Teoria

Spotkamy się w ciągu klikania

Jakub Skurtys
111 odsłon
Patrick Leftwich, 0°dll, Wydawnictwo Convivo, Warszawa 2023

[Patrick Leftwich, 0°dll, Wydawnictwo Convivo, Warszawa 2023]

Niewiele debiutanckich książek poetyckich wzbudziło w ostatnich latach takie emocje w środowisku krytycznym jak poematowy debiut Patricka Leftwicha 0°dll. I nie chodzi o to, że autor został nominowany do nagród czy jakąś zgarnął (nie został, nie zgarnął, nikt chyba na to nie liczył), ale o to, że jego radykalna propozycja podzieliła młodą krytykę na tych, którzy dostrzegają w tym projekcie coś wyjątkowego, wyłamującego się ze schematów, i tych, którzy zarzucają mu przekombinowanie, semantyczną pustkę i wyczerpanie, zasłaniane przez późnoawangardowe gesty. Celowo używam brzydkiego słowa „projekt”, bo nie sposób inaczej nazwać rozciągniętego na czterdzieści kilka stron, płaszczyznowego poematu, w którym stroboskopowe wygasanie czcionek i słowa w kodzie binarnym, szumy oraz ambientowe tła są osadzone w szerszym koncepcie badań nad filozofią akcelaracjonistyczną nieistniejącej już grupy Homar.

Moja przygoda z wierszami Leftwicha jest dość długa, bo zaczęła się jeszcze w ramach Połowu Biura Literackiego, który prowadziłem, a potem komentowałem na potrzeby antologii. Widziałem jednak inne miejsce dla tego poematu, o odmiennym charakterze instytucjonalnym, takie, które udźwignęłoby 0°dll tak, jak dźwignęło choćby Świergot Marcina Mokrego. Ostatecznie stanęło na skromnych możliwościach Convivo. Warszawskie wydawnictwo może pochwalić się za to ważną cechą: odwagą i bezkompromisowością redaktorki, która nie kalkuluje sił w polu poetyckim i wydaje tak, jak chce. Zaowocowało to minimalistyczną, czarno-białą formą tomu, z jednym gestem zaskakującym: rozpoczęciem całości już na pierwszej stronie okładki i przeniesieniem stopki redakcyjnej na stronę czwartą. Udało się zachować wszystkie zaszumienia i wygasania tekstu, hasztagi i znaki tła, a ponadto oddać najbardziej zasadniczy, techniczny aspekt propozycji Leftwicha: swobodny przepływ pasm między wierszami, w których zawarta jest metarefleksja, jakby instrukcja obsługi całości (pominięto spis treści, więc nic już nie wskazuje, że istniały kiedyś jako osobne utwory).

0°dll najlepiej sprawdziłoby się jako tekst do scrollowania, pozbawiony paginacji, wolny od wymogów książki kodeksowej, w zgodzie z geologicznym ruchem osadowym i w myśl fraz: „płyty tektoniczne pokryte tatuażami/ scrollowanym opadem/ szczątki/ wizje/ kliknięcia/ polimery/ opowieść o naszym początku/ irydowej krawędzi/ i wielkim wymieraniu”. Wówczas moglibyśmy dryfować w postapokaliptycznym strumieniu tekstu, bez zwracania uwagi na podziały między poszczególnymi wierszami/częściami. Nazwałem kiedyś utwór Leftwicha „poematem modułowym”, ale nie dlatego, że jest on zbudowany z prefabrykatów, a poszczególne części są dosztukowywane i kombinowane ze sobą jak w corbusierowskich wizjach. W tym wypadku „moduł” to raczej część przestrzeni książki, po której poruszamy się nie tylko jako czytelnicy, lecz także jako kosmiczni poszukiwacze, ocaleńcy, którzy przetrwali katastrofę. Struktura tomu przypomina grę w Fallouta – zaczynamy w atomowej krypcie (vault), a potem poruszamy się powoli albo po kolejnych jednostkach bazy, albo po nieprzychylnym naszym ciałom środowisku, wystawiając się na nieoczekiwane mutacje popromienne i dziwność nowego świata.

Można powiedzieć, że tam, gdzie Andrzej Sosnowski kończył w Poems „biopsję głosu” i oddawał się bardziej rimbaudowskim eskapadom przestrzennym z poematu Trawers, Leftwich akurat zaczyna. Zamiast doprowadzić nas do radykalnie postludzkich pozycji, do ośrodków mówiących w duchu projektu poetyckiego Kacpra Bartczaka, doprowadza jednak z powrotem do katastrofy. Całość wieńczy bowiem tekst odrębny, odmienny w poetyce, będący montażem: odliczania na zegarze zagłady, reportażu, historycznego dokumentu i sprawozdania z kolejnych prób nuklearnych (aż do 2021 roku). Dawid Kujawa, odpowiedzialny za redakcję tomu i udane przesunięcie go do Convivo, pisał w blurbie:

W czasach, gdy kulturę na wskroś przenika lęk przed katastrofą, Patrick Leftwich zakłada, że katastrofy są jedynym pewnikiem ontologicznym. W poemacie 0°dll patos metalicznego językasplata się w wiecznym uścisku z etosem postludzkim, a w tle majaczy coś, co niektórzy uznaliby za twardy determinizm – ja wolę nazywać to rekurencyjnymi pętlami kodu źródłowego.

Rekurencyjność świadomości była jednym z pierwszych gestów psychoanalizy przeciwko kartezjańskiemu podmiotowi i fantazjom o jego samowiedzy, a dziś – powszechna w języku programistów – stała się filozoficznym wytrychem do opowieści o późnym kapitalizmie. To zaś, że składa się on z ciągłych, powtarzających się katastrof, diagnozował już Karol Marks (jak to potem ładnie ujmował Szczepan Kopyt w wierszopiosence: „nie ma żadnego kryzysu/ to jest normalny stan kapitalizmu”). Leftwich nie jest jednak apokaliptycznym prorokiem, nie jest nawet katastrofistą per se, w duchu współczesnych, planetarnych rozkmin w konwencji sci-fi (Anna Adamowicz) czy ekonomicznego maltuzjanizmu (Tomasz Bąk, Radosław Jurczak) i żałoby klimatycznej (Małgorzata Lebda, Maciej Bobula, Julia Fiedorczuk). Katastrofa interesuje go nie jako punkt dojścia, lecz jako początek, gdy ze zmielonych struktur uprzednich kodów (zapisów, danych, pozostałości komunikacyjnych, ciał, urządzeń) wyłania się inna jakość.

Wśród postawangardowych poematów, tych z XXI wieku, sięgających po wszystkie znane nam techniki historycznej awangardy, ale zarazem mających problem z radykalnością gestu, z wymyśleniem nowej teleologii, Leftwich sytuowałby się pomiędzy maszynową logiką Powracającego Rafała Skoniecznego i Rozszczelnieniem Cezarego Domarusa (z tomu Zwrotki) a humanizmem Wstęg Möbiusa Pawła Krzaczkowskiego i Świergotu Marcina Mokrego. Interesują go procedury i interfejs, jakim staje się książka, a jego pisanie odbywa się w ścisłej analogii do kodu programistycznego; ciekawi go także możliwość wychylenia się w postkapitalistyczną przyszłość jako zmarnowaną szansę, w przyszłość, w której nie udało się ocaleć ani której nie udało się ocalić. A jednak sposób prowadzenia lirycznego polilogu (bo nie da się mówić w tym wypadku ani o monologu, ani o podmiocie, zwłaszcza że poecie towarzyszy na ogół jakieś zbiorowe, rozmyte i zdecydowanie antypokoleniowe „my”) zachowuje w sobie pewien rodzaj czystej, nieironicznej poetyckości. To odróżniałoby też Leftwicha od recyclingowych poematów na przykład Adama Kaczanowskiego. Zimne, ambientowe formuły, wyłaniające się z tła i stawiające pytanie o wygasanie energii/głosu, o słabnięcie fali i wszechobecną entropię, zachowują swój komunikatywny aspekt, lepią się do ciała czytelniczki, transowo otumaniają w iluzji ostatniego tańca na ostatnim silent disco:
„smakujesz jakby twoje organy porastała rdza// wiązki bitów/ utwory rozkładają się w mieszkaniach/ pocięte na fragmenty odnawialne// nastawieni na sygnały ze spalania się sampli/ trafiliśmy tutaj/ z dyskretnej przyszłości/ szyfry tłoczą się w figurach geometrycznego gabberu/… zna.ki…dia.kry.ty.czne./ .roz.łą.cza.ją…por.ru.sze.nia…na…mi.ni. mal.ne…sy.la.by”. Nie da się oczywiście w drukowanych kolumnach oddać wizualnej warstwy tego tomu, lecz moim zdaniem wcale nie musimy tego robić, póki nie tworzymy badawczego studium czy monografii. Interesujące są bowiem w poemacie Leftwicha właśnie warstwa liryczna, momenty metaforyczne, pozory konfesyjności oraz wymagający wysiłku, ale i poddania się przepływowi, konstrukt narracyjny.

Ktoś opowiada nam tę „neoepopeję” i jest w niej wyjątkowo autentyczny – nie żartuje, nie wymyka się, nie parodiuje, nie korzysta z postmodernistycznego dystansu. Mówi o zagubieniu, lęku przed samotnością i o próbach zorientowania się w nowej sytuacji: „o znikającym błysku/ o zglitchowanych strumieniach/ o tym że coraz częściej/ jak tu trafiliśmy/ katastrofa soniczna niesie następny #cen/// nadejdzie ten moment/// już się nie rozpoznamy/// dwa doskonałe odbicia/// wyruszymy w kierunku płytkich wybrzeży/// z całym światem/ tłukącym się o nasze czaszki”. Gdyby nie skomplikowana forma, gra światłem i przestrzenią strony, gdyby nie wszystkie jukstapozycje i rozproszenia, zwykle odstraszające czytelników, można by przeczytać 0°dll jako poemat konfesyjny, szczery, taki, w którym „ja” nieustannie próbuje zbliżyć się do „ty”, szeptać do niego w tle, wiedząc, że jest tylko głosem, że nie ma możliwości dotyku i nigdy nie nastąpi fizyczne spotkanie („spotkamy się/ spotkamy się/ spotkamy się w ciągu klikania// pasma hasztagów/ zatapiają się nasze adresy/ w rytmie opóźnionych udostępnień”). Leftwich studiuje możliwość dotyku zapośredniczonego przez język i interfejs strony tak samo, jak robi to Mokry w żywych liniach nowych ustach, ale zamiast przemocowego naruszenia interesują go nawiedzenie i efekt halo, posthomerycki epos jako zaklęcie nekromanty: „moje ciało za]udnia bardzo ]]dużo zombie/ jak trampki z pocałunków ]]/ snują się p*o nasłonecznionej skórze/ w tysiącu źrenic ]/ lśni biały głód/ (…) moje ciało dotyka bardzo dużo zombie/ mogą zwiastować koniec świata/ pod chłodną łuną/ z rozszczepionej przyszłości/ albo orgazm/ jak szkło jak blacha jak techno/ jak echo jak świergot”.

Dobrym kontekstem dla tego poematu byłaby Starość aksolotla Jacka Dukaja – usieciowiona i uwięziona w tej sieci świadomość narratora próbuje odbudować cywilizację, celebrując pamięć o ludzkich, humanistycznych elementach samej siebie. Im dalej w opowieść, tym trudniej zachować wierność zobowiązaniom z przeszłości i tym bardziej zaciera się sens cyklu umierania i odradzania. Bez nich i bez wizji organicznej śmierci, zmuszającej nas do działania tu i teraz, z maksymalnym zaangażowaniem, zostaje tylko pozbawiony celu dryf w czasie. Podmioty Leftwicha nie osiągają aż takiego stopnia ambiwalencji. One nadal chcą, nadal poszukują, badają i się buntują. Niemniej przede wszystkim studiują warunki możliwości wyłonienia się nowego życia zbiorowego w sytuacji, gdy formę tego życia trzeba pomyśleć inaczej, być może zupełnie od nowa. Zarazem to właśnie zapominanie i sampling, coraz bardziej oddalający nas od źródłowej postaci kodu, tworzą rytm poematowych przepływów: „[spróbujmy ponownie/ odzyskać/ slajdy z tamtej ekspedycji]/ zaraz/ zapomniane stacje pomiarowe// */// pod śniegiem o masie płatka 10-17kg// satelity w abhelium”, „zagubieni w ciałach */ spięte przewody/ że bolą szczęki/ żeliwo kostnieje/ i zapominamy”. Czas, który na początku poematu wydaje się maksymalnie skondensowany, który przyspieszył do nieludzkich prędkości, ulega stopniowemu uregulowaniu, wszystko zwalnia, majaczy transowo i osadza się w coraz stabilniejszych kształtach, gęstnieje w materię, by w ostatnim tekście znowu wpaść w kompulsywne odliczanie do kolejnego końca.

Zwracam na to uwagę wbrew wszystkim zarzutom o pustosłowie, o nieumiejętność (a może niechęć do?) wytłumaczenia się przez autora z różnych zabiegów formalnych. Jedną ze strategii odbiorczych zaprojektowanych w tym tomie jest bowiem charakterystyczne dla nowych materializmów i ciemnych ekologii (jakkolwiek byśmy je oceniali) dostrajanie się, wibrowanie i tworzenie afektywnych wspólnot, które nie pracują nad tekstem w oświeceniowym paradygmacie krytycznego rozumu i rekonstruowania znaczenia. Byłby to poetycki odpowiednik muzyki ambientowej z elementami drone (zresztą: „słychać jak/ pod chmurami/ wyją drony// do zachodów w kolorach RGB”) – delikatnie płynie w tle, czasem szumi, czasem jest przesterowany, a czasem nawiedzony, jak w hypnagogic pop czy powstałym na gruzach derridiańskiej metafory gatunku hauntology. Wówczas rzeczywiście potrzebujemy czegoś, co Karol Pęcherz wraz z Chainsmokers dali tekstom Andrzeja Sosnowskiego: mrocznego, kojącego schodzenia w głąb po pokładach pamięci kulturowej, po falach głosu.

Z drugiej jednak strony, i to chciałbym również podkreślić, 0°dll opiera swoją strukturę na dwóch wielkich tradycjach europejskiej myśli: na binarności judeochrześcijańskiej Genesis i próbach jej ponownego zaprowadzenia oraz na mitach i eposach antycznych – Odysei czy opowieści o Argonautach i ich wyprawie po złote runo. Nikt tu nie mówi o prostym powrocie do domu, o takim przebrnięciu tekstowego labiryntu, żeby ostatecznie dobić do znanego nam brzegu. Chodzi o żeglugę, o heroiczną przygodę w nadziei na ocalenie czegoś, co zostawiliśmy dawno za sobą. Nadzieja ta nawiedza nas wszakże na prawach widma, spektrum, które poetę interesuje szczególnie, bo „w skrypcie miasta zagnieździły się mojry/ serwery przędzalnicze/ snująponadzgaszonymiulicami/obłoki01110100 01110 010 01100001 01101110”.Argo–okręt,którympod wodzą Jazona płynęli między innymi Tezeusz, Asklepios, Herakles i Orfeusz – znaczy „szybki”. Akceleracjonizm, z którym filozoficznie mierzy się Leftwich jako tłumacz i badacz, prąd wywiedziony z myśli Gilles’a Deleuze’a pożenionej z myślą Jeana Baudrillarda, ogólnie rzecz biorąc antyheglowski, o bardziej marksistowskim (Nick Srnicek) lub bardziej reakcyjnym (Nick Land) obliczu, fantazjował – w dużym skrócie – o szansie przesilenia kapitalizmu dzięki intensyfikacji lub technologicznemu postępowi, przeciążenia jego infrastruktury do takiego stopnia, że osiągniemy moment anomalii, przyszłości otwartej na radykalną zmianę. „Paraliż politycznej wyobraźni sprawił, że nawet przyszłość została anulowana”1 – pisali w Manifeście akceleracjonistycznej polityki Alex Williams i Nick Srnicek. Pełna zgoda. Kilka punktów dalej dodawali jednak, łącząc typowe dla lewicy postulaty powrotu do wielkich narracji z oświeceniową retoryką postępu, opartą na walce człowieka z naturą i jego biologicznymi ograniczeniami:

Musimy również odzyskać marzenia, które napędzały ludzi między XIX wiekiem a epoką neoliberalizmu: dążenia homo sapiens do wyjścia poza ograniczenia narzucane nam przez ciało i planetę. Takie wizje uważa się dziś za naiwne. Zdradza to zdumiewający brak wyobraźni naszej epoki, jej niemożność zarysowania obrazu przyszłości, który byłby angażujący emocjonalnie i intelektualnie. Jedynie w postkapitalistycznym społeczeństwie będziemy mogli zrealizować obietnicę dwudziestowiecznych programów kosmicznych, to znaczy przejść od świata niewielkich technicznych usprawnień do świata wielowymiarowych zmian[2].

Nie wiem, czy zrealizowanie obietnicy dwudziestowiecznych programów kosmicznych rzeczywiście jest celem dzisiejszej ludzkości, skoro ten wielkoskalowy wyścig kosmiczny tworzył niedostrzegalne wówczas koszty środowiskowe na skalę planetarną. Nasza fantazja o przyszłości ograniczyła się do przetrwania w niej na w miarę zbliżonym poziomie komfortu, tymczasem emancypacyjna myśl w swoim radykalnym geście zawsze sięgała po niemożliwe albo przynajmniej marzyła o nim. O czym marzy Leftwich? Czy jego wiersz czeka na socjologiczną anomalię, która radykalnie odmieni nasz świat? Nie wydaje mi się. Wiele gestów w tej poezji raczej konserwuje model nowoczesnego myślenia o wierszu, o związanych z nim wyzwaniu intelektualnym i pragnieniu autonomii, niż wyprowadza nas w nieznane, zdeterytorializowane i nieutowarowione przestrzenie.

Przestrzenność jednak, a właściwie sposoby grodzenia przestrzeni, pozostają cały czas w grze. Struktura modułowa (z kapsuły w kapsułę, z wiersza w wiersz, ku bezmiernemu) nakłada się na przepływ od tekstu do tekstu, separowana książka kodeksowa upłynnia się w cyfrowy zwój, gęsta tkanka lirycznego polilogu rozpuszcza się w gliczowanym tle stron. Trudno przeprowadzić podział i wyznaczyć linie demarkacyjne w tym korpusie, nawet jeśli mamy wrażenie, że jest to raczej cielsko kosmicznego narwala niż osiągający nadświetlne prędkości wehikuł. Przypomina się inny, eksperymentalny poemat o przestrzeni: Luxus Macieja Topolskiego, wydany rok po opublikowaniu manifestu Aarona Bastaniego Fully Automated Luxury Communism (choć to zapewne przypadek). Tam również mieliśmy do czynienia z pytaniem o grodzenie przestrzeni i mapowanie jej za pomocą czcionki, która nakłada abstrakcyjne kontury na rozmyte, nieznane połacie. Z tą różnicą, że u Topolskiego wiersz pracował w pełnym świetle, u Leftwicha dominują zaś półcień późnego słońca i fale dźwiękowe.

Komentarz do wierszy na portalu Biura Literackiego (obowiązek każdego autora w ramach tamtejszej, często krytykowanej, polityki marketingowej FAWIR) Leftwich ograł za pomocą zestawu zmontowanych zdań, ale zakończył tezą bardzo konkretną: „Poezja to sekcja uwagi”. Tę sekcję można by rozumieć na trzy sposoby: jako wydzielony segment (na przykład w klasyfikacji biologicznej), jako rozcięcie i jako pojęcie z zakresu języka programowania. W tym sensie książka Leftwicha to rzecz arcyawangardowa, dromologiczna, zafascynowana samym ruchem, mobilnością, ciągłą zmianą pozycji głosu, ale dokonywaną w taki sposób, że mamy wrażenie tonięcia w melancholii, raczej powolnego rdzewienia faktur niż cięcia blachy („smakujesz jakby twoje organy porastała rdza”, „oddech zostawia znak wodny naszej receptywności na płytkach zżeranych przez rdzę przed przyszłością nasza relacja jest niepodrabialna”). 0°dll to nie tyle tom o wraku podmiotu/bohatera lirycznego, ile sam wrak kosmicznego projektu, jakim była ludzkość. W tej zatopionej bazie, w szkielecie statku Argo, z którego niewiele już zostało („argonauci w metopie/ wyjście z czarno-białej przyszłości/ (…) nawiedzone miasta/ hologramy w tryglifach”), lęgną się jednak nowe formy życia, obrastają koralowce, a zbiory liczb przekształcają się w zbiory organizmów. Wokół tekstu-zwoju, tekstu-skryptu, po jego „ekranie##”, po „#skórze”, w „#szumie”, tańczą „cyfr|y”.


PRZYPISY

1. A. Williams, N. Srncek, #PRZYSPIESZ Manifest akceleracjonistycznej polityki, tłum. P. Puldzian Płucienniczak, https://rozdzielchleb.pl/przyspiesz-manifest-akceleracjonistycznej-polityki/.

2. Tamże