Marta Hermanowicz, Koniec, wyd. ArtRage, Warszawa 2024
Moja babcia na spodzie każdego bochenka robiła znak krzyża, a potem kroiła chleb – nabożnie, w skupieniu, żeby nic się nie zmarnowało. Chleb jest święty, mówiła. Każdy okruch, czerstwa piętka, niedojedzona skórka były na wagę złota. Chleba się nie wyrzucało. Resztki obiadowe, owszem; zaschnięte naleśniki, marchewki z zupy, nie do końca obgryzione kości lądowały w śmietniku bez żalu. Ale nie chleb. Moja babcia mnie kochała, z taką samą czułością patrzyła, jak rysuję nieporadne królewny w za dużych koronach, gdy jako kilkulatka siedziałam przy kuchennym stole, i słuchała, jak podważam wszystkie znane jej prawdy, gdy jako nastolatka rozprawiałam się ze światem. Ale nigdy, przenigdy nie opowiadała mi o tym, co przeżyła podczas wojny. Zostały jedynie strzępki, pojedyncze obrazy, kadry rozmyte na krawędziach. Cała historia osiadła na mieliźnie milczenia.
Babcia mojej przyjaciółki przetrwała wojnę, zsyłkę na Sybir, wagony z dziurą w podłodze, wszy, pluskwy, głód, dezynterię, baraki, wycinkę tajgi. I nigdy, przenigdy nie opowiadała wnuczce o tym, co przeżyła. Jej historia została tam, na Sybirze, pochowana w płytkim grobie.
Być może właśnie dlatego Koniec Marty Hermanowicz to dla mnie powieść bardzo osobista – moja, mojej babki, mojej przyjaciółki, jej babki. Utracona historia, a zarazem nasza baza komórek macierzystych, odzyskane życie. Tyle że przeklęte. Tak samo jak powieściowa Malwina, wnuczka Lotki, a zarazem jej lustrzane odbicie – „stara maleńka, dzidzia piernik”, która przyszła na świat z piętnem przeszłości, z traumą zapisaną w genach niczym rodzinnym spadkiem. Mała, chuda, blada i cicha, nie chce jeść, nie chce rozmawiać, nikt jej nie lubi, nawet los. On właściwie się na nią uwziął – gdy Malwina idzie do komunii, białym lakierkiem wdeptuje w psie gówno, gdy tylko zamyka oczy, śnią jej się sny babki, gdy chce skończyć z życiem, zawsze coś krzyżuje jej plany. A trzeba przyznać, że Malwina z uporem godnym podziwu próbuje popełnić samobójstwo – to zresztą jedyne, co należy tak naprawdę wyłącznie do niej: niechęć do życia. Podczas gdy inne dziewczynki w jej wieku piszą pamiętniki, ona tworzy album rodzinny z podręcznika medycyny sądowej. Obce ciała – rozdęte, naderwane, zsiniałe, na różnych etapach rozkładu – stają się jej dziadkami, ciotkami, wujkami, kuzynkami, braćmi. Cała wesoła gromadka w jednym albumie. Babcia Lotka pomstuje, co rusz chowa go przed wnuczką, próbuje się go pozbyć z takim samym uporem, z jakim Malwina próbuje wyrzucić z siebie życie, ale żadnej się to nie udaje. Los drwi sobie z każdej z nich po równo. Być może dlatego, że w pewien sposób są jedną i tą samą osobą. Babka nie może spać – zasypia na chwilę, wyłącznie przy zapalonym świetle, budzi się znienacka i wpatruje się w sufit, stęka, szura kapciami po mieszkaniu, a wnuczka śni to wszystko, czego tamta wyśnić ani wypowiedzieć nie może. Każdej nocy Malwina staje się swoją babką, każdy sen to kolejna odsłona jej życia: najpierw na Wołyniu, we wsi Chrobrowicze, gdzie mieszkała z rodzicami i trójką rodzeństwa, potem w drodze do Kotłasu – w wagonach bydlęcych z dziurą w podłodze, z robactwem i dezynterią, w barakach w środku syberyjskiej tajgi, z wszami, pluskwami, wiecznym głodem i wycieńczającą pracą, z ojcem i najmłodszym bratem w płytkich grobach wydartych zamarzniętej ziemi, w Kanimechu, obozowisku 8 Dywizji Piechoty Andersa, do której dołączył starszy brat, żeby matka i dwie siostry mogły przeżyć, w pociągu do Krasnowodzka, na statku płynącym przez Morze Kaspijskie, w Iranie, w Ugandzie i w końcu – w 1945 roku – w drodze do domu.
Tyle że domu już nie było. Została tylko Lotka z siostrą i matką, którą przez te wszystkie lata tułaczki trzymała wizja powrotu do domu. Zamiast własnego gospodarstwa w Chrobrowiczach jest PGR, zamiast ziemi obiecanej – wykupiony kobiecym ciałem nowy adres: Nowa Sól, ulica Koniec 10. Lata tułaczki, cierpienia, krzywd po to, żeby trafić na Koniec. Na Końcu Lotka zaczyna nowe życie: dorasta, wychodzi za mąż, rodzi dziecko, chowa męża, jej dziecko wychodzi za mąż, rodzi dziecko, chowa męża. Na Końcu 10 historia zdaje się nie mieć końca, z uporem się powtarza. Z takim samym uporem, z jakim Malwina, przedstawicielka trzeciego pokolenia, próbuje ją przerwać, ale los, wiadomo, to skończony skurwysyn. Bladzi tu zresztą od groma i trochę – Halina, młodsza siostra Lotki, szybko zaczyna mówić językiem baraków, sobaków i parobków. Ten język dziedziczy po niej Malwina; staje się dla niej wytrychem, którym podważa świat, próbując się z niego wydostać, i przy okazji otwiera drzwi do świata zmarłych. „Niech spłonie, spłonie w cholerę”, powtarza, „pierdolona Polska”. Moja babka nie klęła, szczytem językowej zniewagi było dla niej „niech go świnia powącha”. Ale to nie dlatego Koniec Hermanowicz jest powieścią doskonałą – nie chodzi wyłącznie o odzyskiwanie mojej historii, historii mojej przyjaciółki, historii naszych babek, lecz o całą resztę: konstrukcję, narrację, opowieść i język, a te są doskonałe.
„Bóg mną rzucił, nie trafił do celu. Teraz trzeba pozbierać się z podłogi, wstać, otrzepać, dotrzeć gdzieś, zrobić coś, marsz, marsz, Dąbrowski” (s. 6). I rzeczywiście, bohaterka wstaje, otrzepuje się i rusza – jako dorosła kobieta wraca do domu, żeby pożegnać się z babką, zanim ta umrze. Na jej podróż ze współczesnej Warszawy do Nowej Soli nakłada się podróż w czasie: do świata dzieciństwa i dorastania, a ta z kolei nakłada się na podróż jej babki: z Wołynia na Sybir, z Sybiru do Iranu, z Iranu do Afryki, z Afryki do Nowej Soli. Wielkim podróżom towarzyszą te maleńkie: babki przemierzającej kilometry z pokoju do kuchni i z powrotem, córki kompulsywnie przestawiającej meble, wnuczki co rusz wysyłanej do szpitala czy sanatorium. Motyw podróżowania przypomina matrioszkę – w jednej mieści się druga, w drugiej trzecia, tyle że w tym przypadku końca (nomen omen) nie widać. Podobnie zresztą zbudowana jest narracja – w historii Malwiny mieści się historia Lotki, we współczesnym świecie mieści się ten z lat dziewięćdziesiątych, sześćdziesiątych i czterdziestych, pięćdziesiąt dwa metry kwadratowe mieszkania w Nowej Soli stają się pięćdziesiątym drugim zakątkiem na Syberii. To przenikanie się czasów i miejsc jest niezwykłym darem narratorki, ale zarazem przekleństwem bohaterki, która tkwi w zawieszeniu pomiędzy światami. „Gdy pytają, skąd jestem, udaję, że nie słyszę. Jestem z Polski, z Wołynia, z pięćdziesiątego drugiego zakątka, zaczynam się od Końca” (s. 100). Porusza się po omacku, bo już nie tylko w snach przenosi się do innego, utraconego świata – granica rozmywa się coraz bardziej, Syberia sprzed lat przenika Nową Sól, nigdy nieopowiedziane wspomnienia babki powoli pożerają Malwinę. Zostają fragmenty – pieśni, hymnu, przysłów, modlitw, wyliczanek. Uszkodzone, naderwane nie pasują do żadnego ze światów, chociaż to jedyny język, w jakim można je opisać. Wysiedlanie odbywa się w rytmie dziecięcej rymowanki: „pałka, zapałka, dwa kije, kto się nie schowa, ten kryje”, zdobywanie jedzenia dla dzieci na Syberii zamienia się w „sroczka kaszkę warzyła”, tyle że w ostatnim wersie odlatuje nie sroka, ale chory, zagłodzony najmłodszy brat Lotki. Tego rodzaju zabawy z językiem dominują w całej opowieści; z jednej strony strzegą ją przed epatowaniem tragedią, rysowaniem cierpienia zbyt wyraźną kreską i patosem, z drugiej – zwłaszcza te głęboko zakorzenione w naszej kulturze, jak „marsz, marsz, Dąbrowski”, „lećcie, aniołki, do mamy. A kysz, a kysz”, „Bóg, honor, trucizna” – stają się wytrychem już nie tylko dla samej Malwiny, ale przede wszystkim dla nas, czytelników. Dzięki niemu możemy podważyć wieko historii powieściowej babki i dostać się do źródła naszej historii, doświadczeń naszych babek, naszej bazy komórek macierzystych.
Nie traktuję książek z nabożnym szacunkiem, rzadko kiedy używam zakładek, zaginam rogi kartek, odkładam rozłożone grzbietem do góry i nigdy nie zaznaczam fragmentów, które zapadają mi w pamięć. Aż natknęłam się na Koniec. Moja książka nie ma ani jednego zagiętego rogu i pełna jest podkreśleń – ołówkiem, więc na upartego mogłabym je wymazać i dać ją komuś w prezencie, bo wygląda jak prosto z księgarni, ale są takie książki, których się nie oddaje. I to jest właśnie jedna z nich. Trafi na tę samą półkę, na której stoją powieści Zyty Rudzkiej, debiut Małgorzaty Żarów, mniej więcej w połowie pomiędzy Hertą Müller a Judy Budnitz, blisko Apeirogonu Columa McCanna. I to, jak sądzę, odpowiednie dla niej towarzystwo.