Krytyk literacki Dawid Kujawa oraz poeta i krytyk Rafał Wawrzyńczyk w rozmowie o widmie šalamunizmu unoszącym się nad polską poezją.
Dawid Kujawa: Parafrazowanie tego akapitu po raz kolejny wydaje mi się wręcz nieprzyzwoite, ale nic nie pasuje tu lepiej, zatem: widmo krąży po polszczyźnie, widmo šalamunizmu. Wszystkie potęgi połączyły się dla świętej nagonki przeciw temu widmu, wrażliwe chłopaki i bezrobotni neoromantycy, poetki sceny rave i poeci godzący Miłosza z Muskiem. Jeden wniosek wypływa z tego faktu: sam šalamunizm jest już uznany za potęgę. Rafał, co z tym zrobimy?!
Rafał Wawrzyńczyk: Ja myślę, że otworzymy szampany? Wymiany najbardziej wpływowego z importowanych nazwisk wyglądałem od jakiegoś 2007 roku i oto w końcu dokonuje się ona na naszych oczach. Trochę czasu minęło, różne były po drodze perypetie, ale nikt dziś raczej nie rzuci „to przecież jakieś dada”, jak miał się wyrazić w tamtej epoce Sosnowski o wierszach Šalamuna. Oczywiście powiedział to zakulisowo, przyatakowany w Zielonej Gęsi przez Janickiego, ściskającego w ręce wydruki tekstów Słoweńca, i może nie należy takim rzeczom przydawać znaczenia, ale był to chyba pierwszy raz, kiedy poczułem jakiś dojmujący brak szwu między tym, co dobiegło z najwyższej instancji języka, jaką był dla nas wtedy Sosnowski, a tym, co mnie podniecało i czego niebotyczne konsekwencje przeczuwałem. Naturalnie „nikt nie rzuci” to czysto retoryczna złączka, rzuci jak najbardziej, a nawet już rzucił czy rzuciła, nie raz i nie dwa, ale to akurat bardzo dobrze i bardzo sympatycznie. Jeśli z kimś nie masz artystycznego problemu, jeśli ktoś nie zadaje gwałtu twoim lekturowym przyzwyczajeniom albo, czemu nie, całej filozofii języka, wtedy prawdopodobnie go raczej ignorujesz albo wykonujesz bicie en passant jak Sosnowski i suniesz ku swoim przeznaczeniom. A tymczasem reakcje są, dość gwałtowne. Coś j e s t. Widmo k r ą ż y. Miałem nawet fantazję, żeby zmapować aktualne gesty odrzucenia – czy „pomniejszenia” – z tym, co się działo na krajowej scenie, kiedy nad horyzontem wisiała tęcza grawitacji związana z nazwiskiem Ashbery’ego. Nie wiem, czy kojarzysz, ale w roku 2000 pojawił się w „Studium” tekst, w którym Bogdan Zalewski analizował, czy Ashbery na pewno jest poetą silnym w rozumieniu Blooma i zauważał, niby w żartach, że w nazwisku ma on przecież ash i ber(r)y, a ten popiół, nieprawdaż, niezbyt jest pociągający i nie zachęca, żeby coś na nim wznosić… Takie rzeczy. Śmieszniejsze chyba nawet niż to, co teraz. A przynajmniej solidniej opracowane, wbrew pozorom nie był to taki szalony tekst. W każdym razie widmo jest, krąży, pełna zgoda, a nawet, powiedziałbym, za tym widmem, gdzieś w głębi, jest coś o wiele bardziej wstrząsającego, a mianowicie pewna realność językowa – niech będzie, że paradygmat – z którą wiele osób ma dość duży problem. Dużo innych osób jest przez nią natomiast niezwykle naelektryzowana. Te osoby właśnie wydały swoje książki lub wydadzą je zaraz. Problemem jest wg mnie nie to, co dzieje się teraz, tylko to, co stanie się za rok czy pół roku. Oraz to, czyj to będzie problem. Nasz? Tych naelektryzowanych? Czy krytyki, która będzie musiała przynieść jakieś sztućce i książki te jednak jakoś skonsumować?
DK: Co do tej ostatniej kwestii, tzn. czyim problemem będą nowe książki poetyckie, mam niezbyt dobre przeczucia, choć oczywiście chciałbym się mylić etc. Uważam mianowicie, że problem będą mieli wyłącznie autorzy tych książek, bo krytyka nie raz już pokazała, że zjawisko porywające, aczkolwiek trudne do dyskursywizacji, może najzwyczajniej zignorować, nie tracąc przy tym nic ze swojej coraz śmieszniejszej powagi. Sam już nie wiem, czy wypowiadam się z wnętrza tej strasznej „krytyki”, czy z jej zewnętrza, ale skoro już wyciągnąłeś mnie poza nawias – postoję w sieni. Bo stąd, zdaje się, teraz zaglądamy do środka.
Tekst Zalewskiego pamiętam mgliście, na pewno przeszedł mi kiedyś przez ręce. W dzisiejszych okolicznościach – w kontekście rzekomej hegemonii Šalamuna – takie wystąpienie byłoby na wagę złota, tak myślę. Bo przecież poza kilkoma głośnymi jęknięciami nie usłyszeliśmy jeszcze nic, nie zostały wyrażone żadne konkretne wątpliwości ani zastrzeżenia. Ostatecznie – mogę to chyba zdradzić? – zdecydowaliśmy się na rozmowę właśnie dlatego, że nikt z malkontentów nie podjął się zdefiniowania groźnej osobliwości, jaką jest „šalamunizm”.
Energicznie przytakuję, kiedy zwracasz uwagę, że mówimy o pewnej językowej realności, a nie wyłącznie o widmie, wyszliśmy zatem poza czystą potencjalność: to już się dzieje. Naturalnie nie widzę nikogo, kto pisałby „jak Šalamun”, ale dostrzegam pewne typy, jak to ująłeś, naelektryzowania jego językiem. Co takiego, Twoim zdaniem, zostało w ostatnich latach wtłoczone do polszczyzny za pośrednictwem Słoweńca? Proponuję, żebyśmy spróbowali wspólnie dokonać refleksji hydrologicznej, pomyśleli o bifurkacjach tego nurtu, jego dorzeczach, możliwych kaptażach – odnotujemy jakieś nazwiska, powiemy o nich coś więcej?
RW: O święty boże. To pytanie jest ponad siły. Tzn. nazwiska zaraz odnotujemy, ale werbalizować to wszystko, o czym się tyle mówiło, tyle myślało, co się zinternalizowało i wyssało, i przekroczyło, i poszło dalej, to jest ponad siły. Ale spróbujmy, bardzo skrótowo, przy ważnym zastrzeżeniu, że ten wpływ nie sprowadza się do ostatnich lat, a trwa od dawna, a może nawet bardzo dawna, jeśli zgodzić się chociażby, że kontakt z poezją Šalamuna odcisnął się już na tym, co pisał w latach 80. Julian Kornhauser. Weźmy jednak te ostatnie lata. Moja generalna refleksja jest taka, że za sprawą przekładów książek późnych – Pory roku i Błękitnej wieży – zaznaczył się wpływ Šalamuna późnego, zwykle bardzo gęstego, karkołomnego jeśli chodzi o złożenia figuracji i mogącego wyglądać szalenie hermetycznie. Twierdzę, że ta hermetyczność, trudność tej poezji była istotna, a może nawet niezbędna do przezwyciężenia frontu „ashbery’owskiego”, czy też jego odmiany podpiętej pod nazwisko Sosnowskiego (jeśli kogoś denerwuje „przezwyciężenia”, niech czyta sobie „pokojowego ułożenia się z”). Potrzeba było czegoś o równej wyporności, czy może złożoności, żeby nie powstało wrażenie, że następuje jakieś „spuszczenie z tonu”, że oto godzimy się na łatwość, zmęczeni trudnościami, jakie poprzednia formacja nam stawiała. To pierwsza sprawa. Druga jest taka, że w moim przekonaniu Šalamun pokazał wielu ludziom inny sposób na powiedzenie “wszystkiego”, i to przez wielkie „W”, alternatywną względem Ashbery’ego przestrzeń językową, w której da się powiedzieć tak wiele rzeczy, ile dało się powiedzieć w przestrzeni wypracowanej przez autora Flow Chart. Takie przestrzenie tworzą tylko nieliczni, potrzeba do tego wielu książek, morza tekstów, żeby po stronie czytelniczki zaszło to doświadczenie “całkowitego pochłonięcia”, poczucie pewnego, bo ja wiem, przestawienia się na reguły ruchu drogowego w takim nowym świecie, przyswojenia jego topologii, topografii. Czyli stylu. Te wszystkie geograficzne metafory to po prostu tropy stylu. Więc dostajesz je, te przestrzenie, od razu z rządzącą nimi algebrą, pakietem działań, które są w nich dopuszczalne i które posłużyły do „rozpięcia” tych przestrzeni – u Šalamuna to byłyby właśnie jukstapozycje, mikroalegorie, celanowskie napięcia w grupie rzeczownik-czasownik itd. – i nagle otwiera się przed tobą bezmiar, masz poczucie, że z tymi narzędziami możesz podbijać światy. A może raczej: że t a k w ł a ś n i e podbija się świat. Tymi operacjami. Twój horyzont się skraca, nagle zapominasz, co robiono jeszcze dziesięć lat temu, pewne rzeczy, paradoksalnie, stają się naraz bardzo trudne do pomyślenia. Czy jesteś w stanie sobie wyobrazić zdania wielokrotnie złożone, które dobrze by leżały w paradygmacie „šalamunowskim”, które byłyby konstruowalne za pomocą wyżej wymienionych narzędzi? Dosyć trudno je sobie wyobrazić, natomiast w paradygmacie „ashbery’owskim” miałeś je od ręki, praktycznie za darmo. Ale wróćmy do wpływologii.
Trzecią naprawdę dużą rzeczą, jaką bym z tym šalamunowskim transferem wiązał, jest zaproponowanie nowego, bardzo skutecznego, atraktora pragnienia. Mówię o pragnieniu osoby czytającej, ale też piszącej, bo o takich tu głównie rozmawiamy. Można ten atraktor nazwać „bohaterem” – nowym bohaterem proponowanym przez daną poezję – chociaż wolałbym chyba myśleć o nim jako „wirtualnym podmiocie”, punkcie, kompleksie, stanowiącym przecięcie linii naszych projekcji odnośnie tego, kto w danej poezji “działa”, kto jest jej agensem, co mu wolno (w języku), co go zajmuje. U Šalamuna ten punkt jest witalny, emituje nieprzerwany strumień energii stawiającej odbiorcę do pionu, każącej gdzieś biec i coś robić, krążyć po świecie, wąchać transgresję, wąchać konie w Polsce. Ten punkt dopuszcza pewną „psychodeliczność” i pewną nieoczywistą, prymarną i drapieżną „duchowość”, dopuszcza używanie w wierszu „ja”, niby w osłonie hiperboli, ale zobacz, jakim problemem było wprowadzenie „ja” do wiersza w paradygmacie ashbery’owskim, wymagało to subtelnej liryki roli, a jeśli nie chciałeś tego robić, to zostawało ci to rozmyte „my” albo w ogóle brak jawnego podmiotu, i byłeś skazany na taki procesualny język, jaki w poematach Ashbery’ego znalazł sobie Melecki. Wraz z Šalamunem, mam wrażenie, to „ja” ponownie się otwiera, staje się dostępne, a za nim idą oczywiście takie rzeczy jak na przykład szczegół biograficzny czy anegdota, czy używanie nazwisk rzeczywistych, żyjących ludzi, współczesnych autorowi czy autorce, wplątywanie ich w wiersze, w ten bardzo charakterystyczny teatr, którego możliwości znał u nas chyba tylko Białoszewski i który został przez Šalamuna niejako przypomniany.
Uff. Nie wiem, czy to wyczerpuje temat, na pewno nie, ale chwilowo nie mam siły na dalsze generalizacje. Wypadałoby teraz pokazać, jak te wymiary są konkretyzowane w twórczości określonych nazwisk, bo o to chyba pytałeś. Od kogo zaczynamy? [śmiech] MLB to oczywisty typ, ale tu wcale historia nie jest najprostsza; jego świadomość tego, jak bardzo zaraźliwy jest to idiom, przy jednoczesnej samoświadomości pisarskiej sprawiły, że jedynym miejscem, gdzie wpływ Šalamunowskiej dynamiki w jego dziele jest dla mnie ewidentny, jest tom 69. Tam rzeczywiście jest to wrzenie, próba osiągnięcia maksymalnej temperatury języka, stworzenia żarzącego się biało bloku, w którym znaczenia mają się rozpuścić i z którego ma dobiec światło o jakieś nowej długości fali. Czy może krótkości fali, hehe. Zauważ, że potem Miłosz od tego odszedł, pisze teraz raczej swoim zdaniem, zależy mu na dokładności, eksperymentuje oczywiście, ale nie tak frontalnie, jak mi się zdaje, tylko raczej „na boku”. W jego przypadku wpływ Šalamuna miał wg mnie charakter pewnej pedagogiki twórczości, wskazania dużych celów, potwierdzenia obszarów wartości. Natomiast jeśli chodzi o środki czysto poetyckie czy znamiona stylistyczne wcale ten wpływ nie jest dla mnie taki jasny. A jak Ty to widzisz?
DK: To, co piszesz, to bez wyjątku interesujące sprawy. Zacząłbym od kwestii języka o „podobnej wyporności”, co język ashbery’owski – mam wrażenie, że nie zostało to dotąd silnie wyartykułowane, dlatego zamiast bibliografii mam tylko osobiste opowieści o tym, jak na własnej skórze doświadczyłem tego przemieszczenia. Byłem oczywiście ogromnie zafascynowany gestami Sosny, jego uwodzicielską skromnością, która całkowicie nie przystawała do „imperialnych” konsekwencji jego projektu (nad którymi to konsekwencjami Sosnowski nie panował, co jeszcze mocniej podkręcało zainteresowanie dekonstrukcjonizmem, bo go niejako falsyfikowało – język bezwzględnie nami rządził). Aż przyszedł moment: aha, można też tak, i to też przynosi efekty jak najbardziej globalne; ej, za tą furtką jest chyba nawet więcej pola niż za tamtą! Co w tym okazywało się najbardziej pociągające: nie do końca było dla mnie jasne, jak to jest zrobione, podczas gdy efekty ashbery’owskie były już do pewnego stopnia – nawet jeśli w topornym stylu – zdefiniowane przez towarzyszącą krytykę. Pamiętam taki wywiad ze Szczepanem Kopytem, gdzieś na stronach Biura Literackiego – bardzo wtedy podziwiałem Szczepana – gdzie jako swojego ulubionego poetę, obok Enzensbergera, wymienił autora Pory roku. Nie powiedział wtedy, za co go ceni, powiedział coś bardzo wymijającego, coś w stylu: kto czytał, ten wie. Zatem nie zwariowałem, było coś, co dostrzegali inni (zresztą „Cyc Gada” był dla mnie wtedy safe space’em, lubiłem czytać Wasze rozmowy, bo rozumieliście to święte szaleństwo); ale to nie umościło się jeszcze w dyskursie krytycznym i – jak się teraz okazuje, taki pozwolę sobie wyciągnąć wniosek – tak zostało do dzisiaj!
Epizod, w którym dostrzegłem „atraktor pragnienia”, jak go nazywasz (widzę tu możliwość zrobienia istotnego użytku z pojęcia „układ wypowiedzenia”, bo o tym przecież rozmawiamy), i poczułem coś do niego, to był oczywiście epizod głębszego kryzysu, lekturowego i egzystencjalnego. A źródła poznania tego atraktora, tej świecącej w wyobraźni kulki, która jest nie tyle domkniętym podmiotem, co jakimś „zalążkiem woli”, były w moim przypadku dwa: Biedrzycki i Šalamun (szczególnie ten z Jabłoni), dokładniej czytani po raz pierwszy w tym samym czasie. Jednocześnie przecież rozumiałem od początku, że styl MLB nie jest stylem Šalamuna, zrobione jest to inaczej, z innej składni, innych figur, angażowane są tu inne moduły wyobraźni (tak, premierowe wiersze z 69 były w tym sensie wyjątkowe, ale te przeczytałem dość późno). Zatem, to co piszesz o pedagogice twórczości w przypadku wskazanych dwóch postaci, to jest dla mnie w pewnym sensie basic, ale o co właściwie chodzi? Nie wiem, może do tego dojdziemy za kilka chwil, chciałbym. Wydaje mi się czasem, że ma to coś wspólnego z prędkością. Być może jest tak, że jeśli ktoś tego nie widzi, nie jest w stanie docenić tych Bezcielesnych Światów (les univers incorporels), które powodują, no właśnie, „naelektryzowanie”. Wyobrażam sobie, że można zrozumieć tylko elewację spraw technicznych, nigdy nie rozumiejąc tego, co dzieje się pod spodem, a więc nigdy nie ulegając naelektryzowaniu. Trafnie to nazwałeś: „obszary wartości”, być może o to by tutaj chodziło. Bo nie są to znaczenia, formy, ani wartości rozumiane punktowo, tylko właśnie obszary wartości.
Nie jestem pewien, czy dobrze cię zrozumiałem, ale wymienione przez ciebie atrybuty Šalamunowskiego atraktora i jego obszaru przyciągania można chyba subsumować pod ten zbiór „obszarów wartości”. Miałem teraz taką myśl, że to magnetyczne, hiperboliczne “ja” z wierszy Šalamuna nie jest od A do Z jego wytworem, ale stanowi coś w rodzaju dalekiego echa sygnału płynącego z tradycji sufickiej. (Swoją drogą mam wrażenie, że obydwaj ostatnio kładziemy większy nacisk na ten kontekst, pisząc o Biedrzyckim). Znasz pewnie historię o Al-Halladżu, który w ekstazie zaczął krzyczeć na ulicy Ana’l-Ḥaqq, co znaczyć może zarówno „ja jestem prawdą”, jak i ‘ja jestem Bogiem”. Został za to skazany na śmierć, a interpretatorzy, którzy przyszli później, nie mieli wątpliwości, że te słowa nie były dowodem pychy, ale wskazywały raczej na mistyczną anihilację ‘ja”, które połączone z Bogiem rozlało się w jedności bytu. Mówię o tym, bo uważam, że Šalamun celowo powołał „ja” tak silne, że aż nicujące się – i to „ja” przecieka dalej, poza jego projekt. Bo jak mają nie przeciekać zdania w rodzaju: „Boże, jak rosnę / jaki jestem silny, straszny i chytry”.
Czy to jest coś, co można osiągnąć w wierszu za sprawą technicznej doskonałości? Wyjdę na jakiegoś oczywistego esencjalistę, jeśli powiem, że nie. Ale nic nie poradzę, że intuicja podpowiada mi: można tym tylko nasiąknąć.
Dobrze, chyba zacząłem zjadać własny ogon, może przejdźmy dalej. Zastanawiam się, czy mógłbyś powiedzieć coś ciekawego o prądach Šalamunowskiej poetyki w czasach Nieszuflady. Mam pewien obraz tamtych procesów, ale raczej niewyraźny, powiedziałbym tylko, że wspomniany wyżej Szczepan Kopyt jest przykładem kogoś, kto poddał się interesującemu nas projektowi pedagogicznemu za pośrednictwem aktywnie działającego w internecie Biedrzyckiego (ślady tego widać tylko w debiutanckiej książce [yass], ale są to ślady bardzo wyraźne). Twój wspaniały tekst, który zdarzało mi się obficie cytować, czyli pierwsza część cyklu Madrigali guerrieri et amorosi, też był o dwóch projektach pedagogicznych: Sosnowskiego i MLB. Teraz mów, a ja odpakuję ci Werther’s Original.
RW: Dziękuję. Jesteś kochany. Wiesz co, było tak, że w pewnym momencie ta prędkość, o której wspomniałeś, stała się dla każdego bardzo ważna. Ten sławny cytat, „jukstapozycja – telegraficzny chleb”, pojawił się nie wiadomo skąd i został jakby wciągnięty na agendę; chwilę wcześniej, w 2004, wyszła Jabłoń i to było jak… nie wiem, jak to opisać. Jak topór w głowę. To, co działo się tam z językiem, kleistość tego, całkowicie nowy słownik… Sytuacja jak w filmach s-f, kiedy znajduje się broń czy technologię wyprodukowaną przez inną rasę, karabiny są dziwaczne, wyglądają jak turkucie czy monstrancje, ale ich siła jest przerażająca. Dokładnie tak, jak powiedziałeś: działało, chociaż nikt (albo prawie nikt) nie rozumiał, jak to jest zrobione. Pamiętam jakieś wypryski, punktowe ogniska szoku: to, że można wymachiwać na wszystkie strony „Bogiem”. To, w jakiej nasyconej retorycznie pozycji były tam zdrobnienia. To, że prawie wszystko było tam staccato.
Zacząłem pisać wiersze, w których każde zdanie kończyło się wykrzyknikiem. To była moja intuicyjna reakcja na ten nowy pakiet wymagań, na tę przestrzeń, która właśnie się otworzyła i jakby zażądała, żeby być szybkim i traktować świat jak kamieniołom, który trzeba opędzić w dwadzieścia minut. Przyspieszenia doznał, tak jest, Szczepan, przyspieszenia doznali ludzie, którzy i wcześniej, i nigdy później nie pisali tak „energetycznie” jak koło 2005 roku. Łukasz Jarosz, którego pierwsza książka była przytomnymi wnioskami z Podsiadły, w drugiej (Biały tydzień) zaprezentował się jak apologeta odważnej jukstapozycji, liźnięty wyraźnie Šalamunem i używający, nie wiem na ile świadomie, niektórych jego kompleksów znaczeniowych zupełnie as is, jak choćby słówka „cukier”, którego alegoryczny ciężar u Šalamuna doskonale wyczuł i całkiem udanie przeszczepił do siebie, z korzeniami, elegancko. Mnóstwo z Šalamuna pił Pułka. Widziałem jakieś opracowania poezji Tomka, gdzie nie ma słowa o tej zależności i jest to dla mnie niepojęte, niezwykłe. Bargielska oczywiście czytała Šalamuna, ale u niej ten wpływ był przefiltrowany, bo w epoce, o której mówię, była już praktycznie całkowicie ukształtowana twórczo. Może warto dodać, że to wszystko działo się bez żadnych krytycznych nakładek, bez towarzyszących tekstów czy jakiejś, nie wiem, akademickiej otuliny. Wszystko leciało od razu na warsztat. Możliwe, że tym potokom entuzjazmu delikatnie podsuwał rynienki MLB i kierował je tam i ówdzie. To były fora internetowe, wystarczał komentarz, rzucenie jakiegoś nazwiska, jak César Vallejo czy Blatný i to wystarczało.
Ale myślę, że to dobry moment, żeby z tych wód historii na moment wyskoczyć i powiedzieć jedną rzecz dotyczącą recepcji Šalamuna, niejako w reakcji na to, co napisałeś, i co jest oczywiście prawdziwe, a mianowicie, że ona nie umościła się krytycznie. I że tak jest do dzisiaj. Może zastanówmy się, dlaczego tak się dzieje? Bo może to nas poprowadzi gdzieś głęboko? Słuchaj, czy nie jest tak, że Šalamun rzeczywiście jest niełatwy do przełknięcia dla akademii? Ale nie dlatego, że jest poetą „trudnym” – tam się chyba nawet woli trudnych – tylko dlatego, że robi wszystko, żeby wydać się poetą łatwym? Albo raczej: o małym „pogłębieniu”? Zobacz, jak wyglądają z nim wywiady, jak unika praktycznie każdego intelektualnego wglądu w to, co robi, za to mówi o intuicji, prawdzie, świecie… Ashbery bez ustanku, z wielkim wdziękiem, konceptualizuje, opowiada o Pascalu i jego zdaniu, o muzyce Busoniego, o tym, jak to go zainspirowało i co chciał zrobić w wierszu; akademik dostaje od niego gotowy fundament i jeszcze certyfikat, że rzeczywiście przy wylewce tego fundamentu miały swój udział transcendentalizm Emersona i asamblaże Cornella. Šalamun w podobnej sytuacji deklaruje, że poezja spada mu z nieba jak meteory. Albo że tchnął w niego życie Aleš Debeljak, bo jego wiersze były jak świeży śnieg. Jeśli dodasz to tego swag, z jakim ta poezja przychodzi – mówię znowu o Šalamunie, o tej niepodrabialnej tromtadracji, jaką nieraz uprawia wprost w wierszu, „jestem największym słowiańskim poetą” i tak dalej – to masz może odpowiedź, dlaczego niektórym, jak sądzę, może wydawać się… podejrzany. Albo, jak czasem zdarza mi się myśleć o wierszach: z małą liczbą uchwytów. Jak pisać o kimś, kto za punkt honoru stawia sobie skracanie przebiegów cerebralnych? Albo podaje, w tłumaczeniu Katariny Šalamun-Biedrzyckiej, „[z] łaski bożej dane nam jest / pływać w pięknym nurcie, który jest dokładnie / przeciwstawny nurtowi uczonych w Piśmie”?
To jest, być może, nawet jakieś tam „pytanie”. Mam wrażenie, że pisarstwo takie nie do końca byłoby akademii na rękę, bo nie wpisuje się specjalnie w kanoniczny pochód: strukturalizm, dekonstrukcja, dyskurs kolonialny, czy co tam jest aktualnie na tapecie. Wymagałoby, to pisarstwo, ruchu nie „w linii”, tylko w bok. Na przykład ku takim obszarom, o jakich wspomniałeś, ku poezji sufich, mistycyzmowi żydowskiemu, Kabale. Trzeba by jakoś odkurzyć presokratyków, św. Jana od Krzyża, Chlebnikowa i zaum. Znowu mówić o Boskiej komedii. Ktoś jest na to gotowy? Ktoś ma w tych dziedzinach do powiedzenia coś rzeczywiście nowoczesnego? Nie jest to takie łatwe, jak mi się wydaje. Na pewno trudniejsze niż generowanie prac o Derridzie. Być może krytyk „zaprojektowany” przez poezję Šalamuna to nie jest krytyk, jakiego projektuje współczesna akademia. Może trzeba kogoś, kto potrafiłby zmapować różnice pomiędzy wczesnym a dojrzałym renesansem na różnice w modalności tropów w powojennej transawangardzie (figury celowo „toporne” versus figury „wypolerowane”). Może tacy ludzie wyginęli.
A może trzeba bezczelności i przypadku. Albo dzikiej idée fixe. Jakoś ostatnio zobaczyłem z zaskoczeniem, że to, co de Man mówi o antropomorfizacji, bardzo ładnie opisuje to, co dzieje się w zdaniu późnego Šalamuna. Więc „wejście” wcale może nie być tak daleko. Mnie ten walor figuralny u Šalamuna interesuje niesłychanie, ale że mówiłem o nim już parę razy, i że Twój Deleuze wydaje się tu perspektywą bardziej globalną, to nie będę tego jeszcze raz rozsmarowywał.
DK: Pułka, tak. To, że mało wiemy (to jest to ashberiańskie „my”?), gdzie on wbijał słupki na ogrodzenie, to nie jest zwykłe przeoczenie krytyki literackiej. Sprawa jest zadziwiająca, gdy mamy na względzie ogrom poświęconej mu uwagi, ilości szkiców, odniesień, złożonych mu hołdów. Przecież Słoweńcy, czy Słowianie w ogóle, musieli być dla niego istotni, kiedy pisał wiersze jako „Tomáš Halfka”. Dobrze byłoby też przypomnieć, że „przyśpieszenie” udzieliło mu się głównie za pośrednictwem zapomnianego dziś, a przecież znakomitego Adama Grzelca (pamiętasz pewnie, bo publikowaliście go w „Cycu”). Pułka otwarcie pisał, że „od Grzela” zaczęło się jego pisanie „na poważnie”. Był zakochany w Piotrze Janickim i Andrzeju Szpindlerze; pisał w różnych zakamarkach internetu, że Ty, Rafał, jednym wierszem napisanym od ręki przebijasz cały dorobek [tutaj bez skrępowania podawał nazwiska]. Tymczasem historia literatury pisana przez jego krytykę – przez towarzyszącą mu krytykę, nie przez najntisowych dekonstrukcjonistów biegnących za nim z zadyszką – brzmi mniej więcej tak: był to młodzian odważny, gdyż wszedł w dyskusję z Andrzejem Sosnowskim. Zaszumienie komunikatu jako „odbicie” prekarnego położenia młodych dorosłych – takie jest oficjalne stanowisko.
Wymieniłeś powody, dla których być może Šalamun nie jest lubiany na uniwersytecie – wszystkie one wydają mi się trafne, aczkolwiek bardziej interesują mnie te dotyczące kulturowego dziedzictwa niż publicznej persony (zakładam przy tym, że istnieje ścisła zależność między nimi). Podejrzewam, że autor Błękitnej wieży bardzo lubił swoją twarz – jak to ująć – “świętego głupka”, prostego i ciepłego człowieka, od którego bije ukryta mądrość, ale taka, której nie próbujesz zrozumieć, chcesz z nią tylko obcować. Akademicy by to łyknęli, gdyby wiersze Šalamuna wpisywały się w ideologiczne ramy kampusów, czyli ten teoretycznoliteracki kanon, który Ashbery’emu w progu podał wygrzane kapcie. Ale właśnie: Kabała, Gershom Scholem, w dodatku Šalamun to przecież człowiek ze śmiesznie małego państewka w Europie Środkowej, zupełnie jakby sam je wymyślił, haha.
Czy deleuzjańska ontologia rzeczywiście daje nam więcej możliwości? Nie. I tak. Nie, bo w zamerykanizowanym wariancie należy do tego samego neoliberalnego-post-majowego kanonu, który z łatwością uznał Ashbery’ego. Większość artykułów naukowych pisanych przez deleuzjanistów mi się nie podoba, używa się tam nomadologii jak młotka czy śrubokrętu, podczas gdy ona przypomina bardziej igłę stomatologiczną, wymaga dużej precyzji. Ale też tak, bo kiedy odrzucimy efekciarstwo idiolektu i weźmiemy tę technologię na poważnie, dostaniemy w nagrodę wgląd w niższe warstwy substancji – wiersza również. Jeśli masz jakieś wielkie ideologiczne głazy i zupełnie nie wiesz, co z nimi zrobić, to filozofie wyrosłe na renesansie spinozyzmu pozwalają sprawdzić, albo przynajmniej pospekulować, jakie intensywności płynęły w tym miejscu wcześniej. I co takiego się stało, że intensywności zaczęły spowalniać, że wytrąciło się z nich coś trwałego, co można wskazać palcem.
Teraz to ja poszedłem w bok zamiast po linii prostej, przepraszam. Wrócę do refrenu „historycznego”. Czy pominę jakiś istotny etap, jeśli powiem teraz coś o Nowej Fazie? Całe to środowisko niewiele młodszych ode mnie autorów i autorek, które zaczęło się krystalizować przy Krakowskiej Szkole Poezji, w pewnym momencie wydawało mi się ziszczeniem zaklęć, które rzucałem od roku, nie wiem, może 2014. Ale nie bazowałem wtedy na istniejących już wierszach, tylko na przeczuciach dotyczących tego, jak te języki zorganizują się za moment. Pomyliłem się. Dużo świetnych książek wyszło z tamtego kręgu, fenomen KSP jest niebywały tak czy inaczej, ale tam prawie nie ma twórców naelektryzowanych Šalamunem. Zmysły mogą mnie zawodzić, ale o jakimś „widocznym wpływie” Słoweńca na wiersze mogę szczerze mówić tylko w przypadku Przemka Suchaneckiego, i to raczej od jego drugiej książki. Patryk Kosenda jest z zupełnie innej bajki, u niego popkultura jest silną inspiracją, a nie repozytorium figur alegorycznych; Filip Matwiejczuk stanowczo odcina się od Šalamuna, a w jego składni i “wnioskującym” tonie coraz wyraźniej widzę twórcze – autorskie, dojrzałe, żebyśmy się dobrze zrozumieli – przestylizowanie idiomu Wiedemanna; Paweł Harlender to zupełnie nie moja historia, nie umiem o nim dzisiaj nic powiedzieć…
RW: Ciekawe. Muszę powiedzieć, że żyłem w przekonaniu, że w przypadku tego środowiska Šalamun zadziałał, ale właśnie jako atraktor, dawca intensywności raczej niż rozwiązań, albo przynajmniej zmaterializowany, niechby odległy, dowód, że, no wiesz, poezja może być życiową konkwistą, że można się nią zajmować i pozostać drapieżnym, egzystencjalnie seksownym, coś w tym rodzaju… Ale, jak mówię, było to tylko moje niezbyt ugruntowane przekonanie, nic więcej. Natomiast pokusiłbym się o taką obserwację, że w poezji dobiegającej z Krakowa kluczową rolę gra jednak ruch w poziomie, pewien „stonerowy” – bij mnie lagą Szymborskiej, jeśli źle używam terminu – dryf, uatrakcyjniany raczej egzotyką słownika, a nie jakimś akrobacjami na drabince referencji. Na tej ostatniej ćwiczą raczej Igliczanie, hehe. Ale o nich zaraz powiemy osobno, bo, tak jest, TO TRZEBA NA SPOKOJNIE. Wyjątkami rzeczywiście są Przemek i Filip i tu w pełni się zgadzam z Twoimi rozpoznaniami, biorąc może niewielką poprawkę na to, że u tego pierwszego autor Pokera idzie chyba via Biedrzycki, w jakimś kadrowaniu jakby flaneurowskim, co również, jak się zastanowić, daje się poprowadzić wstecznie do Miłosza (Biedrzyckiego, ma się rozumieć). Okej. Kończąc tę myśl chciałbym zalicytować nawet tak, że ten stonerowy, tripowy, rozlewający się na kartce idiolekt stał się językiem obowiązującym w pewnym pokoleniu, tzn. jest, na moje oko, najczęściej obecnie spotykanym modusem wypowiedzi poetyckiej.
I teraz: niezależnie od tego, jak fascynująca bywa powierzchnia wierszy bohatera naszej rozmowy, jak i tego, jak często oddaje się on czemuś, co z pewnej odległości na taki dryf może wyglądać, strukturę większości jego dojrzałej poezji nadają lokalne, głębsze lub płytsze, wiązania alegoryczne, spinające ją jak napy wersalkę, i co do których z przyjemnością użyję zaproponowanego przez ciebie miana „transwersalnych”. Nawet wcześniejszy, „zestawieniowy” Šalamun, który dla niektórych bywa bardziej inspirujący niż późny, nawet on, mam wrażenie, przeciąga te swoje niezwykłe łuki skojarzeniowe w sposób, który zaprasza pion do akcji w momencie odczytania wiersza lub jego „interpretacji”. Nie jest tak zawsze, ale czasem tak, i jeśli już tak się dzieje, to są to wystąpienia bardzo zwracające uwagę. Nie widzę jednak – i to chciałem tu wyraźnie powiedzieć – większego zainteresowania tym wymiarem u autorów, o których wyżej mówimy. Już ta jedna sprawa decyduje jak dla mnie o tym, że gdyby nawet zaczęli nagle pisać ekfrazy Fra Angelico i szukać śladów Archilocha na Cykladach, ich podobieństwo do Šalamuna byłoby, niejako z definicji, co najwyżej powierzchowne.
U Rosińskiego, Kowalskiego, Grabiaka i Polak, a także u dość licznego środowiska osób piszących nieco podobnie do nich – chodzi mi tu po głowie np. nazwisko Joanny Łępickiej – sprawy z pionem ulegają jednak pewnej komplikacji. Co nie?
DK: Znakomicie, że podniosłeś ten wątek, chociaż trochę się boję, czuję demoniczny chłód, kiedy tylko o nich myślę… o „Iglicy” musimy coś powiedzieć, ale – znów – tylko w pewnym stopniu bazujemy na tekstach, reszta to będą mniej lub bardziej trafne prognozy. Co już wiemy, w czym na pewno się zgadzamy: Nowa Faza wykrystalizowała się w czasach horyzontalistycznych obsesji; może powiem coś szalonego, ale wydaje mi się, że to były ostatnie podrygi paradygmatu zaangażowanego, który tym razem ujawnił się po stronie planu wyrażenia, z mocnym makijażem, dlatego go nie rozpoznaliśmy. O ile wcześniej polityczne zagadnienia były „tendencyjnie” wplatane w treść, tutaj być może napotkaliśmy formalistyczne „ani Boga, ani pana”? Tak czy inaczej, ta norma, przynajmniej moim zdaniem, szybko się wyczerpała. Widzisz, w przypadku tego tematu deleuzjański piórnik pozwala odnieść się do sprawy szerzej: ani eksperyment artystyczny, ani demokratyczne formy polityki, nie mogą żywić się wyłącznie tym, co poziome – to po prostu nie wystarcza do stworzenia “instytucji”; inna sprawa, że filozofię deleuzjańską niektórzy – zwłaszcza jej krytycy – rozumieją jako filozofię horyzontalizmu, co jest fałszywym rozpoznaniem. Tym, czego potrzebujemy, jest nie tyle nawet wertykalność, co transwersalność, którą raczyłeś wspomnieć.
Wcale nie jest więc tak, że mamy do wyboru wyłącznie techniki poziome (demokratyczne i fajne) lub wyłącznie techniki pionowe (autorytarne i niefajne). Jeśli przyjmiemy, że substancja układa się na płaszczyźnie immanencji „warstwowo”, to ujęcie pozwalające przeciąć warstwy w poprzek okazuje się absolutnie niezbędne w przypadku szerzej zakrojonych strategii, tak artystycznych, jak i politycznych. Co więcej, jeśli chodzi o twórcze praktyki semiotyczne (mówimy teraz o poezji, ale chyba to samo powiedziałbym o malarstwie czy filmie), to dziś jestem bliski przekonania, że właśnie transwersalność jest odpowiedzią na dwa główne zagrożenia kulturowe. Z jednej strony mamy „absolutną deterytorializację” dyskursu poprzez postmodernistyczną praskę, która wypluwa twory w rodzaju dada bez kontekstu historyczno-społecznego, a przy tym wytwarza wciąż nowe dystynkcje. Z drugiej strony jest ryzyko uproszczenia, podporządkowania sztuki teorii informacji; to zwykle mam na myśli, gdy mówię o „kapitalizmie komunikacyjnym”, aparatach pochwycenia i algorytmizacji literatury. Z alegorią transwersalną w kieszeni, jako poeta, możesz przeskoczyć te dwa wilcze doły z uśmiechem na ustach. Wytwarzane przez ciebie wrażenia nie są całkowicie „odpikowane”, działa w nich pewien mechanizm referencji, ale też nie jest możliwe ich ostateczne „zapikowanie”, nawet jeśli zabierze się za nie najsprawniejszy interpretator. Ukradnę ci to sformułowanie i posłużę się nim już jako quasi-pojęciem filozoficznym: pola wartości. Transwersaliści znajdują – lub tworzą – swoje pola wartości, odpalają tam racę i przebijają się przez wszystko, co napotkają po drodze w górę. Dobry hermeneuta może znaleźć i opisać punkty przecięcia, ale nie wskaże „właściwego”, jednego punktu, bo on nie istnieje. Tym sposobem wychodzimy zarówno poza tradycyjną, szkolną hermeneutykę, jak i poza ponowoczesne „wszystko wolno”.
Ale miało być o „Iglicy” – spróbuję krótko i oddam ci głos. Uważam, że u wszystkich wymienionych przez ciebie autorek i autorów wyraźnie widać Šalamunowskie „dotknięcie”. Choć wszyscy poruszają się transwersalnie, są to twórcy bardzo od siebie różni i trzeba mieć – przepraszam, jeśli kogoś urażę – naprawdę spore deficyty wrażliwości, żeby tego nie dostrzegać. Wiersze Rosińskiego są jak subtelne sześciany ze szkła, wystarczają mu bardzo kruche stopnie, żeby piąć się w górę, byle oprzeć na czymś stopę; Kowalski – rozmawialiśmy już o tym – jest bardziej rimbaudowski, mosiężny, frazy walą u niego jak dzwony katedry; Grabiak wydaje mi się najbardziej z nich wszystkich zagęszczony, pnie się w górę po bardzo dziwnych konstrukcjach, do poszczególnych szczebli drabiny dokłada wiele ozdobnych gałązek, magicznych roślin; Polak – znam zaledwie kilka jej wierszy, ale wydaje mi się mocno jukstapozycyjna, a przy tym najbardziej zwarta, frazy-nasiona, trochę jak u Malek, ale bardziej w pionie niż autorka Obręczy (ta druga jest postobiektywistką, zatem więcej robi na płasko); Łępicka – co prawda nie jest związana z „Iglicą”, ale to niezwykła autorka; pokazała mi niedawno wiersz, po którym miałem ciarki przez trzy dni: potrafi wejść na poziom języka sakralnego, a zaraz później bluzgać na prawo i lewo, n i e o b n i ż a j ą c t o n u , rozumiesz, nigdy czegoś takiego nie widziałem…
RW: No właśnie, z tą sakralnością jest ciekawa sprawa, bo ona pojawia się przecież chyba u każdego i każdej z wymienionych, była już u Julka i wzbudziła jakieś skonsternowane szepty, jest u Szymona w dużej skali, Jakub też do niej, jeśli dobrze pamiętam, sobie sięga. I to jest nowe. I tajemnicze. Zupełnie nie rozumiem tego zjawiska, hm… społecznie, czy generacyjnie, i wydaje mi się, że ktoś napisze jeszcze o nim mądre teksty. Niekoniecznie na przykładzie poezji. Czy nie jest tak, że ta tematyka to jest park linowy, opuszczony, w którym można szybko zrobić metry wzdłuż pionowej składowej wektora transwersalnego? Roz… bujać się? A może to pije na nowo z tych kontrkulturowych pokładów, które obwąchiwaliśmy przy okazji Markiewicza? Głośno myślę. Jak by nie było, twoje portrety, te wyżej, są piękne, niewiele do nich umiem dodać, zwłaszcza że są to ludzie z jedną książką lub w ogóle bez niej. Czy mimo szczupłego dorobku robiłbym im wystawy, gdyby malowali obrazy, a ja miałbym galerię w mieście wojewódzkim? Robiłbym. W ogóle dynamika tej grupy, czy tych stykających się grupek, przypomina mi trochę to, co działo się w polskim malarstwie w pierwszej dekadzie XXI w. i co Banasiak podsumował w książeczce Zmęczeni rzeczywistością, nakładając siatkę na to, co robili wtedy Borowski, Kowalski (nomen omen), Ziółkowski i inni. Oczywiście ta siatka kogoś tam uwierała, ktoś inny w ogóle się w nią nie łapał, a ci, co się złapali, byli rozróżnialni nawet okiem laika: Kowalski – poeta niejasności, Ziółkowski – nowy dziki, Borowski – metamalarz zainteresowany głównie badaniem granic danego modelu wypowiedzi. A jednak ta zbiorcza etykietka “zmęczonych rzeczywistością” była wtedy po prostu poręczna. Tak samo – dalej głośno myślę – jest chyba teraz z „šalamunistami”.
Widziałbym tu jednak pewną różnicę: ten „šalamunizm”, o którym tyle tu deliberujemy, nie jest wyłącznie sprawą „Iglicy” czy jakiegoś konkretnego pokolenia. Odcisnął się i u Malek, którą przywołałeś, i u Sendeckiego, jak myślę, odegrał pewną rolę – a jaką dokładnie to kwestia warta opisania – czy nawet u Wolny-Hamkało, która jest moim ukochanym przykładem, odkąd w dwóch jej wierszach opublikowanych jakiś czas temu w „Odrze” poczułem t ę e n e r g i ę, zobaczyłem bardzo odważne rzeczy w rodzaju „dzień / ukazał złom skóry pod Wilnem”. No ejże. Żeby napisać taką frazę i żeby wiersz to wytrzymał – a ten, o którym mówię, wytrzymał – musi panować na zewnątrz inne niż zazwyczaj ciśnienie. Musi być stosowny klimat do robienia takich rzeczy. I jeśli odwiniemy to, co przez „klimat” w takich kontekstach rozumiemy – a mianowicie, że chodzi o rozpowszechnione przyzwolenie na określone praktyki artystyczne, które to praktyki znalazły grupy swoich odbiorców – to może znajdziemy się blisko źródła problemu, jaki niektórzy z „šalamunizmem” mają. Mam podejrzenie, że nie tyle chodzi o to, że ktoś „bawi się w Šalamuna” czy nawet o to, że ktoś „bawi się w Šalamuna i dogaduje się z podobnymi sobie”. Problemem jest to, że reguła zabawy jest nie do pojęcia, jeśli czujesz, że to nie twoja zabawa. Lub, inaczej: zabawy nie da się poczuć, jeśli już się w nią nie bawisz. W tym sensie jest to inna historia niż w przypadku poloashberystów, z których mogłeś bezpiecznie ironizować, stojąc „na zewnątrz”, bo zasady gry były zrozumiałe nawet dla jej przeciwników. A były, bo złączki idiomu były parafrazowalne. U Šalamuna nie są parafrazowalne lub są parafrazowalne z wielkim trudem. Stąd, moim zdaniem, pewna nieudolność pastiszy idiomu „šalamunistów”, pewna ich generalna nieśmieszność. Podczas gdy jak najbardziej czytywałem prześmieszne stylizacje poloashberowskie.
Jak to widzisz? Nie wydaje ci się, że najwięcej strzał frunie ku „šalamunistom” z obozu „cerebralnego”, że działa tu pewien lęk przed masońską mową opartą na gestach, uniemożliwiającą rozbrojenie jej w akcie detalicznej parafrazy? Wydaje mi się, że tak to chciał spolaryzować chociażby Radek Jurczak w swoim zagajeniu, które podobnie jak wiersz Agnieszki widziałem kiedyś w „Odrze”.
DK: Starałem się uchwycić rdzeń tej sakralności, o której mówisz, kiedy pisałem o Konopeum Kowalskiego; recenzji jeszcze nie ma w druku, więc nie będę mówił za dużo, ale twój trop kontrkulturowy wydaje mi się jak najbardziej trafiony. Bardzo jestem ciekaw, jak będzie się to rozwijało w przyszłości, w poezji i w jej recepcji.
Czy strzały płyną z obozu cerebralnego? Oczywiście, tak właśnie jest. Wypowiedź Radka, na którą się powołałeś, jest tego najlepszym przykładem. Rzecz w tym, że mamy do czynienia z nieporozumieniem, to coś typowego dla polskiego ekosystemu. Nie jest tajemnicą, że środowisko Jurczaka po swojemu zdefiniowało afekt, nie odwołując się do żadnej z dostępnych afektologii, ani do spójnego systemu Spinozy, ani do Deleuzjańskiej „wirtualizacji” afektu, ani nawet do rozmemłanych tez Massumiego. W konsekwencji krytyka, która posługuje się pojęciem afektu, jest dla tego środowiska krytyką skupioną na emocjach, jakie u odbiorcy wywołuje wiersz, a przecież wiadomo, że spojrzenie z takiej perspektywy dyskredytuje rozmówcę, odbiera mu kompetencje krytycznoliterackie, bo przekreśla możliwość uniwersalizacji jego rozważań. Afektolodzy są skrajnie subiektywni, nie można w żaden „naukowy” sposób zweryfikować ich rozpoznań – to sygnały wysyłane w eter. (Nie wiem, czy odnotowałeś, ale od paru lat, raz na jakiś czas, pojawia się w sieci recenzja studentki lub studenta polonistyki, w której takie założenia zostają wyartykułowane wprost – ten błąd poznawczy jest bardzo sprawnie transmitowany w murach uniwersytetu). Takie są uwarunkowania, na tym planie dochodzi do pomyłki „właściwej”. A na czym ona polega? Otóż afektolodzy w Polsce – może powinienem mówić tylko za siebie? Nie wiem – mają dużą słabość do Šalamuna; konkluzja Radka brzmi zatem: Šalamun nie jest modernistą, nie ma u niego żadnej myśli, są tylko horyzontalne przebiegi skojarzeń. Alegoryczny pion w ogóle nie zostaje dostrzeżony! Najpewniej więc masz rację: żeby się w to bawić, trzeba czuć, że to zabawa dla ciebie. Bez spełnienia tego warunku nie uda ci się również ostrzelać wieżyczki.
A sama predylekcja afektologów do Šalamuna wynika przecież z czegoś zupełnie innego, o czym wspominałem wyżej. Neospinozjańska perspektywa ułatwia wydobycie tego, czego nie zobaczysz, jeśli twoje lekturowe sito ma wielkie oczka; jeśli widzisz świat przez ogromniaste encje ideologiczne, estetyczne, socjologiczne etc. Tutaj potrzeba gestu w stylu Simondona: popatrzmy, kiedy i jak odbywa się indywiduacja, a nie przyglądajmy się wyłącznie jej zastygłym efektom, one są drugorzędną sprawą.
Myślę, że powinniśmy zmierzać już do końca, a ty na pewno hodujesz wspaniałą puentę i chciałbyś już pokazać ją światu…
RW: Nawet chciałbym, ale im dłużej się zastanawiam, tym bardziej mi się wydaje, że powiedzenie czegoś w rodzaju „Šalamun był katalizatorem…” (był więcej niż katalizatorem, nawiasem mówiąc) byłoby narysowaniem jakiejś sztucznej linii i podliczeniem sumy, która okazałaby się co najwyżej sumą cząstkową. Mnóstwo wątków jest otwartych. Wielu z najsilniej zainfekowanych idiomem dopiero przepracowuje wpływ. Inni o odkształceniu, którego doznali, musieliby opowiedzieć osobiście. Patrzę na zapis naszej rozmowy i widzę, że ledwo poruszyłem na przykład temat, co wziąłem z niego dla siebie, oprócz, naturalnie, tego inicjalnego przykazania prędkości, o którym wspominałem. A przecież gdyby w pewnym momencie w polszczyźnie nie walczyły ze sobą alegorie Ashbery’ego i Šalamuna, gdyby te dwa języki nie zetknęły się, może w ogóle temat „alegoryczności” nigdy nie przyszedłby mi do głowy. Tak… Jesteśmy bardzo daleko od puenty.