W jednym z udzielonych ostatnio wywiadów Małgorzata Lebda przybliżyła czytelnikom proces powstawania swojej najnowszej książki, czyli Łakomych. Poetka przez lata wracała do ważnych wspomnień, zapisywała frazy, pojedyncze słowa, szukając odpowiedniego kształtu dla historii, którą nosiła w sobie. Siła tej narracji, moim zdaniem, kryje się w formie i języku, balansującym pomiędzy prozą a poezją. Wyznaczając kierunek interpretacyjny dla swojej recenzji, pozwolę sobie przytoczyć fragment wiersza z tomu Mer de Glace Lebdy, w którym można dostrzec niezwykłą relację pomiędzy ciałem a tekstem: „Jeśli ciało jest wdzięczne, praca mięśni / przypomina dobry wiersz” (Z ciała: trzy)1. Proza autorki również została podobnie „przepracowana” na wielu płaszczyznach, niekoniecznie metaforycznie. Pierwszą z nich jest ta najbliższa życiu, czyli osobista, ludzka; autorka Spraw ziemi mierzyła się bowiem z własną utratą (powieść posiada wiele elementów autobiograficznych). Następnie zebrane wspomnienia zostały przeobrażone w rozdziały nasycone różnymi sensami. Uważna percepcja artystyczna poetki wybiegła jednak poza antropocentryczną perspektywę osoby opowiadającej; narracja ta mierzy się ze spojrzeniem nieantropocentrycznym, obecnym zarówno w makroskali opisywanego świata, na przykład pracy ziemi, wody, krwi z ubojni, jak i w mikrohistoriach, kiedy to narratorka i jej babka próbują naśladować język ptaków. Czytelnicy poezji Lebdy ponadto bez większego trudu znajdą w Łakomych konteksty obecne w jej wcześniejszych tomach poetyckich. Niemniej moją intencją nie jest przybliżenie konkretnych analogii; pozostawiając smakowanie się literackim dialogiem na marginesie, na potrzeby tego tekstu chciałabym zastanowić się nad językiem, w którym pracuje opowiedziana historia: „Babka przywozi ze Starego Sadu piękne słowo. Powtarza je kilkakrotnie. Słowo pracuje w jej ustach, jest krągłe, ale są w nim miejsca napięć, które w odpowiednich punktach łagodnieją” (s. 75).
Fabuła Łakomych nie jest wyjątkowo złożona. Narratorka z troską opowiada historię powolnego umierania własnej babki, Róży. Kobiety mieszkają w domu nieopodal ubojni, będącym własnością dziadka. Mężczyzna, próbując zagłuszyć myśl o chorobie żony, rozmontowuje dotychczasowy porządek w siedlisku. Przeprowadza w tym celu chociażby remont poszczególnych pomieszczeń: „Dziadek jutro będzie otwierał gębę i brzuch kuchni (…). Pod deskami podłogi w kuchni jest wszystko, mówię. Całe złoto i srebro mojego dzieciństwa, wszystko, co przechodziło przez wąski otwór pomiędzy deskami” (s. 165). Nie tylko dom u Lebdy posiada własne ciało – wioska Maj to również pełnoprawna, nieantropocentryczna bohaterka powieści. Ożywiona przestrzeń mierzy się w tym samym momencie z innymi chorobami, śmierciami. Ziemia wioski jest użyźniana krwią zwierząt i nie zawsze współpracuje z ludźmi, spowalniając między innymi prace w ubojni: „Ziemia rusza. A więc woda, mówi babka. Patrzymy. Gleba trzymająca na sobie ciężkie budynki ubojni pracuje. Po kilku dniach lipca przyszły ulewy. Wilgoć naruszyła struktury, weszła na tyle głęboko, że dotknęła kamienistego wnętrza wzgórza” (s. 53).
Babkę interesuje wszystko, co żywe. W jej pokoju każda istota może czuć się bezpiecznie, począwszy od owadów, skończywszy na chorych zwierzętach. Dziadek natomiast zdaje się rozumieć dziką stronę natury, całe swoje życie kierował się maksymą „dzikie oddać dzikiemu” (s. 295). Narratorka, choć opowiada się po stronie życia (nie tylko ludzkiego), przez cały czas przebywa blisko śmierci. Istotnym obrazem, który pracuje w kalejdoskopie fragmentów o kręgu życia, jest naturalistyczny opis wyławiania zwłok lisicy z potoku: „Woda zrobiła swoje. Oczyściła kości z mięsa i lepkich tkanek. Potok wypolerował to, co zostało. Biorę w dłonie kręgosłup (…). Biorę w dłonie kości piszczelowe (…). Wyciągam zaklinowaną pomiędzy głazami czaszkę. Jest jak z porcelany. Zwierzęciu nie brakuje żadnego zęba” (s. 233). Bohaterka nie pozostawiła dzikiego dzikiemu, stara się „po ludzku” oddać szacunek szczątkom zwierzęcia. Donna Haraway, biolożka i filozofka, w swoich badaniach dokonała teoretycznego rozmontowania pojęć „natura” i „kultura” i zaproponowała w zamian konstrukcję „naturokultura”, podkreślając tym samym „naturokulturowy wymiar naszych [ludzkich – E.A.] praktyk”2. Mam wrażenie, że Lebda także prowadzi narrację w taki sposób, by uwidocznić brak opozycji pomiędzy naturą a kulturą. Obecna w Łakomych kultura powstała przecież z natury i jest jej częścią.
Koncepcja naturokultury pracuje w Łakomych szczególnie we fragmentach prezentujących wielowymiarowe ujęcia cielesności: „Dom choruje. Ciało domu przypomina ciało chorej (…). Dom choruje i nie mam pewności, czyja choroba była pierwsza: babki czy domu (…). Grzyb kwitnie już od lata w rogu zachodniego pokoju. Wykwit ciągnie w stronę rozłożystej paproci” (s. 207–208). Ciało w prozie autorki Mer de Glace, podobnie jak w przytoczonym na początku wierszu, jest bliskie wyobrażeniom fenomenologicznego „żywego ciała”, na przykład w filozofii Maurice’a Merleau-Ponty’ego. Żywą materialność posiadają też przestrzenie, ale i choroba, będąca pewnego rodzaju cielesnością babki: „Kroplówka pracuje (…). Karmicie chorobę, nie mnie, mówi babka. Karmimy życie, mówię” (s. 176). Jedyną postacią, która umyka w pewnym sensie cielesnym przedstawieniom, jest Ann, druga z kobiet bliskich narratorce. Ann pracuje nad rozprawą doktorską o świetle, wie również, w jaki sposób nakierować promienie słoneczne i sztuczne światło, by pokój chorej Róży był jaśniejszy. Pewnego dnia dziadek zaprowadza Ann do szopy, w której składował lustra pełne skaz. Postać towarzysząca narratorce w moim odczytaniu jest poniekąd metafizyczna, przeglądają się w niej inne postaci, wnosi do domu światło, symboliczną niematerialność, pewną intuicję. „Świetlista” Ann stanowi ponadto łącznik pomiędzy tym, co zostało zaprogramowane w tekście, a tym, co ujawnia się w nim z czytelnika.
Snuta na kartach książki opowieść została dedykowana siostrzanej więzi kobiet łakomych życia. Ich przepełniona miłością relacja to kolejny element, dzięki któremu język może pracować w pełnych zdaniach: „Choroba babki trwa już milion lat, mówię do Ann. Tak, milion lat, przytakuje, niech trwa” (s. 269). Fabularnie książka ta odnajduje się po stronie życia, nie śmierci. Opisane przez autorkę prace: ciała, kroplówki, potoku składają się na ruch, którego doświadczamy, żyjąc. Słowo „praca”, pojawiające się w przytoczonych fragmentach, tym bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że Łakome pracują przede wszystkim w misternie zaprojektowanej warstwie językowej. Choć bohaterka powieści opowiada o swojej filozofii życia często szeptem, układ fraz (i ich siła) zachowują właściwą tej narracji dynamikę.
[1] M. Lebda, Mer de Glace, Wrocław 2021, s. 22.
[2] Zob. D. Haraway, Manifest gatunków stowarzyszonych, przeł. J. Bednarek, [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, red. A. Gajewska, Poznań 2012, s. 247–248.