„Nareszcie” – pomyślałam, ledwie dotarła do mnie wiadomość o tym, że Wydawnictwo Literackie publikuje książkę Emilii Padoł, zatytułowaną intrygująco: Rodziewicz-ówna, a opatrzoną pięknie i nieco XIX-wiecznie brzmiącym podtytułem: Gorąca dusza. Nareszcie. Aż dziw, jak późno. Przecież ta biografia, wręcz pękająca pod naporem rozdźwięków i antynomii, od lat czeka na kogoś, kto ją wyłuska ze skorupy schematu. Na kogoś dość zadziornego i przekornego, by wskazać, że niemal każdy system wartości, każdy światopogląd, każda epoka znajdzie w autorce Wrzosu takie aspekty, takie karty i barwy, które uzna za cenne, bliskie i własne, a także inne, na które aż strach spojrzeć, by jak diabeł z pudełka nie wyskoczyło niepotrzebne, niechciane, wyparte wreszcie.
Emilia Padoł temu strachowi nie ulega. Zbrojna w przekorę, niezbędną przy saperskiej pracy biografki, i w pokorę rzetelnej badaczki źródeł, sprawnie omija wnyki łatwych osądów. Stale pamięta, że niegdyś jej bohaterkę kochano, wprawdzie jako krzewicielkę patriotyzmu i kresową orlicę, ale śmiano się z tego, że „mieszka z żoną”. Jak wygodnie, jak prosto byłoby jedynie zamienić znaki: docenić samoswoją odrębność Marii, podkreślić fakt, że przez lata dzieliła dom z kobietami, być może partnerkami – najpierw z Heleną, aż do śmierci z Jadwigą; ale tak doceniając i podkreślając, wyszlifować zarazem wszystkie raniące drzazgi tamtego świata: wzgardę i uprzedzenia polskiej kresowej pani wobec miejscowych, a więc poleskich chłopów, którzy w odwecie przypuszczalnie spalili hruszowski dwór. Autorka Rodziewicz-ówny szuka wśród tego kłębowiska kontrastów drogi do Marii, dotykalnej, pełnowymiarowej, z gruntu obcej wszelkim oczywistościom. I drogę tę wskazuje nam, czytelniczkom.
Dwudziestoletnia Rodziewicz napisze w liście: „Nie cierpię dróg pośrednich, […] nie znoszę miernych stopni, miernych cnót, miernej pracy, miernych charakterów – to jest tak zwanych poczciwych ludzi – i dlatego belletrystyką zajmować się nie myślę!”. Słowa nie dotrzymała, ale pierwsza część jej deklaracji miała pozostać aktualna do końca. Nigdy nie pogodziła się z pośredniością, ze środkiem, z centrum. Grawitowała w stronę tego, co skrajne, na utrapienie miłośników wygody i jasnych fabuł. Podobnych do jej powieści. W każdym razie znacznej większości z nich. Bo taka właśnie jest Maria Rodziewicz-ówna. Już nam się zdaje, że ją mamy, nareszcie przychwyconą w jednoznaczności, już szykujemy sobie zgrabną formułę: wyzywająca w życiu, w sztuce pozostawała konformistką. A potem przypominamy sobie Macierz, tekst o dziewczynie wyrzuconej dosłownie na miejski śmietnik, która podmiotowość odzyska w lesie, gdzie samotnie wychowuje dziecko. Jak Maria, niecierpiąca poczciwych ludzi, sprawiła, że ci pokochali jej książki, w tym także Macierz? Czym dla niej była własna zawrotna popularność? Jak odczuwała drwiny ze swego wizerunku, a co ważniejsze, ze stojącego za nim sposobu życia, łatwego celu niewybrednych docinków („panie, panowie i ty, Mario Rodziewiczówno”)?
Emilia Padoł rezygnuje z próby formułowania wyczerpujących odpowiedzi na takie i podobne, jakże liczne, pytania. Sama stara się pytać jak najwnikliwiej i jak najmądrzej, by dzięki temu obrysować dyskretnie kontur postaci, naszkicować mapę doświadczenia, w ogromnej mierze dla nas niedostępnego. Bo o ile standardowe źródła – listy, notatki czy relacje najbliższych – mogą nas przybliżyć do zrozumienia, co to znaczyło być poleską ziemianką i zarazem autorką poczytnych książek, albo jak można było godzić tożsamość nieufnej wobec koroniarzy Litwinki z ideą wielkiej Polski etnograficznej, o tyle nic lub prawie nic, prócz empatycznej intuicji biografki, nie pomoże nam objąć jeszcze jednego, kluczowego dla losów Rodziewiczówny, splotu sprzeczności, który uformował jej osobowość. Jak postrzegała siebie, ona, żyjąca najmniej w czterech epokach, ale ukształtowana przecież w drugiej połowie wieku XIX, w miejscu jakże odległym od tłocznych kawiarń europejskiej bohemy, gdzie ktoś taki jak ona, mniej lub zgoła wcale, by nie szokował? Jak rozumiała inność, nieprzystawalność, niemieszczenie się w schematach płci, które postanowiła rozsadzić strojem, przeobrazić kodem zachowania, tak różnym od wiktoriańskich kobiecych póz? Rubaszna. Krewka. Bezpretensjonalna, prostolinijna. Męskie koszule. Marynarki, krawaty. Poleskie łapcie. I ta na zawsze dziewczęca, panieńska -ówna, doczepiona do twardych sylab nazwiska. Na dobrą sprawę nie wiadomo przez kogo, bo ona sama nigdy się tak w żadnym liście nie podpisała.
Fakt, że dziesiątki najbardziej popularnych polskich powieści, tchnących konserwatywnym dworkowym duchem i przepełnionych bogoojczyźnianą frazeologią, wyszły spod pióra takiej właśnie autorki, zdaje się świadczyć o jednym: centrum nie ma. Centrum nie istnieje. Cóż lepiej ucieleśnia samą ideę niezłomnej i niezmiennej polskiej narracji niż dwór w Hruszowie, tyleż wyobrażony, co rzeczywisty, tyleż nieosiągalny i zagubiony, bo zmieciony przez rwące fale historii, co ocalony na zawsze i zawsze bliski, bo umieszczony w uniwersum pamięci? Kłopot jedynie w tym, że dwór w Hruszowie, ten faktyczny, realny, zamieszkiwała ona, Maria Rodziewicz. Nie fantazmat kresowej polskiej matrony, ale Maria żywa i popędliwa, w męskim żakiecie, z przecinającą „gębę” – tak mówi – szramą, groźną pamiątką po bandyckim napadzie. Ta szrama, to pęknięcie naruszające gładkość i pełnię twarzy, wrażliwe miejsce, zostawione na skórze przez wrogi świat, a obnoszone hardo do końca życia – to właśnie Maria. I taką ją odnajdziemy w Rodziewicz-ównie.