Dorota Masłowska, Mam tak samo jak ty, il. Maciej Chorąży, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023
Utwory Doroty Masłowskiej są najlepsze wtedy, kiedy odchodzą od prozy, od fabuły, od fikcji. Zdaję sobie oczywiście sprawę z niepopularności tej tezy, a nawet z pewnej dozy jej rewolucyjnej (no bo jakiej innej?) radykalności, mimo to jestem gotów podjąć ryzyko jej wygłoszenia. Rzecz jasna błyskotliwość (zwłaszcza językowa) debiutu pisarki jest niepodważalna, a podkreślana przez krytyków od lewa do prawa odświeżająca tematycznie „blokerskość” otworzyła całkiem nowy obszar w młodej literaturze. Dość szybko okazało się jednak, że talent Masłowskiej uwidacznia się w pełni w nieco innych rejonach, niekoniecznie prozatorskich. Paw królowej, druga jej książka – nagrodzona Nike jakby w poczuciu zadośćuczynienia za przeoczenie Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną – była już nieśmiałym sygnałem lekkiej powtarzalności. Powieść Kochanie, zabiłam nasze koty, w zamierzeniu autorki będąca prawdopodobnie próbą przełamania zarysowującego się schematu narracyjnego i formalnego, okazała się całkowicie chybiona, zaś Innych ludzi, ubrany w formę hiphopowej nawijki powrót do wcześniejszej strategii, nazwać można wręcz autorskim poczuciem kresu.
Równocześnie z twórczością prozatorską (i dramaturgiczną – doskonałą!) Masłowska realizowała się na scenie muzycznej oraz, w zasadzie niemal od początków swojej kariery, pisała felietony. I to właśnie publicystyka w najpełniejszym wymiarze świadczy moim zdaniem o niepowtarzalności złożonego zjawiska, jakim jest pisarstwo tej autorki – jej spojrzenie na świat, jej językowa inwencja. Felietony parakulinarne Więcej niż możesz zjeść, dwa popkulturoznawcze tomy Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu i wreszcie pandemiczno-warszawskie Mam tak samo jak ty stanowią (wszystkie razem i każde z osobna) ekstrakt z Masłowskiej. To samo sedno jej literatury, która w pełni jest sobą dopiero wtedy, kiedy może się wreszcie wyzwolić spod dyktatu fabularności/fikcyjności. (O tym, że typowo pojęta akcja – rozumiana jako ciąg przyczynowo-skutkowy prowadzący do fabularnych rozwiązań i rozgrywający się w świecie przedstawionym, którego istotnym elementem są bohaterowie – występuje u Masłowskiej w formie szczątkowej i właściwie stanowi niepotrzebny naddatek, wiadomo od zawsze; bezkompromisowym potwierdzeniem tej tezy była chociażby adaptacja sceniczna felietonów [!] z Więcej niż możesz zjeść).
Najważniejszy jest tutaj bowiem operujący na wszystkich rejestrach, lecz z upodobaniem ciążący ku mowie potocznej język, czy raczej metajęzyk – nie tyle koślawy sam z siebie, ile tę koślawość genialnie podrabiający, napędzający się nią, strojący się w jej piórka, które, kiedy trzeba, jednym ruchem potrafi z siebie zrzucić. Przyziemność i potoczystość języka felietonów Masłowskiej – powstającego w idealnym miejscu na styku naturalności i kreacji – genialnie konweniuje z tematyką tych tekstów (pod tym względem niewiele się zresztą różniących od prozy autorki). To codzienność w jej wymiarze nieatrakcyjnym, nudnym, powtarzalnym, banalnym. Czytelnicy nieprzychylni pisarce wysuwają zresztą pod jej adresem podstawowy zarzut, że nie ma ona nic do powiedzenia, czytaj: unika wielkich tematów. A przecież wielkością Masłowskiej jest właśnie małość jej tematów! Im bardziej niepozorny obiekt jej zainteresowania, tym większe prawdopodobieństwo, że z tego popiołu zostanie wyłuskany diament.
Autorka Wojny polsko-ruskiej zawsze doskonale zdawała sobie sprawę z atrakcyjności nieatrakcyjnego. W otwierającym Mam tak samo jak ty tekście Warszawa (niejako programowym i ustawiającym lekturę całego tomu), tłumacząc się z wyboru dość oczywistego tytułu, upiera się kokieteryjnie, że taka strategia jest wynalazkiem lat ostatnich: „Kiedyś, z typową młodzieńczą awersją do zwykłości, parłam ku nazwom barokom, mutantom, rarogom, z upływem lat zaś w swoich fantazjach nazewniczych bardziej cenię udawaną skromność, zero waste, too good to go”. Ta skromność przenika wszystkie felietony zawarte w omawianym zbiorze. Pisane były w czasie największych pandemicznych obostrzeń, dlatego ich zakres tematyczny uzależniony jest od dostępności tematów, ludzi i przestrzeni. W efekcie mamy tu więc karnawał w nie-Rio, a zamiast prawdziwego Dubaju obcujemy z Warszawą jako Dubajem północy, „odpowiednio ciemnym, niskim, mroźnym i nie aż tak zamożnym, ociekającym raczej błotem niż złotem, choć niewątpliwie ociekającym; jest to zawsze jakiś przepych” (to oczywiście także kokieteria – nikt nie zamierzał tu przecież jeździć do Dubaju lub uczestniczyć w brazylijskim karnawale, a potem to opisywać; ersatz jest wszak dla autorki ważniejszy niż oryginał, nieudolna kopia ciekawsza od unikalnego wzoru, tombak cenniejszy niż złoto). Masłowska nie jest co prawda tak radykalnie minimalistyczna jak de Maistre, który swego czasu odbył brawurową podróż dookoła swojego pokoju, ale i tak jej peregrynacje ograniczają się do najbliższej okolicy – osiedlowa biedronka staje się krainą pełną cudów, pobliskie targowisko zmienia się w Sezam, a stadion Skry przebóstwia się nieoczekiwanie w „piękny, dziwaczny ogród nonsensu”.
Nieefektowność wszystkich tych dziwnych nie-miejsc zostaje zestawiona – czy wręcz zderzona – z efektownością języka, jakim zostały one opisane. Efektownością, dodajmy, pozorną, dekonstruującą samą siebie (w powołaniu do życia tej bizarnej rzeczywistości wydatnie pomagają ilustracje Macieja Chorążego, na których atrybuty blichtru odbijają się w krzywym zwierciadle kiczu). Dochodzi w tych felietonach do nadzwyczaj interesującego zjawiska: przy opisie przedmiotów, miejsc i ludzi ton obiektywizmu nie ulega zatraceniu, pozostajemy wciąż na gruncie realistycznym, a jednocześnie wszystko zostaje niejako nad-pisane, wyolbrzymione, ale nie skłamane, podkolorowane, ale nie sfikcjonalizowane. Zostańmy przy przykładzie stadionu Skry (miejsca emblematycznego dla przestrzeni tych tekstów, a nade wszystko dla przestrzeni osobliwej Warszawy postrzeganej przez Masłowską): jego nieoczywistość, jego marginalna pozycja, jego niestabilny status ontyczny mogą sugerować, że jako taki jest sam w sobie bytem nierzeczywistym. Nic podobnego – jego nierzeczywistość rodzi się w spojrzeniu obserwatorki i w języku opowiadaczki. W istocie istnieje, lecz nie tak feerycznie. Masłowska dokonuje jego wykoślawienia i przeskalowania. Poniekąd uświęca go poprzez językowy hiperrealizm, od którego bardzo blisko do surrealizmu.
Ten hiperrealistyczno-surrealistyczny stan cechuje także, a raczej przede wszystkim, główną bohaterkę tych tekstów, czyli Warszawę. Niejako wbrew tytułowi – który stał się już popkulturowym liczmanem, niebezpiecznie piętnującym to miasto jednorodnością i czyniącym z niego dobro wspólne oraz własność wszystkich obywateli – w kolorowych snach Masłowskiej (a tak chyba należy postrzegać teksty ze zbioru) Warszawa jest w pierwszym rzędzie heterogeniczna, trudna do uchwycenia, wymykająca się, rozpadająca na mnóstwo fragmentów. Jakkolwiek wieloraka, jawi się tutaj nade wszystko jako antynomia. Jest zarówno wielkomiejska, jak i małomiasteczkowo zapyziała. To Nibylandia, która rozsiadła się w Amityville. To Janus Bifrons z jedną twarzą groźną, a drugą groteskową. To osoba wszystkożerna, która z celebracją i znawstwem delektuje się wyrafinowanymi przystawkami, by następnie rzucić się z kwikiem na zalatujące zgnilizną obierki. Warszawa z felietonów Masłowskiej wygodnie mości się we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, gdy z upodobaniem wykuwała w pocie czoła własną odmianę przaśnego wschodniosłowiańskiego kapitalizmu, a zarazem wychyla się w szklaną przyszłość, która już tu jest dzięki sprytnym deweloperom i bogatym mieszkańcom penthouse’ów, z braku wyrobionego gustu zmuszonym polegać na jeszcze bardziej niewyrobionym guście suto opłacanych, ale za to certyfikowanych dekoratorów wnętrz. To miasto, które bezustannie się przepoczwarza, nieustająco mutuje, zachowując jednak nadrzędny dychotomiczny podział – na wysokie i niskie, bogate i biedne, piękne i brzydkie; spośród wszystkich polskich miast najpełniej realizuje się on i jest najlepiej widoczny właśnie w stolicy.
Warszawa Masłowskiej to miasto ciągłych przetasowań architektonicznych i społecznych, co naturalnie wprowadza umysł, a za nim również język, w stan wiecznego pobudzenia i dezorientacji. Jak bowiem, jeśli nie we frenetycznym zapętleniu, w opętańczym polonezie słownym, oddać widok rozpadającej się szczęki z biedadrożdżówkami odbijającej się w wypolerowanych do absurdalnej niebieskości szybach drapaczy chmur, które, jak pisze autorka, są statuami ku czci TVN-u? I jeśli Warszawa jest piękna, to głównie tak: na zgięciach, zszyciach, perforacjach. I jeśli jest brzydka, to też właśnie tam. „Ale w tak złożony, tak wybujały sposób, że natychmiast rozpiera ramy tego słowa, rozpiżdżając je na tysiąc kawałków!”