Praktyka

Wstążeczki

Maria Halber
745 odsłon
Maria Halber

Miał być koniec, drastyczne cięcie. Miało być – pozbycie się. A zamiast tego: mała wiosna.
Mała wiosna, mówiła, choć była dopiero połowa lutego, szron trzesz- czał na drzewach i wciąż trzeba było nosić te warstwy, okutać ciało, warstwa za warstwą, owinąć. Mała wiosna, wiosny mała pestka, którą ktoś wziął i rzucił na zmarzniętą ziemię, i zaraz miała wykluć się i rosnąć, i rosnąć.

I czas znów mógł płynąć, nie przeciekać, myślała. I nie oznaczało to, że nie uciekał, bo uciekał przecież tak jak zawsze: prędko, z premedytacją, bez oglądania się za siebie. Znowu jednak mógł płynąć, nie tylko przeciekać przez palce. Dni mogły być jakieś, nie żadne. Znów można było na czasie zawiązywać supełki, wstążeczki, mówić sobie, że tu się to zdarzyło, a tu tamto; że tu był jakiś czas, a w jego środku działy się rzeczy.

Zapowiedzią rzeczy była dana sobie obietnica – o tym końcu właśnie, niby śmierci. I że zada sobie ją sama. Ale to nie będzie śmierć prawdziwa, tylko właśnie taka tyci, tyci, malusieńka; śmierć niewinna, w tej niewinności nieprawdziwa i pewnie trochę zbędna. Po prostu musi z siebie wyplenić to coś odstręczającego, tak sobie powiedziała, zdecydowanym ruchem zaznaczyć punkt odcięcia. Śmierć udawana, samej sobie obiecana, a na jej czubku zawiązany supeł, kokardka.

A jeszcze wcześniejsza wstążeczka czasu – albo nie, to nie jest to słowo. Wcześniejszy to był sznur, taśma izolacyjna, którą zakleja się usta zakładnikom w filmach akcji. Wcześniejszy był gwóźdź, ostry i wielki, nie do zdarcia. I do trumny był to gwóźdź, dosłownie, z jego użyciem miała zabić deskami czas z tamtym. A potem na wieczne zapomnienie pogrzebać przynależną do tego czasu siebie.

Spotykali się trzy, może cztery tygodnie.

I nie, że to miało jakieś ogromne znaczenie. Żadne duże słowo nijak się nie trzyma tak krótkiego epizodu i przecież nieważne, nieważne, powtarzała jak mantrę, raz po raz odganiając od siebie myśli. A myśli, tymi zabiegami zupełnie nieprzejęte, wciąż zawiązywały się jak gordyjski węzeł na ich ostatniej rozmowie.

Wtedy jeszcze było jasno, nieznośnie, miała pisać, ale przez to światło nie mogła. Trochę miał jej służyć za wymówkę, trochę rozproszenie, tak przynajmniej z początku myślała, trochę po to, żeby przetrwać lato i to paraliżujące słońce. Lecz im bardziej to chciała w coś złożyć, tym bardziej w nic się to nie składało, i tylko ta niemoc, gdy przychodziła do niego raz po raz, siadała na fotelu, w kącie, z takim poczuciem, że nie jest do końca mile widziana. I czekała. Ale przecież nie odmawiał jej tego przychodzenia, gdyby mu się nie podobało, toby jej chyba coś powiedział, prawda?

Aż w dniu, który miał okazać się ostatnim, z fotela przeniosła się na podniszczone dębowe krzesło przy jego stole. I patrzyła, jak coś tam stuka na laptopie, jak zawsze, nawet nie podnosząc na nią wzroku. Wzięła trochę zbyt duży haust powietrza.
I tak mu to nakreśliła, niby od niechcenia, i naprawdę bez presji się starała, że jakoś to w żadną stronę nie idzie, że on się do niej nigdy nie odzywa pierwszy, że może ona sobie wymyśliła, że to inaczej powinno wyglądać, ale nie wie. Sama ma na głowie sporo, więc stwierdziła, że zapyta.

Na co on się podrapał po brodzie, niby zadumał, ale jakoś tak nazbyt teatralnie, powiedział: myślałem, że się zgrywasz i tylko tak mówisz, że jesteś zwykłą osobą, tylko że zwykła i zwykła, zwykłe poranki i zwykłe wieczory, zainteresowania dla normalnych ludzi. No sorry, ale ja to bym chciał od życia jednak czegoś innego, po prostu mamy różne temperamenty, różne potrzeby, konflikt interesów itepe, ty siedzisz w tych swoich sprawach, doktorat miałaś pisać o czymś niby i co? To nie są moje klimaty, i to jest okej chyba. No, i ja też się już trochę spotykam z Joanną, sama przyznasz, że bardziej do siebie pasujemy. No, tak po prostu dla wszystkich będzie lepiej, co nie?

Na to już nic nie odpowiedziała. Czas zatrzymał się, a potem zaczął przeciekać.

*
Bo może jednak ja jestem taką zwykłą osobą – znów mówiła ściszonym głosem do telefonu i to była kolejna ze zdecydowanie zbyt wielu rozmów, które wbrew etykiecie odbywała w środkach komunikacji miejskiej. Może miał rację z tym: i każdy by się wynudził, i potem dalej, w kółko, że Joanna i Joanna. A tamta jej powiedziała, że ile można, że ją błaga, po prostu na wszystko na świecie, żeby sobie wybiła z głowy i jego, i tę Joannę całą, i kto to w ogóle jest, ja cię proszę, tego nie da się już słuchać, naprawdę. Wiosna idzie, już nawet jest ta wiosna, tylko mała, po prostu trzeba patrzeć w przód, a tamto odpuścić, przeczekać. Żebyś się znowu nie zafiksowała na czymś jak na tej matematyce, której nie znosisz podobno przecież, a teraz piszesz z tego doktorat, i po co, żeby przypodobać się komuś, kto dawno temu stał się dla ciebie zupełnie nieistotny? No po prostu zastanów się nad sobą. Ale jak coś, to jestem oczywiście, jak coś, to zawsze dzwoń.

Wrzuciła telefon do torebki. Zaraz szarpnęło nią tak, jakby ktoś prze- plótł przez splot słoneczny sznurek i pociągnął z całej siły: raz do tyłu, raz do przodu i jeszcze raz do tyłu, gwałtowniej. W ostatniej chwili chwyciła za oparcie fotela obok. Złapała oddech, a za nią uniosła się fala kolejnych oddechów, rwanych i ciężkich, stękań, pojękiwań, nawoływań o pomoc, podziękowań, pogróżek.

Przepraszam państwa, wypadek był!, krzyknął kierowca autobusu. Zmiana trasy będzie, jedziemy okrężną drogą. Jak komu nie pasuje, to za chwilę będzie mógł wysiąść.

Nie wysiadła. Przez zaparowaną od tych oddechów szybę patrzyła na miasto, ten fragment jego podszewki, który nigdy nie był jej po drodze, wszystko bardziej rozchełstane, porozrzucane bezładnie. Zaraz zwróciła uwagę na gmach, zdecydowanie zbyt dostojny jak na te okolice, na jego ogromne drzwi, wieńczący je łuk i niżej, z drzwi wysypujące się dziewczę- ta, odziane w wielkie płaszcze, puchowe kurtki. Zmrużyła oczy, wytężyła wzrok i patrzyła, patrzyła, patrzyła. Spod pół tych warstw dziewczynom wystawały tiulowe falbany.

Wróciła do mieszkania dobrą godzinę później niż zazwyczaj. Trochę pokrzątała się bez celu, w jakimś dziwnym dygocie. Wreszcie zaczęła prze- stawiać książki na regale, te znienawidzone, o teorii prawdopodobieństwa i ekonomii. Lubiła tworzyć z ich grzbietów nowe wzory, nieoczywiste gra- dienty, to ją zawsze uspokajało. W końcu usiadła do biurka, ale zamiast pisać kolejny rozdział doktoratu, zaczęła sprawdzać trasy autobusów, no- tować nazwy przystanków, godziny odjazdów.

Kolejnego dnia zaraz po wyjściu z uczelni udała się w stronę przeciw- ną do tej zwyczajowej. I to był pierwszy supełek, pierwsza z pełną świado- mością zawiązana na tym czasie wstążeczka – przecięła mały skwer, skręciła: dwa razy w prawo, potem chwilę prosto i przez ulicę, i znów w prawo. Wsiadła do autobusu, żeby po dwóch przystankach wysiąść, odczekać pod wiatą kilka minut i wsiąść do kolejnego, takiego, co jedzie niemożliwie okrężną drogą, dużo za długo i jakoś się tak toczy nieporadnie, zawsze korkując się tam przy rondzie. Ale to nie ma znaczenia, dla niej to jest wręcz bardzo dobrze. Wtedy, w tym korku, można przykleić nos do szyby i wpatrywać się w gmach szkoły baletowej.

*

A potem z lutego zrobił się marzec, z małej wiosny – wiosna już podrośnięta całkiem, tyle że w wersji demo. Ten moment, kiedy między szron, wicher i zimno nagle, zupełnie niespodziewanie, wpełza słońce i zaraz rozsiada się wygodnie na bezchmurnym, błękitnym niebie. Krótkie okienko ciepłego, zwiastun pogody, która za miesiąc czy dwa nie będzie budzić większych emocji. Dłużej, niżby to miało sens, stały w kolejce po rurki z kremem, rurki jak za dawnych czasów, jak głosił krzywo wyklejony na witrynie napis, i znowu te myśli o mijaniu, o odcinaniu siebie od siebie. I zaraz wstążka, satynowa tasiemka, co trzyma w ryzach stosik waflowych rurek owiniętych papierem.

Ja już nie mogę z tobą, co ty się tak uparłaś na tę Joannę? Ona nawet tego baletu nie tańczy na serio, tylko raz na jakiś czas wpadnie na zajęcia, żeby wrzucić zdjęcie na Instagrama. Wszyscy o tym wiedzą. A ty super- łebska dziewczyna jesteś, przecież zaraz skończysz pisać ten doktorat, no zobacz, przecież to jest zupełnie inny poziom. A zresztą, po co się tak po- równywać? Tamtej matka tańczyła, to jest prawda, owszem – jej matka to emerytowana baletnica, ale też nie jakaś bardzo znana, prowadzi tę szkółkę, i to jest cała Joanny tajemnica, wielki sekret jej skomplikowanej osoby. Nie wiedziałaś?

Może i wiedziała, ale co z tego, skoro jak Joanna tańczy, jak wiruje wokół jej talii sztywny tiul i niesie się dźwięk uderzeń point o parkiet, to jest w tym jakieś światło. Światło jak na przykład księżycowy blask, co się po zmierzchu rozpycha w szparach między zasłonami, w prześwitach. Nie daje spać. Światło blade i srebrne, światło zimne, ale nie takie, od którego się zamarza, tylko takie, w którym można się przejrzeć, a potem w samej sobie dojrzeć wielką, ziejącą dziurę, myśli sobie. I zaraz odpowiada tamtej: nie wiedziałam.

No i jak zwykle uwalona tym kremem, mówi, i zaraz przyciska jej serwetkę do nosa, za mocno trochę przeciera, niby matczynym gestem. Spacerują po parku. Połacie trawnika pokiereszowane niedawną zimą, wa- lające się śmieci, cały ten syf po roztopach, w tym słońcu, wstyd nie do ukrycia, wyłysiałe drzewa. Niepokój. Mówi: sama już nie wiem, o co mi chodzi z nią. Może o to samo, co zazwyczaj.

No i oni się spotykali może z miesiąc po tobie i to maksymalnie, a może nawet mniej, nie wiem, ale na pewno jej powiedział to samo, a nawet jeśli coś innego, to na jedno wyszło. Daj sobie spokój, dziewczyno, dokończ wreszcie ten ostatni rozdział, teraz jest twój czas, piękną będziesz miała wiosnę, piękne lato.

Tak zrobię, odpowiada. Może tylko jeszcze nie od dzisiaj, może nie od jutra. Zacznę od tego, że już nic nikomu o tym nie powiem, co ty na to? Dobrze. I łapie ją zaraz pod ramię, przyspiesza.

A wiosna już chyba naprawdę osiada, zapowiadali deszcz, a jest tylko słońce i słońce, i słońce. Na tym późnozimowym słońcu zawiązuje kolejny supełek, wstążeczkę.

*

Pointy włożyła z powrotem do bawełnianego woreczka, woreczek – do kar- tonu, okleiła go taśmą i zaniosła na pocztę. Pewnie przyjmą zwrot, w końcu raz tylko je przymierzyła, owinęła tasiemkę wokół kostki i wyżej, w połowie łydki, zawiązała kokardkę. Przejrzała się wtedy w lustrze i ocknęła zaraz, jak śmieszna, jak groteskowa jest w tych baletkach. Zaraz jej się zwizualizowało w głowie słowo: przesada. I uczepiła się tego słowa, obwiązała sobie nim wyobraźnię jak jutowym sznurkiem. Już naprawdę koniec, już zakaz.

Z dnia na dzień czas znów stał się duży i pojemny, przestała chcieć się z nim siłować, był przestrzenny i miał w sobie dość powietrza, żeby roz- wiać potrzebę wracania z uczelni okrężną drogą. Znowu ta niby-zwykłość, jednak przytulna i swojska, zwyczajny rozkład dnia, rozgościła się w nim na nowo. Rozmyślała o liczbach, majestatycznych wzorach, którymi można objąć jakiś wyimek ze świata, i o sobie też jakoś łaskawiej myślała, nagle znowu chciało jej się pisać. Wieczór po wieczorze ćwiczenia w odpuszcza- niu, w tym przecież zawsze była dobra – zmusić się do czegoś i zmuszać tak długo, aż jej to wejdzie w nawyk, przesiąknie do krwiobiegu, aż to będzie dla niej zupełnie naturalne. Któregoś z tych wieczorów wreszcie stawia kropkę wieńczącą długie lata pracy nad rozprawą doktorską.

*

I ostatni supełek tego czasu: pełnia. Światło księżyca, co kładzie się szczo- drym pasem na froncie gmachu szkoły baletowej, odbija w szybach. Obserwuje ten blask, czekając na światłach, na przejściu dla pieszych – ciągnące się w nieskończoność czerwone i zaraz zielone, krótkie jak mgnienie oka. Tak przecież sobie obiecała jeszcze wczoraj, że to ostatni raz będzie i już tylko śmierć, taka dla hecy, a po niej – najprawdziwsze odrodzenie. I niby patrzy w górę, na ten księżyc, niby przed siebie patrzy, ale patrzy też w tył, na te wszystkie długie dni-nic, na te strony doktoratu przewlekle niepisane, manowce, po których sama się prowadzała. Rozgląda się na boki. I nagle zrywa się wiatr i rozdmuchuje te wszystkie wstążeczki, jeden po drugim rozwiązuje kolejne supełki. I to jest ten wiatr, na który czekała, taki, co zwiastuje koniec, drastyczne cięcie, ale przecież też początek, zapowia- dając coś, o czym może jeszcze nikt nie wie. Wieczorny wiatr przynosi prawdziwą wiosnę.
Z drugiej strony ulicy rusza Joanna, uśmiecha się lekko i przeciągle spogląda jej w oczy.


MARIA HALBER – poetka, redaktorka, autorka książki poetyckiej Przejścia (SDK, 2020) i powieści Strużki (Cyran- ka, 2023). Publikowała m.in. w „Dwutygodniku”, „Małym Formacie”, „Wizjach” i „Piśmie. Magazynie opinii”. Współ- tworzy inicjatywę Girls and Queers to The Front. Mieszka w Warszawie. Opowiadanie „Wstążeczki” zostało pierwotnie opublikowane w Notatniku Literackim nr 2–3 (3–4) | 2024.