Wojciech Kopeć, jest taki konik, Papierwdole, Wrocław–Kraków–Tennessee 2023
Chciałoby się zacząć tę recenzję od słynnej definicji Benedykta Chmielowskiego z Nowych Aten, ale zacznę inaczej – od podobieństwa i powinowactwa. Drugi tom Wojciecha Kopcia, jest taki konik, mógłby się bowiem równie dobrze rozpoczynać od prozy poetyckiej jego nieco starszego kolegi z Krakowa, Jakuba Kornhausera:
Koniem, czy jesteś koniem? W gazecie, że koń czasami jest zanadto skoncentrowany na sobie. Niby uwielbia podróże, sport, niby że zmiany. Dysponuje świetnym poczuciem humoru. Ma specjalną aplikację do strumieniowania muzyki i daje dyla w kapustę. Aż chciałoby się uściskać konia i nie dać mu zwiać, zaufać jego oczom z bardzo dużą ilością rzęs i chrapom. Niestety brakuje mu dystansu. Może być koń niesforny i przechodzić obok przeszkody. Często nie kończy tego, co zaczął. Zabiera się za nowe zadanie, wlecze się niemiłosiernie, a potem z jęzorem nadrabia za pięć dwunasta. W góry pójdzie i sam nie zejdzie. W kapliczkach będzie się nawracał z egoizmu1.
Można powyższe zdania potraktować jako instrukcję obsługi, ale można też na prozę autora Drożdżowni odpowiedzieć właśnie tomem Kopcia – no tak, przecież gdzieś „jest taki konik”. To, co u Kornhausera ma jeszcze dziwić, choć podawane bywa z ironią i obojętnością narzekającego stenotypisty, a więc końsko-ludzkie qualitas, które najwyraźniej gdzieś po drodze się wymieszały i teraz sygnują (jak na złość) różnorakie stopnie niedoskonałości bytu, u Kopcia osiąga poziom afirmacyjnej akceptacji. I od tego warto by zacząć – że druga książka tarnobrzesko-krakowskiego poety i redaktora „Kontentu” wymaga od czytelniczki zawieszenia niewiary i wzięcia w nawias wszelkich wątpliwości. Trzeba się z koniem na łby pozamieniać, a potem brnąć w tę weirdową rzeczywistość alternatywną, jakby była nie sytuacją liryczną, lecz skryptem do generowania światów. Już w debiutanckim tomie przyjmę/oddam/wymienię: (Łódź–Kraków 2021) autor testował nasze przyzwyczajenia, wówczas do rzeczy i towarów, ustawiając je w nowych, nieoczywistych relacjach. Miało to w sobie oczywiście surrealistyczny bunt przeciwko utylitaryzmowi i stawiało pytania o zasadę działania świata, w którym obieg przedmiotów wymyka się utowarowieniu, a przez to kwestionuje klasyczną teorię wartości. Był to świat alternatywny, niby nasz, ale jakby krok dalej. Retrofuturystyczne elementy łączyły się w nim z typowym dla realizmu kapitalistycznego impasem mieszczańskiej wyobraźni.
W jest taki konik Kopeć robi tymczasem wszystko na odwrót – inaczej składa wiersze, zupełnie inaczej rozkłada akcenty, wplata w tom dwie duże prozy poetyckie (z których jedna, Gliniane naczynko spod stajni, jest chyba czymś na wzór homeryckiego poematu, bo wygląda na podwójnie delimitowaną), a przede wszystkim zamiast przedmiotów studiuje relacje. Tak jakby na podstawowym poziomie przestały go interesować stosunki zdeponowane w rzeczach, a zaczęły pewne abstrakcyjne struktury, które o tych stosunkach decydują. Dodajmy też, że uciekliśmy z miasta na wieś, że chociaż jesteśmy „na placu budowy” (wiersze otwierające i zamykające tom to kolejno Dzień dobry, placu budowy i Pa, pa, placu budowy), to ów plac ukonstytuuje się dopiero w miejscu, które na razie zajmują pola, obory i końskie pastwiska. Scenerią dla opowieści jest więc wieś mityczna i ta odchodząca w przeszłość – od dworku Mikołaja Reja po rozległe połacie stanu Tennessee, wieś w orwellowskim ujęciu „folwarku” i ta z rozprawy Raymonda Williamsa The Country and the City. Miasto ma tu dopiero powstać. Dopiero piecze się i żuje pierwszy chleb. Dopiero wznoszą się i upadają obory, gdy Zbyszek dmie w swoją apokaliptyczną trąbkę i wyprowadza końskie stada na żyzne polany i na niwach zielonych pasie je. Nie da się przeoczyć chrystianistycznej eschatologii, przepisanej przez spiskowe teorie, staroegipskie ryty i fantazje rodem z Księgi Mormona (czy „widzący” Jan jest echem po Janie Chrzcicielu, czy po Janie z Patmos, a może to po prostu kolejny Joseph Smith, któremu anioł podyktuje zaraz świętą księgę?). Nie da się tego przeoczyć, bo i chleb, i stajnia/stajenka, i gwiazda, i ofiara, i wielkie pragnienie, żeby mówić spoza teologii – wszystko to prowadzi nas do pytania o porządek (konstrukcję) Nowego Królestwa, które rzekomo zobaczył Jan, a którego fundamentem pozostaje teologia polityczna. Celem autora okazuje się wówczas odsłonięcie jej metafizycznych zakusów.
Ostatni ludzie kontemplują więc jeszcze syndyka masy upadłościowej starego świata, ale nowi już nadchodzą z opowieścią o tym, Co Jan widział w Tennessee, prowincji Nowego Królestwa, i jaki to miało wpływ na niego. A widział zapewne niewiele, przede wszystkim pastwiska i pola uprawne (bo cóż innego miał zobaczyć w Tennessee, Elvisa z gitarą?). „[A]le można by równie dobrze wymigać się od złożonych uprzednio deklaracji i choć raz dać się ponieść teologicznemu żywiołowi. Powiedzieć o sytuacji tak, jak ją Pan Bóg z kółka jesionowego ociosał, z całym dobrodziejstwem drewnianego inwentarza. Ba, powiedzieć – zaintonować!” (s. 12). Podobnie jak u Patryka Kosendy w Największym na świecie drewnianym coasterze (2021), u Kopcia najważniejszym budulcem okazuje się drewno, a nie stal, najistotniejszą czynnością śpiewanie świata (inkantowanie pieśni, przygrywanie na fujarkach), zaś podstawowym pokarmem dla ducha skórka od chleba. Znajdujemy się bowiem, mimo kosmicznych rekwizytów rzucanych tu i ówdzie, w obumierającej konwencji pastoralnej, sygnowanej przez „puste miejsce po mistrzu z Nagłowic” (dla jasności: Mikołaju Reju; por. wiersz Wszyscy mamy po dziesięć palców i jest nam z tym dobrze). A skoro tak, to gospodarstwo liryczne, w którym się znajdujemy – od Nowego Królestwa w stanie Tennessee aż po „żywot poczciwy” w Nagłowicach w pół drogi do Denver, to samo, w którym małe koparki przerastają duże koparki i „wykolejają środeczek” (Kamyk pozdrawia schodzoną stopę), a do kuchni akurat wjeżdża pierwsza cysterna – naznaczone jest podstawowym pęknięciem: ktoś musi w nim pracować, aby spać mógł ktoś.
Kopeć rozpisuje przed nami awangardowy topos szarży, a pomaga mu w tym wymiernie Paweł Stasiewicz, na okładce prezentując złożonego z samych linii jeźdźca, który przywodzi na myśl prace Wassilego Kandinskiego i ryciny Ernsta Ludwiga Kirchnera. Od „Der Blaue Reiter” po końskogłowe wizje surrealistów spod znaku Maxa Jacoba, Henriego Michaux i Georges’a Bataille’a, konie (również te mechaniczne) były – obok byków w corridzie – jedną z wielkich fantazji militarno-estetycznych historycznej awangardy. I kiedy Charles Reznikoff pytał słowami przekładu Piotra Sommera w swoim najsłynniejszym epigramacie: „Co robisz na naszej ulicy pośród samochodów, / koniu? / Jak się miewają twoi krewni, centaur i jednorożec?”2, pytał z całą powagą o przecinanie się porządków mitycznego i historycznego oraz o przyspieszone (w nowoczesności) przeobrażanie się tego drugiego w pierwszy. Ale konik, który jest – taki, jaki jest (qualitas), to coś więcej i zarazem mniej niż jeźdźcy awangardy i apokalipsy, bo to właśnie ten apokaliptyczny apokryf wiedzie nas przez wiele tekstów Kopcia. To też etymologiczna esencja dada (wedle jednej z założycielskich legend) – konik bujany, ten na biegunach, wykonujący co najwyżej wahadłowy ruch w miejscu i służący dziecięcej zabawie. Fantazja o nieokiełznanym galopie, o wild horses, o uwolnieniu się od siodeł i stworzeniu nowej, niewygrodzonej jeszcze przestrzeni (a jesteśmy – przypomnijmy – w tomie aktualizującym podróżnicze fantazje surrealizmu o wątek dystopii, gdzieś między stajnią i zabudowaniami gospodarskimi, panem i jego chłopem, horyzontem i wiorstą) zostaje przeciwstawiona temu unieruchomieniu: konika na biegunach jako zabawki, której mobilność i afordancja są ograniczone do bawialni lub salonu. Autor wie o tym dobrze, bo zaprasza nas mottem z Leonory Carrington, która właśnie z tej bawialni chce surrealistycznym: „Chodź, będziemy udawać, że wszyscy jesteśmy końmi” naruszyć hierarchie.
Zasadne są powinowactwa z utworami Kornhausera, na które wskazywał już w swoim tekście o debiucie Kopcia Filip Matwiejczuk, piszący też przy okazji ciekawie o spinozjańskiej „dowolności”3. Zdaje się, że obu autorom towarzyszy podobna metoda udziwnienia – podmiany słów, które wytwarzają tło, watę lub efekty rzeczywistości, a zarazem zachowania tych, które sygnują relacje i abstrakcyjne modele (na przykład konwencji narracyjnych). To taki surrealizm „na zimno” (właściwie dada, ale przecież i Tristan Tzara długo uważał się za członka grupy, a poróżniły go z nią ostatecznie pesymistyczne widzenie świata i ortodoksyjność samego André Bretona), skrajnie laicki, pozbawiony metafizycznych roszczeń, chociaż cały czas posiłkujący się podobnymi matrycami. Raczej na zasadzie gry z przyzwyczajeniem, tworzenia płaszczyzny porozumienia z czytelniczką niż z tęsknoty za duchem wielkich narracji. Ale coś zbliża go też chaosu i dziwności, z której korzysta sam Matwiejczuk, choćby w tegorocznym Pasożycie, tomie, który z racji miejsca wydania („Kontent”) Kopeć musiał znać dużo wcześniej. Opisana tam serowa podróż Poematu w stronę Księżyca, z towarzyszami pokroju Śmierdzącego Amadeo i Parmedżonu, mogłaby się równie dobrze odbyć w Tennessee, prowincji Nowego Królestwa. W pięcioczęściowym wierszu Mięśnie oczy i mięśnie, poprzedzonym mottami z Reinera Marii Rilkego i Adama Wiedemanna, Matwiejczuk deklaruje: „(…) Koń ma znaczenie / Dla porozumienia, nosi w sobie sens i piękno. // Bez konia nie możemy naprawdę porozmawiać. / Bez konia nie ma społeczeństw. Nie wydaje mi się, / że zjednoczymy się bez zwierząt kopytnych”4.Ten komunikacyjny aspekt myślenia o koniu jako „jednostce sensu” i „nośniku piękna”, o koniu transmisyjnym dla idei wspólnotowości, okazuje się istotny również dla Kopcia.
Chociaż niewiele zrozumiemy ze świata, o którym pisze autor konika…, i żadne detale hippicznego księstwa/królestwa/Cesarstwa nie sprawią, że poczujemy się tam na miejscu lub rozpoznamy jego przestrzenie, zarazem doskonale odnajdziemy się w konwencji apokryfu, visio (proza poetycka Co Jan widział… to właśnie ten gatunek) czy samej apokalipsy (Gliniane naczynko…). Może nie dowiemy się, czemu „obrok widzi wszystko” (s. 24), a owies wygasł lub skisł, czemu basen trzeba rozchmurzyć i dlaczego akurat grą na klarnecie, ale z łatwością zrozumiemy, że istnieje podział na rządzących i rządzonych, posiadaczy i wyzyskiwanych, panów i chamów, a za obietnicą wspólnego szczęścia kryje się wizja zniewolenia i eksploatacji oraz wyzysku cudzej pracy:
Duży koń ma do zaoferowania kąpielisko,
które jest zafrasowane. Proszę bardzo,
wszyscy bierzemy po jednym klarnecie
i rozchmurzamy kąpielisko. O, tak:
przez górną część wdmuchujemy powietrze,
przez dolną wydmuchujemy, zaś w części
środkowej ruszamy palcami, raz w jedną,
raz w drugą. Mówimy fafirafa,
Teraz wszyscy mają mówić językami fafirafa
(Książęta, i to ci bardziej habsburscy, s. 36)
Pod hasłami o tym, że „wszyscy mówimy językami fafirara”, ukrywa się biopolityczny nakaz, odgórny i pełen przemocy, który każe (im, nam, koniom) myśleć, a nawet oddychać w ściśle określony sposób. Drobne praktyki władzy (jako przyuczania do – ten wątek edukacyjny wraca) interesują Kopcia na najbardziej podstawowym poziomie tworzenia weird fiction i zakreślania ram alternatywnego świata. Bez względu na to, jaki rodzaj bytów go wypełnia, wciąż istnieć będą granice, wciąż reprodukować będziemy dystynkcje, kapitał będzie się akumulował, a niewolnik tęsknił za ujeżdżającym go i wyzyskującym panem, poszukując sensu w zewnętrznych, religijnych i mitycznych instancjach. Paradoksalnie, choć obraz świata, jaki wyłania się z jest taki konik, świata zamieszkanego przez Mister Ręczniczka, wrogie Klapki, Euzebinio i inne byty końsko-nieludzkie, które przywodzą na myśl surrealistyczne techniki animizacji Kosendy i Górniaka, jest obrazem całkowicie obcym, jego ramy to dobrze znana, foucaultiańska opowieść o przemocy symbolicznej i praktykach władzy, o dystynkcjach i habitusach. To chyba fascynuje mnie najbardziej w tej książce – jak łatwo podążając za jej afirmacyjnym elementem, za pozytywnie skojarzonym, kampowym potencjałem jako pewną obietnicą subwersji, ulec „językom fafirafa” (zrobiła to choćby Agnieszka Wolny-Hamkało w blurbie na okładce) i uwierzyć w nie jako zwornik emancypującej się wspólnoty, zasilanej kosmicznymi, retrofuturystycznymi fantazjami. Tymczasem wspólnota nie zawiązuje się w nakazie (zabaw, mowy) ani w zakazie, lecz w wątpliwości co do jego legitymizacji. Kto nakłada sankcję, gdy nieobecni są ojciec (Jana), Bóg (księgi), książę (koni), Mistrz z Nagłowic czy inny dobry gospodarz? Kto przestrzega takiej sankcji i dlaczego? Bo inżynierowie nie zeszli z placu budowy? Bo galopujące stado patatajów wciąż szuka przewodnika?
Koński topos rodem z Podróży Guliwera wprowadza nas w środek oświeceniowej dykteryjki dydaktycznej. Z jednej strony wszystko jeszcze jest możliwe, bo stabilizują nas struktura religijno-mityczna, obecność bogów na Ziemi i szeptany apokryf. Z drugiej zaś wszystko już jest możliwe, bo racjonalny umysł kieruje się ku ujarzmieniu nieznanego, ku odkryciu tajemnicy świata. I nagle, w środku tych dwóch porządków, między czasem średniowiecznego mitu i oświeceniową racjonalnością, odkrywamy rzecz przerażającą: to Guliwer jest pokracznym stworzeniem, wnoszącym – ze swoim językiem, pismem, narzędziami – przywary i grzech w cudowne królestwo Huynhynnów. Wracamy do słownika Chmielowskiego i słynnej definicji „koń jaki jest, każdy widzi”, z której Kopeć zostawia – w zgodzie z hippicznym imperium świata alternatywnego – tylko strukturę: „Niepotrzebnie odwoływano by się przy tym do natury gołębi. Jakie są, każdy widzi” (s. 25). Jaki właściwie jest ten konik? Taki – taki oto – to wskazanie na samą aktualizację, na przejście z planu możliwości w byt osadzony w konkretnym porządku dyskursywnym, który okazuje się też porządkiem władzy.
Nowy tom Kopcia lokuje się stosunkowo daleko od jego debiutu, choć nadal zachęca nas do pewnego rodzaju dziwacznej refleksji spekulatywnej, do nadpisywania alternatywnych światów i pytania, na ile są one w stanie udźwignąć nasze pragnienie utopii. W debiucie fetyszystycznie wręcz deponowano je w rzeczach – nie jako obietnicę gromadzenia kapitału i metodę przebudowania świata, ale jako potencjalność tkwiącą w każdym obiekcie w zgodzie z surrealistyczną prerogatywą, by potencjalność tę wykorzystywać, naruszając użytkowy, zdroworozsądkowy porządek. jest taki konik to tymczasem książka – powtórzę – prawie bez rzeczy, bez obiektów czy przedmiotów, które można by gromadzić, którymi można by spekulować i akumulować ich wartość. Nie można ich także – w sposób podobny do tego z debiutu i charakterystyczny dla praktyk awangardowych – sprofanować, nadużyć i włączyć w inny modus doświadczania (chyba że pomyślimy o całym tomie jako o przestrzeni zabawy z motta, ale wówczas i tak pozostaje pytanie: kto i czyim kosztem do tej zabawy przystąpi?). Bo jest taki konik traktuje raczej o bytach i stosunkach społecznych, o ich ramach, o blokadach, grodzeniach, uszczelnieniach i udrożnieniach. Jak ojciec Jana od widzeń w Tennessee:
Dla przykładu – bo musimy mieć z tyłu głowy, że umysł człowieka jest umysłem przede wszystkim egzemplarycznym – jest tu taki uchwyt. Uchwyt wystaje z drzwi, przez które wchodzi się do głównej izby, graniczącej z kuchnią, a do podwórza zwróconej plecami. Parę ładnych pokoleń mocowało się z tym uchwytem, aż tu przyszedł ojciec Jana. Nic się nie bał, tylko zakasał rękawy i zdjąwszy jeszcze niedzielne obuwie, wziął się za roboty domowe. Ktoś coś mówił o zatkanym zlewie? Proszę bardzo! Nie ma rzeczy zatkanych, są tylko nieprzepustowne rury, by powtórzyć jego słynne powiedzonko. I w tych rurach się gromadzą nasze życia, czasem mniejsze objętościowo, czasem większe (s. 19).
To jakby rzucona mimochodem, wpleciona w cykl widzeń instrukcja obsługi. Nie o rury tu jednak chodzi, a o nagie życie, a zarazem właśnie o rury – o hydraulikę świata, układy kolanek, inżynierię sanitarną Nowego Królestwa.
Niezwykle ciekawe są też struktury odczuwania (wracając do Williamsa), w których lokuje się recepcja tego tomu. Nie jest to książka zabawna, śmieszna, powodująca wybuchy radości (jak niektóre z żartów Kosendy czy Górniaka). Nie jest także komiczna, choć z pewnością gra z nami za pomocą absurdu i absurd ten dostrzegamy na wielu poziomach: od językowych podmianek po całe mitologiczne struktury wyjaśniające i porządkujące/mącące znaczenia. Ale zarazem jest ona pisana na poważnie, bardzo poważnie, a jak na (neo)dada – rzadko zdradzająca się z tej powagi ograniczeniami. Można ją przeczytać i ani razu się nie uśmiechnąć, ani razu nie zakwestionować sensu poszczególnych konstrukcji, zwłaszcza jeśli poprowadzą nas wiersze, które – roboczo – wyznaczają ramy dla wielkich narracji. Nie ma tu ironii – to figura obca Kopciowi. Nikt się nie naigrawa z czytelników, nie tworzy wrażenia intelektualnego dystansu czy wyższości. Mówi się albo na serio, albo absurdalnie i całkiem trzy po trzy, lecz właściwie obie te dyspozycje realizuje się równocześnie, żadnej nie biorąc w nawias.
Istnieje za to inny efekt, charakterystyczny również dla tekstów Kosendy czy Górniaka, a więc reszty „Stonerowej” ekipy (tak, Kopeć to redaktor „Kontentu”, ale cóż z tego, skoro duchem bliżej mu w tamte rejony?). Kiedy różne dziwaczne byty, kolejne figury zaludniające Dom dla Zmyślonych Przyjaciół Pani Foster, takie jak Mister Ręczniczek, nagle ożywają i zmagają się ze światem na równych prawach, poczuć możemy pewien rodzaj spoufalenia i współczucia, by nie powiedzieć (nadużywanym ostatnio słowem): czułości. Przychodzi ona nie jako litość nad bytami mniejszymi, istotami nie-ludzkimi itd. ani jako transhumanistyczne wezwanie, lecz bierze się z samego zakłócenia decorum – oto koń w składzie porcelany, Euzebinio w mesjańskich szatkach, Mister Ręczniczek w trakcie kolonialnej eksploatacji, marzący o chmurach na horyzoncie. Litota spotyka alegorię i zamiast sympatyzować ze strukturami twardymi (alegorycznymi), naturalnie kierujemy uczucia w stronę tych słabych (powołanych ad hoc bytów, kojarzących się z dziecięcymi praktykami ożywiania świata wokół). Bujamy tego konika na dobre i złe, a konik gryzie, parska i rży.
Ale można też, skoro medium pozwala, zakończyć tak, że czasem konik buja się sam:
View this post on Instagram
[1] J. Kornhauser, Koń czasami, [w:] tegoż, In amplexu, Wrocław 2022, s. 13.
[2] Ch. Reznikoff, *** [Co robisz na naszej ulicy], przeł. P. Sommer, [w:] tegoż, Co robisz na naszej ulicy, wybór, przekład i opracowanie P. Sommer, Poznań 2012, s. 52.
[3] F. Matwiejczuk, Sinusoidy i pętelki, „Nowy Napis Co Tydzień”, 28.04.2022, https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-149/artykul/sinusoidy-i-petelki, 21.11.2023.
[4] Tenże, Mięśnie oczy i mięśnie, [w:] tegoż, Pasożyt, Kraków 2023, s. 44.