Fragment powieści Szarlatan Izaaka Baszewisa Singera,
Wydawnictwo Fame Art, 2024
Fiszelzon chciał zasnąć, ale oczy mu się nie zamykały. Jego pobudzony mózg nieustannie pracował. W myślach rozmawiał z żywymi i zmarłymi, z kobietami, o których nie wiedział, czy jeszcze są na tym świecie, czy już z niego odeszły. Zaczął, tak jak w czasach chłopięcych, fantazjować o szczęściu, magicznych mocach, czarach i odkryciach. W kółko wyobrażał sobie zwycięstwa nad Hitlerem i Mussolinim, ich armie spalone tajemniczym promieniowaniem, wydobywał ich okręty wojenne z mórz i zanurzał je w stanowych jeziorach Lake George i Lake Placid, zbudował statek kosmiczny i poleciał nim na Księżyc i planety, na których nie tylko odkrył nieznane cywilizacje, ale znalazł też żywność i lekarstwa, które przedłużały życie o miliony lat…
Sam przed sobą czuł wstyd, że pozwala sobie na fantazje, które pachną duchową masturbacją, ale kiedy człowiek nie może zasnąć, z trudem kontroluje swoje myśli. Jego mózg pracował jak maszyna. Słyszał niemal, jak komórki ocierają się o siebie.
Zasnął dopiero o świcie, więc obudził się zmęczony. Trudno było mu ruszyć rękami i nogami i czuł ciężar w żołądku. Zegar wskazywał, że jest dopiero za piętnaście siódma. Kilka minut później rozdzwonił się budzik. Bronia obudziła się i wyciągnęła rękę, by go wyłączyć. Fiszelzon również wyciągnął dłoń i ich palce na chwilę się zetknęły. Bronia wyłączyła alarm i wyszła z łóżka – półnaga piękność, która już go nie poruszała. Nie miał co do tego żadnych złudzeń.
– Która godzina? Zawsze nastawiam na pół do siódmej, ale zawsze dzwoni, jak jest już siódma. Muszę się wykąpać.
Mówiła zarówno do siebie, jak i do niego, ale i tak nie wymagało to żadnej odpowiedzi.
Fiszelzon usiadł.
– Za co by się tu wziąć? – zapytał sam siebie. Nie miał ochoty jeść, czytać ani poprawiać swoich rękopisów, które i tak do niczego się nie nadawały. Po co je korygować? Dla kogo? Nie było zatem powodu, żeby wstawać. Nie miał nawet znaczenia wczorajszy pocałunek dziewczyny. To była dla niej tylko jakaś gra. Może chciała go sprowokować, żeby podrzucił jej liścik. Tacy ludzie są nawet zdolni do – jak to się nazywa – szantażu.
Fiszelzon nie był śpiący, ale znów położył głowę na poduszce. Bronia wyszła z łazienki.
– Ale niechlujna ta gospodyni… Chlew nie łazienka.
– Zgadza się.
– Możesz mi dzisiaj znowu kupić trzy czwarte funta mielonego? Weź też trochę warzyw.
– Jakich? Konkretnie czego?
– Może być szpinak albo sałata… Weź, co dostaniesz…
– Tu jest Nowy Jork. Dostać można wszystko.
– Nie mam czasu na twój sarkazm. Chodź, zjemy śniadanie.
– Nie jestem głodny.
– Zawsze jem sama. Chodź, napij się chociaż herbaty.
– Bessi może przyjść.
– A co się jej tak boisz? Siedzisz z nią do pierwszej w nocy.
– W nocy przychodzą duchy.
Bronia zaczęła mocować się z gorsetem. Nie mogła go wciągnąć, więc Fiszelzon wstał z łóżka, żeby jej pomóc. Po chwili założył szlafrok i kapcie i poszedł z nią do kuchni, w której było już nagrzane. Bronia podpaliła gaz w kuchence.
– Jak długo może to trwać? – spytała, kierując te słowa ni do Fiszelzona, ni do czajnika.
– Co takiego?
– Jak to co? Wojna.
– Nikt, ale to nikt tego nie wie.
– Mówię ci, Hitler dotrzyma słowa. Wymorduje wszystkich. Nawet jak przegra, żaden Żyd w Polsce i tak nie przeżyje.
Fiszelzon pochylił głowę.
– A co można zrobić? Jesteśmy bezradni. Światem rządzi tylko jedno: siła.
– Może i tak, ale gdyby cały świat się zjednoczył przeciwko niemu, poddałby się.
– Świat nigdy nie przejmował się złoczyńcami. Ktoś, kto chce zabić, zabija.
– To po co żyć na takim świecie? Nie wiedziałam, że ten świat jest taki.
– Gdybyś poczytała o historii, wiedziałabyś.
– W takim razie Boga nie ma.
– Jest, na pewno jest. Ale gdzie jest powiedziane, że Bóg musi być dobry? On sam jest okrutny. Zabija nie tylko tutaj, na ziemi, ale też na miliardach innych planet.
– Jest tak lub siak, ale paczki do Warszawy dochodzą. Wszystkie, tylko nie moje…
2.
Gdy tylko Bronia wyszła, na korytarzu zadzwonił telefon. Bessi też już nie było w domu. Fiszelzon myślał, że to nie do niego, bo kto by do niego dzwonił tak wcześnie? Mimo to podbiegł i podniósł słuchawkę. Od razu rozpoznał Morisa Kaliszera, choć głos brzmiał nieco inaczej niż zwykle: był zduszony i chrapliwy, jak głos kogoś, kto był wściekły lub dotknęło go nieszczęście.
– Herman, muszę z tobą o czymś porozmawiać!
– O tej porze? No dobrze, mów.
– Nie chcę przez telefon. Mógłbym wpaść do ciebie? Obudziłem cię pewnie, co?
– Nie, siedziałem w kuchni.
– No tak… Sprawa jest ważna. Wiesz co? Spotkajmy się gdzieś. Zjemy razem śniadanie. To znaczy jeśli będę mógł jeść. Najwyżej napiję się kawy.
– Ale co się stało? Coś z dziećmi?
– Nie, nie z dziećmi.
– Interesy, co?
– Wszystko ci powiem.
– Gdzie się spotykamy?
Moris podał Hermanowi adres, kazał mu wziąć taksówkę i dodał:
– Na mój koszt!
Herman Fiszelzon szybko się ogolił, wykąpał i ubrał.
– Znów coś na dzień dobry – mruknął do siebie. Zawsze liczył na to, że zrobi coś od rana. Napisze coś albo chociaż poprawi w rękopisie, ale zawsze kończyło się niczym. W gruncie rzeczy jednak się cieszył, że wychodzi z domu. Tym bardziej że lubił jeździć taksówką.
Przed wyjściem zajrzał jeszcze do salonu.
– Auf wiedersehen, duchy! – powiedział żartem.
Fakt, że musi wyjść o tak wczesnej porze, był mu nie w smak z jednego tylko powodu: nie przyszła jeszcze poczta. Zawsze spodziewał się jakiegoś ważnego listu, który coś poprawi, odmieni jego życie. Ale cóż, list nie zając, nie ucieknie! – pocieszał się. Miał na sobie jasny garnitur i słomkowy kapelusz. Po drodze kupił gazetę i szybko złapał taksówkę.
Miejskie polewaczki spryskiwały już uliczny bruk. Przez otwarte okno taksówki wpadał ciepły wietrzyk, świeciło słońce.
– No tak, natura wciąż robi swoje – mruknął pod nosem Fiszelzon. Żeby choć raz zapomniała obrócić Ziemię! Od miliardów lat bez przerwy toczy kulę ziemską wokół Słońca. W końcu musi być w tym jakiś cel.
W powietrzu unosił się zapach asfaltu, owoców, benzyny i jeszcze czegoś słodkiego… Pachniało też latem.