[George Saunders, Dzień wyzwolenia, tłum. Michał Kłobukowski, Wydawnictwo Znak, Kraków 2024]
Najwybitniejszy obecnie pisarz tworzący krótkie formy w języku angielskim – przynajmniej według tygodnika „Time”. Często nazywany spadkobiercą Thomasa Pynchona czy Kurta Vonneguta. Profesor na Syracuse University (wykłada tam twórcze pisanie). Publikuje na łamach najważniejszych pism zajmujących się literaturą, by wymienić takie tytuły, jak „The New Yorker” i „Harper’s Magazine”. Sam siebie określa jako „normalnego faceta” – choć w tym samym wywiadzie opowiada o swojej fascynacji twórcami rosyjskimi (Izaakiem Bablem, Antonim Czechowem czy Lwem Tołstojem) oraz czerpaniu inspiracji w posługiwaniu się absurdem od brytyjskiej grupy Monty Pythona i rosyjskiego poety awangardowego Daniiła Charmsa, a na koniec wyraża podziw dla oszczędnej formy wypowiedzi literackiej Ernesta Hemingwaya. Ciekawe połączenie, zwłaszcza jak na „normalnego faceta”. Udziałem Saundersa są też kolejne literackie laury, które w zasadzie regularnie otrzymuje od początku pisarskiej przygody. Pewnie w powszechnej hierarchii najwyżej plasuje się Nagroda Bookera, którą w 2017 roku przyznano mu za debiutancką powieść Lincoln w Bardo (w Polsce książka ukazała się w tym samym roku co w USA), ale lista wyróżnień jest długa. Znajdziemy na niej także nagrody za fantastykę (World Fantasy Award czy Locus Award), co pokazuje, jak nieoczywista potrafi być recepcja jego twórczości. Jakby tego wszystkiego było mało, w jednym ze swoich esejów Saunders wyznał, że czytać literaturę zaczął późno, nie tylko jako człowiek dorosły, lecz w zasadzie już wykształcony – bo jako absolwent uczelni wyższej. Może ze względu na ten opóźniony „start” i bardzo praktyczne osadzenie w rzeczywistości (ukończył studia geofizyczne i w tym zawodzie początkowo pracował) pisarstwo uznał za swoistą ucieczkę do światów nierzeczywistych. Przynajmniej pozornie.
Dzień wyzwolenia w Stanach Zjednoczonych ukazał się w roku 2022, na polski przekład autorstwa Michała Kłobukowskiego czekać musieliśmy niemal dwa lata. Celowo piszę o czekaniu: Saunders jest jednym z tych autorów w świecie literatury, których książki stają się wydarzeniami – wyczekiwanymi i omawianymi. Na dodatek w jego wypadku w zasadzie budzącymi wyłącznie zachwyt. A nie jest to tak oczywiste, gdy spojrzymy, jak wysoko lubi on zawieszać poprzeczkę swoim czytelnikom. W Dniu wyzwolenia nie jest inaczej. Już pierwsze opowiadanie, od którego wzięła tytuł książka, wrzuca nas w sytuację dość absurdalną. Przez kilkadziesiąt stron musimy się zastanawiać, gdzie właściwie się znaleźliśmy, kim jest narrator, jak ugryźć tę historię. Pewne rzeczy są tu oczywiste – opowieść o brutalnym, podlanym krwią epizodzie z historii Stanów Zjednoczonych (z postacią generała George’a Custera), o ludzkich żądzach i ułomnościach, chorych ambicjach i okrucieństwie, przekraczaniu granic etycznych. Ale jest w tej opowieści coś, co każe nam zachować czujność, podejrzewać, że za moment wykona fabularnego fikołka i nic nie będzie tu takie, jak nam się wydawało. Czy tak się dzieje? I tak, i nie.
W wywiadzie dla magazynu „Time” Saunders stwierdził, że książkę tę traktuje bardziej jak powieść niż zbiór opowiadań. Jako czytelnikowi trudno mi Dzień wyzwolenia tak postrzegać. Fabularnie – ale też jeśli idzie o uniwersa tu przedstawione – te dziewięć opowiadań jest od siebie zbyt odległych. Raz zanurzamy się w świecie trudnym do odgadnięcia, niezrozumiałym, innym razem rzeczywistość jest ze wszech miar swojska, nawet z polskiej perspektywy. Lecz wygląda to zgoła inaczej, gdy książkę tę odczytujemy jako projekt literacki, eksperyment, na dodatek przeprowadzany na czytelniku. Wtedy tłumaczenia Saundersa stają się zrozumiałe. Z każdym kolejnym tekstem autor wypycha nas ze strefy komfortu, mnoży nieoczywistości, pozostawia pola do interpretacji. Otwarcie wręcz wbija szpile w amerykańskie poczucie samozadowolenia, co znamy z jego poprzednich dzieł. Chyba najmocniej przejawia się to w tworzeniu postaci – niemożliwych do sklasyfikowania jako pozytywne lub niepozytywne. „Nie zależy mi na tym, by moi bohaterowie byli sympatyczni. Chcę, by coś znaczyli” – tłumaczy pisarz we wspomnianym wywiadzie. Bohaterki oraz bohaterowie Dnia wyzwolenia tworzą właśnie taki panteon nieoczywistych indywiduów, w którym możemy się przeglądać – jeśli tylko znajdziemy w sobie odwagę.
Czytając Dzień wyzwolenia w Polsce, możemy cmokać nad przekładem, który w istocie zdaje się oddawać oryginalny styl Saundersa, i bawić się w odczytywanie tropów celowo pozostawianych przez autora. Mnie jednak w trakcie lektury cały czas nie opuszczało pytanie, jak te historie odbierają czytelnicy amerykańscy. A także kto w Stanach Zjednoczonych Saundersa czyta. Komiczne postacie – czy wręcz tragikomiczne, jak chociażby te z opowiadania Upiór, zawieszone jako atrakcja w lunaparku – mimo sytuacji z pozoru beznadziejnej nie mogą pozbyć się poczucia dumy, samozadowolenia. Ale z czego bierze się ten brak autorefleksji? Czy ktoś aby im tego nie narzucił, albo po prostu wgrał, jak to przedstawia w jednej z historii Saunders? I czy ktoś taki aby nie jest obywatelem doskonałym? Przynajmniej z punktu widzenia tych, którzy w Dniu wyzwolenia „przyszpilają”.
Sugestia pisarza, by dziewięć opowiadań traktować jako całość, pozwala nam dostrzec, że spójnikiem je łączącym jest wolność, czy raczej jej brak. Czasami zniewolenie ma wymiar dosłowny, fizyczny, kiedy indziej kraty są symboliczne, choć w rzeczywistości może nawet bardziej ograniczają swobodę jednostki. Czytając tę książkę, nie sposób uciec od polityki, ba, Saunders wręcz programowo wykłada nam swoją agendę. I w tym aspekcie chciałoby się od niego nieco więcej subtelności. Bo jeśli do czegoś miałbym się w najnowszej prozie autora Lincolna w Bardo przyczepić, to właśnie do dydaktycznego, belferskiego chwilami wydźwięku tych historii. Rozumiem intencje – moment historyczny wymaga działań, wymusza coś na wzór radykalizmu, mówienia wprost. Pstryczka w nos dostaje tu cała Ameryka, ale chyba mocniejszego ta małomiasteczkowa niż wielkomiejska. Wydźwięk antykapitalistyczny jest oczywisty. Neoliberalna ekonomia i wynikające z niej relacje społeczne nie działają, maskują jedynie to, co w nas najgorsze. Pisarskie ostrze zdaje się wymierzone bardziej w tych, którzy się tym mechanizmom poddają; mniej mówi się o tych, którzy ten system programują.
Zastanawiam się wszakże, czy się nie czepiam. Teksty Saundersa można bowiem czytać na tyle sposobów, że aż strach uchwycić się jednego tropu. Mamy tu do czynienia z dialogiem, jaki autor prowadzi z narratorem swoich powieści, a ten z kolei zdaje się rozmawiać z czytelnikami. Dydaktyzm, który mnie uwiera, wcale też nie musi być tak oczywisty, jeśli przyjmiemy perspektywę, że Saundersa bardziej od Ameryki współczesnej interesuje ta, która dopiero wyłoni się za pokolenie czy dwa. I czy autor tęskni do czasów bezpowrotnie minionych? Mowa tu o czasach w ujęciu historycznym, nie z perspektywy życiorysów jednostek.
Zanim Dzień wyzwolenia ukazał się w Polsce, natrafiłem na jego recenzję w prasie amerykańskiej. Niewiele z niej zapamiętałem – poza ostatnim akapitem, w którym stwierdzono, że nigdy jeszcze pisarz nie obchodził się tak uprzejmie (kindly) ze swoimi bohaterami. Towarzyszyła mi ta myśl podczas lektury dystopijnych opowiadań i nie mogłem zrozumieć, co autor tekstu miał na myśli. Po lekturze wciąż tego nie wiem, bo moje wrażenia są odmienne. Ale dochodzę do wniosku, że to jeden z ogromnych atutów tej książki – oraz całej twórczości Saundersa. Nieoczywistość. Możliwość różnych interpretacji. I jeszcze jedna rzecz, o której dotychczas nie wspomniałem: ogromna przyjemność płynąca z obcowania ze słowem.