Klasykom literatury zdarza się powracać w nowych przekładach i opracowaniach – odkrywamy ich wtedy na nowo i dziwimy się, że nie pasują do obiegowych wizerunków. Powroty te bywają nagłe i spektakularne (casus Williama Faulknera), ale zdarza się, że są rozłożone w czasie. Tak stało się w przypadku George’a Orwella; kilka lat intensywnej pracy translatorskiej i wydawniczej pozwoliło zdjąć z niego łatkę „smutnego proroka”. Odsłonił się wizerunek pisarza skomplikowanego, uwikłanego w sprzeczności, obdarzonego nietuzinkową wrażliwością.
Come back Orwella nie ma w sobie oczywiście niczego zagadkowego; w 2021 roku, siedemdziesiąt lat po śmierci autora, jego dzieła przeszły do domeny publicznej. Dzięki temu możemy cieszyć się ze wznowień wszystkich starych przekładów, a przede wszystkim z premier nowych (Niech żyje aspidistra!, Folwark zwierzęcy, dwa nowe spolszczenia Roku 1984, w tym jedno udostępnione na wolnej licencji). Do tego dochodzą eseje biograficzne (Orwell. Człowiek naszych czasów Richarda Bradforda, Orwell czyli wstręt do polityki Simona Leysa, Róże Orwella Rebeki Solnit) i adaptacje (powieść graficzna Fido Nestiego). Trudno też pominąć milczeniem film Agnieszki Holland Obywatel Jones – postać pisarza powróciła tam w opowieści o Wielkim Głodzie i od tego pory aktualizuje się w kontekście wojny w Ukrainie.
Ostatnie lata to również czas nadrabiania zaległości i prezentacji nieprzełożonych tekstów, takich jak dzienniki wojenne, pogadanki radiowe i słuchowiska (Moja wojna) czy drobne opowiadania, szkice i felietony (Czy naprawdę schamieliśmy?). Uzupełniają one braki w dotychczasowych przekładach publicystyki i eseistyki Orwella – których, dodajmy, było niezwykle dużo, od drugoobiegowych samizdatów po pozycje wciąż dostępne na rynku księgarskim. Na tym tle publikacja zestawu znanych już tekstów, opatrzonego podtytułem Najlepsze eseje i felietony, wydaje się manewrem nieco zuchwałym. Autor wyboru i zarazem tłumacz, Dawid Czech, ma pełną świadomość podjętego ryzyka. W posłowiu z premedytacją eksponuje swoją rolę – pisze, że celowo przygotował zbiór „niekompletny i wybiórczy”, a podczas translacji chciał „uwzględniać perspektywę lewicową, zgodną ze światopoglądem pisarza”. Nie wyjaśnia to wcale pominięcia słynnych esejów dotyczących kwestii kluczowych dla lewicowego światopoglądu – nędzy (Jak umierają ubodzy, Dziennik chmielobrania), stosunku do utopii (Wells, Hitler i Państwo Światowe) czy zaangażowania artysty (Polityka przeciw literaturze). Zagadkowy jest również układ tekstów – jedyne, co da się o nim powiedzieć, to że idzie na przekór chronologii. Niemniej akceptuję zamaszysty gest tłumacza-redaktora, przystaję na selekcję, ekscentryczności przekładu (operującego niekiedy mocnym uwspółcześnieniem – albo, jak pisze Czech, „maksymalną adaptacją z zachowaniem ogólnego sensu”), tudzież przeskoki z powojennej Anglii do Birmy lat trzydziestych i z powrotem. Ciekawi mnie co innego: jaki obraz pisarza wyłania się z tej mozaiki?
Na początku rysuje się dobrze znany wizerunek pisarza politycznego. W otwierającym zbiór manifeście (Dlaczego piszę) Orwell neguje rzekomą neutralność sztuki – wszak „przekonanie, że sztuka powinna być wolna od polityki, jest samo w sobie stanowiskiem politycznym” – i deklaruje, że jego ambicją pozostaje demaskacja fałszu oraz wywoływanie spodziewanego oddźwięku. „Piszę – wyznaje – ponieważ istnieje jakieś kłamstwo, które chcę obnażyć, bądź fakt, na który chcę zwrócić uwagę”. Ale poczucie misji nie wystarcza, trzeba zachować czujność i rozwijać krytycyzm. Należy dbać o język, który powinien być maksymalnie precyzyjny; „dobra proza – powiada aforystycznie Orwell – jest bowiem jak tafla szkła”. To samo dotyczy sfery publicznej, którą wypełniają eufemizmy, automatyzmy, frazesy i „konające metafory”, a ponieważ język przekłada się na mętne myśli, nie jesteśmy w stanie klarownie sformułować problemu, a następnie go rozwiązać. Trafne wydaje się wskazanie słowa „faszyzm”, które – jak stwierdza pisarz w eseju Polityka a język z 1946 roku – wyzbyło się konkretnego sensu, oznacza jedynie „coś niepożądanego”, posiada wyłącznie wartość afektywną. Skoro nie wiadomo, czym faszyzm jest, jak stawiać mu opór? To przykład pouczający dzisiaj, kiedy zastanawiamy się, czy wyraz ten opisuje zjawisko historyczne, czy też można mówić – jak głosi tytuł książki Przemysława Witkowskiego – o „faszyzmie, który nadchodzi”.
Troska o język również nie wystarcza; nie można ustawać w krytyce skostniałych światopoglądów, nieważne, czy są one konserwatywne, katolickie, faszystowskie czy komunistyczne. Orwell szczególnie dużo uwagi poświęcał komunizmowi, co wynikało ze specyfiki epoki. Eseje w rodzaju Uśmiercania literatury pisał na początku zimnej wojny, chcąc ostrzec międzynarodową opinię przed radziecką dyktaturą. Na czym skupiłby się dzisiaj? Na nowych formach populizmu, religijnym fanatyzmie, patriotycznym wzmożeniu? Nie wiadomo – najciekawsze u Orwella są sprzeczności i kontrasty. Był lewicowym rewolucjonistą, ale cenił sobie tradycjonalizm, a sam siebie nazywał „torysowskim anarchistą”. Do patriotyzmu z kolei miał stosunek mocno ambiwalentny – uważało go za siłę potężniejszą od chrześcijaństwa, zdolną do mobilizacji tłumów, groźną, choć możliwą do wyzyskania. Czy jego sceptyczne podejście do pacyfizmu i krytyka biernego oporu (Refleksje o Gandhim) są na miarę naszych czasów, czy pozostają świadectwem swoich? Czy bardziej potrzebujemy obrony przed utopią, czy przeciwnie, ponownego nakreślenia utopijnego horyzontu? Pewna anachroniczność tych tekstów wynika z ich mocnego powiązania z duchem minionej epoki. Ale działa ona pobudzająco i w niczym nie osłabia najważniejszego wezwania – ażeby odrzucać wszelką ortodoksję, krępującą język i wyobraźnię.
Pora wypowiedzieć pozorną oczywistość: Orwell był socjalistą. „Każda linijka poważnego tekstu napisana przeze mnie po 1935 roku – deklarował – jest bezpośrednią lub pośrednią krytyką totalitaryzmu i pochwałą demokratycznego socjalizmu”. Oczywistość to pozorna, bo w wyobraźni masowej pisarz funkcjonuje nie tylko jako nieprzejednany antykomunista, ale też zażarty liberał i antysystemowiec. Został on najpierw zawłaszczony przez konserwatystów, a później stał się zakładnikiem antyszczepionkowców, prawicowych oszołomów, zwolenników teorii spiskowych i wszelkiej maści foliarzy, piętnujących współczesne „ideologie”, walczących z politycznie poprawną „nowomową” i wszechobecną inwigilacją, słowem – twierdzących, że „żyjemy zupełnie w 1984”. Tymczasem nawet pobieżna lektura jego dzieł musi skłaniać do wniosku, że od początku konsekwentnie zmierzał w stronę socjalizmu.
Przypomnijmy pokrótce tę trajektorię. W debiutanckiej autobiograficznej powieści pt. Na dnie w Paryżu i Londynie opisywał swoje doświadczenia, kiedy to wędrował przez Europę doby Wielkiego Kryzysu, imając się niskopłatnych prac. W Birmańskich dniach zawarł wspomnienia z okresu, gdy pracował jako funkcjonariusz kolonialnej policji, i połączył je z bezlitosną krytyką brytyjskiego imperium. Z pozycji bliskich anarchizmowi przesunął się w stronę socjalizmu właśnie w roku 1935, kiedy dokumentował nieludzkie warunki pracy i bytowania górników z okolic Manchesteru. Efektem była książka pt. Droga na molo w Wigan, składająca się ze wstrząsającego reportażu, autoetnograficznego, próby zbadania własnej pozycji klasowej, samokrytyki i opisu przemiany – oraz politycznego manifestu opowiadającego się za socjalizmem jako jedynym rozsądnym rozwiązaniem trapiących ludzkość bolączek. Dalej – od W hołdzie Katalonii (1939) po ostatnie teksty – Orwell uprawia już pisarstwo stricte polityczne. Z tego ostatniego okresu pochodzą (niemal bez wyjątku) omawiane eseje. Pisarz zwalcza faszyzm jako wypaczenie socjalizmu, demaskuje komunizm jako jego fałszywego sobowtóra, nie zapominając o kapitalizmie, który umacnia nierówności klasowe, generuje biedę i przemoc. Sam socjalizm definiuje zaś jako stop czterech elementów: społecznej własności środków produkcji, przybliżonej równości dochodów, politycznej demokracji i braku dziedzicznych przywilejów.
Tu ujawniają się ciekawe sprzeczności. Orwell deklaruje, że bardziej niż cele polityczne do pisania motywuje go potrzeba podzielenia się doznaniem piękna. Zauważa przy tym, że „gdy nie przyświecały mu cele polityczne, pisał najbardziej drętwe teksty i popadał w pozbawione sensu kwieciste zdania, ornamentalne epitety i zwykły humbug”. Rozwiązaniem pozostaje równoczesne pilnowanie, by nie stracić z oczu efektu politycznego i praca nad tym, aby „uczynić z twórczości politycznej sztukę”. A także: obrona artystycznej swobody. Ta ostatnia oznacza prawo do radości czerpanych z wizyt w sklepach z rupieciami czy rytuałów parzenia herbaty, do „dziecięcego uwielbienia” natury, do zachwycania się pięknem wiosny.
Przypominają się Róże Orwella Rebeki Solnit – medytacja o roślinach, które Orwell zasadził w przydomowym ogródku w Wallington w roku 1936 i które pielęgnował do końca życia. Lew… zawiera esej, który zainspirował amerykańską feministkę. Pisarz uznaje w nim zakup sadzonek krzewów różanych, krzaków agrestu i drzew owocowych za jedno ze swoich ważniejszych dokonań. „Poznacie ich po owocach powiadają – mówi w biblijnym tonie – a jabłka koksy pomarańczowej to owoce, po których warto być poznanym”. Na koniec zaś sugeruje dowcipnie, aby „wetknąć w ziemię żołędzia za każdym razem, gdy popełnimy jakiś czyn antyspołeczny”. W wątku tym spotykają się ekologiczna wrażliwość, szacunek dla pracy fizycznej oraz zaufanie do tego, co konkretne i bezpośrednio doświadczane. Ogród – twierdzi Solnit – byłby „przeciwieństwem bezcielesnych wątpliwości, jakie rodzi pisanie”. Tutaj Orwell okazuje się niespodziewanie bliski współczesnemu odczuwaniu świata.
Mnie Orwell najbliższy jest tam, gdzie dostrzegam wahającego się, poszukującego intelektualistę, wolnego od etycznego rygoryzmu i maksymalistycznej etyki. Najlepiej obrazuje to wątek klasowy. Eric Blair (tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko) należał do średnio zamożnej warstwy wyższej – jego ojciec pracował w indyjskim zagłębiu opiumowym, matka wywodziła się z rodziny handlarzy indyjskim drzewem tekowym. Gdy tylko zdał sobie sprawę z ceny dziedziczonych przywilejów, wyrzekł się ich i wybrał świadomą deklasację. Nie stawiał jednak siebie za wzór i nie nawołał, by wszyscy postąpili podobnie. Próbował żyć w zgodzie ze swoimi egalitarnymi poglądami, a jednocześnie starannie przeanalizować i klarownie wypowiedzieć własne położenie. Zamiast kreować się na dywersanta w łonie birmańskiej policji, przedstawiał swoje uwikłanie w mechanizmy kolonialnej władzy. Zamieszczone pod koniec zbioru teksty z tego okresu – Zabicie słonia oraz Wieszanie, czyli sprawozdanie z egzekucji i wstrząsająca relacja z zabicia zbłąkanego zwierzęcia – to nie tylko antykolonialne manifesty, ale przejmujące opowieści żywego człowieka, pochwyconego w sieć instytucji, praw i obyczajów, odkrywającego w sobie wrażliwość na ludzkie i nie-ludzkie cierpienie, a zarazem asystującego przy odbieraniu życia, a nawet pociągającego za spust.
Można zarzucać Orwellowi, że nie dostrzega takiego czy innego podporządkowania, że uprawia mansplaining i gaslighting (Solnit przywołuje takie oskarżenia), niemniej oferowany w jego tekstach moment empatii pozostaje absolutnie bezcenny. To również moment, w którym stara szafa – składowisko najróżniejszych, dokładnie przemieszanych rzeczy – okazuje się bramą prowadzącą gdzieś dalej.
George Orwell, Lew i jednorożec. Najlepsze eseje i felietony,
przeł. Dawid Czech, Karakter 2023.