Teoria

Sztuka pisania i gotowania rosołu

Janusz Rudnicki
630 odsłon
Tadeusz Borowski

[Marta Byczkowska-Nowak, Nieocalony. Tadeusz Borowski. Znak 2025]

Od razu poskarżę się, podąsam, żeby mieć to z głowy. Autorka ma wrażenie, że kiedy w głowie próbuje zadać mu pytanie, to on z fotografii patrzy na nią kpiąco. Ale otrząsa się i pisze: „Nie będziemy przecież robić z Borowskiego ducha, który błąka się po odmętach urojeń natchnionej biografki”. Nie, nie będzie natchniona, ale też nie będzie tak, że się nie otrze. O ryzykowne zabiegi liryczne. Pojawiać się będzie na przykład „Tadzio”, uczeń (syn?), w jego szkole przerabiają akurat Borowskiego, ten odautorski zabieg irytuje i chociaż te „dżingle” pojawiają się rzadko, to i tak brzmią dla ucha niekoniecznie przyjemnie.

Styl? Niedosyt cech indywidualnych, zdarzają się zdania wyprasowane na szkolny kancik. Dlaczego więźniowie ryzykują, kradnąc chleb? Ano po to, żeby go zjeść, po to „by choć na chwilę zaspokoić tę jedną z najbardziej podstawowych potrzeb”. A  człowiek by pomyślał, że tak sobie kradną, dla jaj. No i finał Nieocalonego, ostatni akord podniosły jest jak lewarek, ale już, już, koniec z tym truciem, tym bardziej, że jak najbardziej jestem na „tak”.

Wiedzieliście o tym? Że dwa wagony każdego pociągu do Auschwitz pełne były drewna? I było tak, że Żydzi wyładowywali je z rampy i sami przenosili do krematorium? W głowę zachodzę, jak mogłem o tym drewnie nie wiedzieć, przecież to… No jakby wiadoma paralela, sprawdzam jednak, szukam w sieci, po niemiecku również, i nie znajduję w zasadzie nic oprócz lakonicznego „niewykluczone, że czasami mogło tak być”. Zakładając, że tak „czasami” było, aż kusi porównanie transportów tych do Golgoty na szynach.

Uraczyć was „ciekawostką”? Jeśli palono tych najbardziej wynędzniałych, unosił się czarny dym bez płomienia, jeśli nowoprzybyłych, zdrowych, dobrze odżywionych, buchały płomienie. W Auschwitz-Birkenau nie po owocach, a po dymie można ich było poznać.

A o tym wiedzieliście? Że najlepsze rzeczy Borowskiego, opowiadania obozowe naturalnie, miały akuszera? Był nim Anatol Girs, „wydawca wizjoner”. Poznali się w obozie, zaraz po wojnie spotkali w Monachium i tam Borowski zaczął pisać, bo musiał, bo Girs siedział mu na plechach. Mało tego, to Girs właśnie wpadł na to, żeby Borowski pisał w osobie pierwszej, konkretne „ja” ma większą siłę rażenia niż ogólne „my”. Po latach przyznał: „Pomysł był mój. Uważając, że autor zrobił z niego arcydzieło, chętnie mu go oddaję”. Ja sobie wyobrażam to tak, jakby zawlókł on Borowskiego na tor saneczkowy, posadził na sankach i pchnął. I przypuszczam, że miał również wpływ jego styl, ten lapidarny, oschły, beznamiętny, z niby cynicznym dystansem, który jako taki pozornie dusząc emocje, potęguje je.

Weźmy chociażby fragment z U nas w Auschwitzu…. Swojski tytuł. Naprzód te dwa kapitalne zdania jako otwarcie: „Wiosną pachnie. Będą się ludzie topić w błocie”. Potem Tadek spotyka znajomego, ten wraca z „komina”, pyta go, co słychać, odpowiedź: „Nic ciekawego. Czeszki my zagazowali”. O tym to Tadek wie, to oklepane, jego interesuje, co słychać u niego „osobiście”, ale znajomy mówi, że nie ma życia osobistego, jego życie to „komin, blok i znowu komin”. Zastanawia się chwilę i coś jednak znajduje, osobiście to oni wpadli na nowy sposób palenia w kominie, Tadek jest go „bardzo uprzejmie ciekaw”. Sposób okazuje się prosty: „A taki, że bierzemy cztery dzieciaki z włosami, przytykamy głowy do kupy i podpalamy włosy. Potem pali się samo i jest gemacht”. Tadek winszuje mu, „sucho, bez entuzjazmu”.

Nie będę wymieniał innych tytułów jego lagrowych opowiadań, to przecież kanon. W twórczości Borowskiego liczą się dla mnie w zasadzie tylko one, całą resztę wspaniałomyślnie bym przemilczał. Wiersze na przykład, oprócz paru wyjątków takie to dzwony patosu, że oszczędzę wam cytatów.

Dostaliśmy więc prozę nowatorską, taką, w której narrator rejestruje tylko to, co widzi (tak, tak, behawioryzm). Prozę uniwersalną, literacki „towar eksportowy”, jakiego jeszcze nie mieliśmy, jaki pech dla autora, że urodził się w języku polskim. I że do Polski z Niemiec wrócił (1946). Nasza emigracja zaczęła walić w bębny, Borowskiego okrzyknęła zdrajcą, który zaprzedał duszę komunistycznemu diabłu, londyńskie „Wiadomości” nazwały go „młodym psychopatą” i „zwyrodniałym kapo literatury krajowej”. Ruszył bojkot. Z nakładu wysokości dziesięciu tysięcy wśród Polonii sprzedało się egzemplarzy w liczbie sto, resztę Girs wziął do Stanów. Niepotrzebnie, Polonia nie kupiła nic, do tytułu Byliśmy w Oświęcimiu pasowałby podtytuł I poszliśmy na przemiał. Dobrze, że wcześniej wydawca przekazał siedemset sztuk w darze Bibliotece Narodowej w Warszawie. Nie wiedziałem, że okładki części nakładu oprawione były „w pasiaki z oryginalnych ubrań więziennych, a przez oprawy kilku egzemplarzy przepleciono drut kolczasty”, jaki szatański pomysł! I jakby tego było mało, jeden tylko egzemplarz, który zachował sobie Girs, okładkę miał ze skóry esesmańskiego płaszcza.

Autor i narrator to dwie strony medalu, tego samego, ale jednak dwie. Dostało się autorowi Borowskiemu za jego „zimnego narratora”, który w obozie urządził się tak, że obiady miał lepsze niż w domu, margaryną polerował sobie buty, na głodujących nie zważał, a w czasie wolnym grywał w piłkę na boisku. Sam pisarz nie całkiem był jednak bez winy, imieniem „Tadek” policzek nadstawił. Zgadza się też wiele faktów, na przykład pobyt w szpitalu, boisko przy nim i niedzielne mecze, praca jako sanitariusz i dekarz, mógł się poruszać swobodnie po obozie. Więzień numer 119198 miał farta.

Tymczasem Maria, po sąsiedzku w Birkenau przechodziła przez wszystkie obozowe choroby, łącznie z malarią i tyfusem. Bandaże z ciała zdejmowała ze strupami, po wojnie powie: „Zamieniłam się w kawał surowej wołowiny”. Obrotny Tadeusz dostaje się do niej, pomaga, udaje mu się nawet całe dnie „leżeć z Tuśką na pryczy”.

W 1945 Marię wywożą do Ravensbrück, potem znajdzie się w Szwecji, a Tadeusz? Przeczytacie o koszmarnej wywózce do obozu w Niemczech (Dautmergen), takiej, o której napisze: „Tęskniłem do Oświęcimia, bo znaczyło to świeże powietrze”. O wyzwoleniu Dachau‑Allach (waga żywa trzydzieści pięć kilo), o jego esesmańskim mundurze, ucieczce z obozu i o życiu w Monachium. A potem dowiecie się, jak zapadł na komunizm, jak próbował studzić go ojciec, pisząc, że nosi się ze swoim ateizmem „jak kura z jajem”. W partyjnej samokrytyce potrafił napisać: „Nie umiałem klasowo podzielić obozu”. Jego samoupodlenie sięgnie szczytu, kiedy jako dziennikarz obsługiwał będzie pokazowe procesy sądowe „wrogów komunizmu”, ten gorejący fanatyk potrafił godzić się nawet z wyrokami śmierci.

Dość go mam, muszę na trochę od tego Nieocalonego odejść, uwolnić się, idę na zakupy, może rosół?

Ale się uwolniłem, już w windzie zastanawiam się, jak oni tam żyli w tej klitce na Kaliskiej w Warszawie. Przez pewien czas w trójkę, z jego bratem, Juliuszem. Akurat oni, po tym, co przeszli. Maria jeszcze w chorobach, cierpiąca, Tadeusz, który czasami „budził się znienacka w stanie bliskim histerii” i Juliusz, cierpiący na ataki nerwowe ze zdiagnozowaną schizofrenią.

Kupuję mięso, warzywa, coś tam jeszcze, a cały czas w głowie on, Borowski i Borowski. Tak to jest z tymi cholernymi biografiami, bierzesz sobie czyjeś życie, ładujesz się do niego jak intruz, z butami, i żyjesz nim.

Tadeusz zapadał w letarg, omdlenia, był neurasteniczny już przed wojną, a po? Określenia tych, którzy go znali: histeryk, mały pieniacz, zadziorny, kłótliwy, piskliwy. Furiat. Zaburzenia afektywne dwubiegunowe, góra i dolina w jednym, albo na samym szczycie zachwytu, albo na samym dnie rozpaczy.

Pożerał książki, czytał wszędzie, na przystankach, jedząc, chodząc, jeśliby umiałby stać na rękach, czytałby je, stojąc na rękach. I to, on wszystko robił prędko, nawet w szachy grał w przyśpieszonym tempie. Wyobrażam sobie, że latał po mieście jak balon, z którego gwałtownie uchodzi powietrze, chaotycznie i nieprzewidywalnie, zygzakiem.

Stoję w kolejce do kasy z głową w baraku, wtedy kiedy Tadeusz zakrada się do Marii na pryczę, jeśli kontrola, to przykrywa go kocem, wzruszające, jak dzieci. Ona cala w strupach i łysa, on ją pociesza i kiedy mówi – „Nic się nie martw, nasze dzieci nie będą łyse!” – wilgotno w ślepiach mi się robi. To wiosna ’44 w Oświęcimiu, trzy lata później połyka tabletki nasenne. Ilość zabójcza, z tego pierwszego podejścia do samobójstwa ratuje go Maria.

Biorę się za ten rosół, myję mięso, wsadzam go do gara z wodą. I chodzę, między kuchnią, a komputerem w pokoju.

Oto „Wielka ucieczka” po polsku. Z obozu w Niemczech, więzień z ich grupy z ksywą Kolka wysłany zostaje po jakiś tam sprzęt poza obóz, pilnuje go jeden tylko esesman, na otwartym polu atakuje ich brytyjski samolot, dostaje Niemiec, pada martwy. Kolka może uciekać, ale nie wie dokąd, nie wie gdzie siedzą, nikt z więźniów na początku tego nie wiedział. Co robi Kolka? Postawny z niego chłop, więc zarzuca sobie zwłoki esesmana na plecy i wraca z nimi do obozu. I w nagrodę dostaje od Niemców paczkę żywnościową z Czerwonego Krzyża. Którą dzieli się ze wszystkimi.

Sprawdzam, już zbierają się szumowiny, usuwam, niektórzy tego nie robią, bo białko. Moja babcia i dziadek ze strony ojca, chłopi, kładli je sobie na chleb i jedli jako kanapki, niedobrze mi się robiło, od tamtej pory omijam każdą wieś z daleka.

Rok 1951. Maria zachodzi w ciążę, a Tadeusz się zakochuje, w dziennikarce, która robi z nim wywiad (Dżennet Połtorzycka-Stampf’l, współautorka „Matysiaków”). Król timingu, prawda? Maria o romansie wie, lekceważy go, wygląda, jakby jej już na nim nie zależało, tej samej dziennikarce miała powiedzieć wcześniej: „Rożne są losy wojennych miłości, nam się nie udało”.

Obieram warzywa, w rękach obieraczka, w głowie wiadomo co, i nagle ból. Obrałem sobie kawałek skóry na palcu, z czerwonej marchewki spłukuję czerwoną krew, szukam plastra, nie ma, palec owijam w papier toaletowy, warzywa do gara, jeszcze tylko przyprawy.

Horror. Maria w wysokiej ciąży, mówi mu, że może odejść, on, mając kochankę, składa żonie „ofertę”, wspólne mianowicie samobójstwo. Specyficznie poszerzone, bo przecież dziecko już w drodze. Maria nie chce, on, w stanie niepoczytalnym, zatyka otwór wentylacyjny, chwyta ją i odkręca gaz, ona wyrywa się, zakręca kurki.

Spóźnię się z tym tekstem, jedną ręką pisać mozolnie. Papier przemaka, co raz zmieniam opatrunek.

Ostatni jego dzień. Do późnego wieczora z Dżennet, snucie planów na przyszłość, w końcu, nareszcie do kliniki, do żony i córki. A w nocy wiadomo, gaz, tabletki, koniec.

A Maria nic nie wie o takim „Pożegnaniu z Marią”, czeka. Wszyscy wiedzą, ona nie, w szpitalu blokują jej dostęp do gazet. Nie wie nawet, że kiedy czeka, to ciało Tadeusza około pół godziny drogi autem od niej składane jest do grobu, na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.

Już gotowy, wyciągam duże sito, będę odcedzał, przelewał go jak zwykle do drugiego pustego gara, w zlewie, tak bezpieczniej.

Maria umrze pięćdziesiąt lat późnej, nie leżą prycza w pryczę, ale przynajmniej na tym samym cmentarzu.

Przelewam powoli, bo ten palec, nie lubię tego mięsa w rozkładzie i tych farfocli z warzyw. Przelałem, podnoszę sito, a pod sitem nic! Nic. Zlew tylko. Postawiłem sito na sam zlew, zapomniałem o drugim garnku. Zakupy w sklepie, parę godzin gotowania na małym ogniu po to, żeby rosół przelać do rury odpływowej, to boli. I tak stoję, z tym palcem jeszcze krwawiącym, pełnym, dymiącym sitem w ręku i z dymiącymi mi w głowie Borowskimi. Jak się czuję? No nie wiem, nie umiem się zdecydować, raz jak ofiara losu, raz jak ostatnia ofiara drugiej wojny światowej.


Na zdjęciu Tadeusz Borowski w Berlinie w 1950 roku.
fot. Bundesarchiv, Bild 183-S98592 / Rudolph / CC-BY-SA 3.0