.
Nuna, proszę cię, Nuna. Nie sam. Nie mogę sam.
– Teraz musisz sam – powiedziała krowa. – Ja idę.
Chciał ją prosić, żeby została, przytulić się do jej puchatego pyska, głaskać czarne łaty, tę tajemniczą łatę nieskończoności i tę na drugim boku, ciepłą, miękką, futrzaną. Przypadł do sierści i zanurzył w niej dłonie. Nuna znosiła to w spokoju. Czekała. Zgadzała się, by chłopiec się pożegnał.
Ari w końcu zrozumiał, że krowa pójdzie i że nic tego nie zmieni. Odjął dłonie od jej boku, ale ze zdziwieniem spostrzegł, że znów kłąb futra został mu w dłoni.
„Śnieżne krowy gubią sierść” – przypomniał sobie. Wsadził palce głęboko pod wierzchnią warstwę futra i wyciągnął dwie garście miękkiego puchu.
– Twoja sierść, Nuno. Twoje futro…
Krowa nie odezwała się, a on wyciągnął kolejną garść podszerstka. Był miły w dotyku i mocno pachniał krową. Chłopiec zanurzył w kłębku nos. „Mama zrobiłaby z tego świetny koc” – pomyślał. Wtem coś mu przyszło do głowy. Zaczął wyciągać garść po garści, coraz szybciej i szybciej; zapamiętał się w uwalnianiu Nuny od liniejącej sierści, tak jakby chciał zapomnieć, gdzie się znalazł i po co. Wyciągał futro kawałek po kawałku u tego boku Nuny, na którym łata była dziwna i wielka. Pracował bez wytchnienia – może pięć minut, a może pięćdziesiąt (czas przecież wciąż zachowywał się dziwacznie), aż w końcu cały bok Nuny był pokryty już tylko gładką, wyczesaną i przylegającą do skóry sierścią.
A potem Ari przymknął oczy, cofnął się o krok i znów je otworzył.
Nie tego się spodziewał. Jeżeli w ogóle spodziewał się czegokolwiek. Spod splątanego futra wydobył się bowiem napis, teraz równo i gładko wypisany czarnym włosiem na wygładzonej, krótkiej, białej sierści:
By mieć moją miłość,
Uczynić nie trzeba nic.
I tyle.
Czy to była ta droga, którą chłopiec miał znaleźć po drugiej stronie nieskończoności? Czy po to szedł przez góry, po to uciekał z miasta, po to leciał balonem… i po to więzili tę biedną krowę, żeby mógł się dowiedzieć, że dla czyjejś tam miłości uczynić nie musi nic?
Poczuł, jak wzbiera w nim złość. „Jeśli to wiadomość od ciebie, kobieto o zielonych oczach, możesz być pewna, że dla twojej miłości nie zrobię nic. Nic a nic”.
Poczuł się oszukany. W oczach zapiekły go łzy. Ale czasem z rozczarowania płynie nagła siła, bo człowiek rozumie nagle, że jest naprawdę sam.
– Idź już, Nuno. Za wszystko ci dziękuję.
– Bądź zdrów.
I już jej nie było.
Ari podszedł do jeziora. Wiedział, co musi zrobić. Zrobił krok w spokojną wodę. Kolista zmarszczka zmąciła powierzchnię, a za nią popłynęło kolejne koło; a potem następne i następne. Woda stanęła, cisza rozsnuła się znów po jej powierzchni.
Niebo ściemniało, wiatr umarł. Ari zrobił kolejny krok, a potem jeszcze jeden. Zawahał się i popatrzył w niebo, na blady kształt srebrnego Siarnaqa. Przymknął oczy. Na Tlate Hiin teraz rodzice na pewno nawoływali dzieci, które goniły się po śnieżnych pagórkach i podkradały jajka Ptakom. Gdzieś w cichych zakątkach Lasu zające zbijały się w ciepłe kule, by ogrzać się nawzajem. U podnóża gór niedźwiedzie właziły do nor, by snuć wieczorne opowieści. W małych wioskach, takich jak Sirimiut, ludzie urządzali wieczorne śpiewy i dzielili się jedzeniem.
Dla większej części świata był to zupełnie zwyczajny wieczór.
Nie dla Ariego.
Po głowie kołatał mu się sen z Nu-Uk. Tak jak w tamtym śnie, woda szeptała do niego, wabiła go do środka.
Chłopiec zrobił kolejny krok.