[Val McDermid, Odległe echo, tłum. Justyna Szcześniak, Papierowy Księżyc, Słupsk 2023]
Gdybyśmy mieli wybrać „szkocką królową kryminału”, tytuł ten bez wątpienia przypadłby w udziale Val McDermid. Od czasu swojego debiutu w 1987 roku pisarka zdobyła kilka najważniejszych nagród w świecie literatury kryminalnej, między innymi Złoty Sztylet, Anthony Award oraz dwukrotnie Barry Award. Jej powieści są tłumaczone na ponad czterdzieści języków, a liczba sprzedanych egzemplarzy przekroczyła już dziewiętnaście milionów. W Polsce autorka nie cieszy się oczywiście tak wielką estymą jak w rodzinnym kraju, ale też zdążyła zyskać grono wiernych czytelników. Jako pierwsze, ponad dekadę temu, trafiły na nasz rynek powieści z cyklu, którego głównymi bohaterami są psycholog-profiler Tony Hill i policjantka Carol Jordan, a głównym tematem – psychopaci, spotykani przez tę dwójkę na swojej zawodowej (i nie tylko) drodze. Czytelnicy, którzy wsiąkli w przygody owego duetu, mieli okazję przyzwyczaić się do charakterystycznych cech stylu szkockiej pisarki, wśród których na plan pierwszy wysuwają się brutalne, wręcz naturalistyczne opisy i częste łamanie gatunkowych schematów. Dlatego ogromnym zaskoczeniem okazały się inne przetłumaczone na język polski utwory jej autorstwa: najpierw opublikowane kilka lat temu „Miejsce egzekucji” (1999, najbardziej nagradzana spośród książek McDermid), a teraz „Odległe echo” (2003). Obie to bowiem klasyczne wręcz realizacje gatunku. Co prawda daleko im do cozy crime, ale nie znajdziemy tu ani przesadnego okrucieństwa, ani przerażających psychopatów, których opisów autorka nie szczędzi nam w cyklu o Hillu i Jordan. W zamian mamy zwyczajnych ludzi z ich mniejszymi i większymi słabościami, zbrodnię z przeszłości i współczesne śledztwo po latach, a wszystko to na mocno rozbudowanym tle obyczajowym i społecznym.
W „Odległym echu” przenosimy się do miasteczka akademickiego St. Andrews w szkockim regionie Fife. Jest grudzień 1978, lada dzień rozpocznie się bożonarodzeniowa przerwa od zajęć i nikt już nie myśli o nauce. Czterej przyjaciele: Sigmund Malkiewicz (Ziggy), Alex Gilbey (Gilly), Davey Kerr (Mondo) i Tom Mackie (Weird) kolejnego dnia mają wrócić do rodzinnego Kirkcaldy, wieczór spędzają więc najpierw w pubie, potem na imprezie w domu znajomego. Kiedy nocą wracają przez zasypane śniegiem miasteczko, na pradawnym piktyjskim cmentarzu natykają się na ciało młodej kobiety, miejscowej barmanki. Ktoś zgwałcił Rosie Duff, dźgnął ją nożem i porzucił, by się wykrwawiła. Czterej dwudziestolatkowie pod wpływem alkoholu, ubrudzeni krwią dziewczyny, są idealnymi podejrzanymi. Prowadzący śledztwo nieustępliwy komisarz Barney Mclennan próbuje być obiektywny, trudno mu jednak znaleźć jakiekolwiek dowody wskazujące na udział innych osób w zbrodni. A Laddies fi’ Kirkcaldy, czyli Chłopcy z Kirkcaldy, muszą mierzyć się z podejrzeniami, krzywymi spojrzeniami i wątpliwościami – również wobec siebie nawzajem. Mija blisko ćwierć wieku, policjanci powracają do nierozwiązanej sprawy morderstwa Rosie. I wtedy po raz kolejny potwierdza się słuszność stwierdzenia Agathy Christie: dawne grzechy rzucają długie cienie.
Więcej ze współczesnej części fabuły nie zdradzę, bo autorka nie przeplata perspektyw czasowych, lecz prowadzi narrację chronologicznie – do roku 2003 przenosimy się zatem dopiero niemal w połowie książki. Szkoda, że nie pomyślał o tym wydawca, który w okładkowym opisie beztrosko zdradził wydarzenia z mniej więcej czterechsetnej strony. Tym więc, którzy jeszcze owego opisu nie czytali, radzę: nie róbcie tego, by nie psuć sobie przyjemności płynącej z fabularnych zaskoczeń.
Głównym źródłem przyjemności podczas lektury „Odległego echa” jest jednak coś innego niż twisty i red herringi: to rzecz przede wszystkim dla czytelników lubiących zanurzać się w czasy, których nie mieli okazji doświadczyć osobiście, i miejsca, których nie znają. Bo chociaż pierwsza część książki, ta przenosząca nas do Szkocji końca lat siedemdziesiątych, zaczyna się od morderstwa i wokół niego się kręci, ma w sobie wiele z powieści społeczno-obyczajowej. Val McDermid z widoczną lubością portretuje przestrzeń oraz ludzi, pokazuje, jak wyglądało studenckie życie w Szkocji końca lat siedemdziesiątych, czego się wówczas słuchało, co się piło i jadło (mimo że główni bohaterowie najczęściej słuchają Pink Floydów i Bowiego, niektórzy śmiało mogliby nucić przebój brytyjskiego wokalisty Iana Dury’ego z roku 1977: Sex and drugs and rock and roll is all my brain and body need…), ale też to, jak niszczącą siłę miały wtedy stereotypy i uprzedzenia. Niemal od pierwszych stron da się wyczuć, że pisarka sięga do własnych wspomnień i doświadczeń. To z pewnością jedna z przyczyn, dla których opowiadana przez nią historia jest tak przekonująca.
Kolejna – to wspólna dla wszystkich książek McDermid umiejętność tworzenia wiarygodnych postaci. W „Odległym echu” najwięcej miejsca dostają oczywiście Chłopcy z Kirkcaldy: Alex, który szybko zaczyna grać w powieści pierwsze skrzypce, Ziggy („kiedy potrzebny był ktoś rozsądny, to Ziggy pierwszy przychodził na myśl. Za fasadą pozornej otwartości, niewymuszonego uroku i błyskotliwego intelektu działo się o wiele więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. (…) potrafił zaskoczyć człowieka jakimś spostrzeżeniem, wybić z rytmu pytaniem, sprawić, ze patrzyło się na coś świeżym okiem, bo przekręcił świat niczym kostkę Rubika i spojrzał nań pod innym kątem”, s. 37–38), egocentryczny Mondo (którego wielkim sekretem „było to, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto nie było żadnego sekretu. Żadnej tajemnicy spowitej aurą zagadkowości. Był tylko koleś, który lubi Pink Floydów, rybę z frytkami polaną toną octu, lagera Tennent’s i seks”, s. 35–36) oraz ekscentryczny Weird (który „czuł się tak, jakby spędził całe życie na buntowaniu się. Nic, co osiągnął, (…) nie mieściło się w wąskich ramach aspiracji jego rodziców. Gdy zdobył miano szkolnego mistrza szachowego, ojciec chrząknął głośno, że lepiej by dla niego było, gdyby dołączył do zespołu brydżowego. Gdy poprosił o jakiś instrument muzyczny, ojciec odmówił mu wprost i w zamian zaoferował, że podaruje mu zestaw kijów do golfa. Gdy w liceum każdego roku wygrywał nagrody w konkursach matematycznych, ojciec w odpowiedzi kupował mu książki o rachunkowości (…). Gdyby nie jego kumple, czułby się jak kompletny dziwoląg”, s. 111). To przyjaciele od czasów dzieciństwa, młodzi, dopiero kształtujący się mężczyźni. I chociaż najciekawiej spośród nich wypadają ci najmniej idealni, autorka wszystkich rysuje przekonująco; mnóstwo miejsca poświęca na wyjaśnienie motywów ich działań, tak by umożliwić czytelnikom zrozumienie pewnych zachowań. Wydawałoby się, że tej czwórki nic nie rozdzieli, że to właśnie we własnym gronie każdy z nich może być w pełni sobą, bez osądzania. Ale czy naprawdę przyjaźń przetrwa wszystko? Czy nie zniszczy jej rosnące poczucie osaczenia? I jaki wpływ będą na nią mieć wzajemne podejrzenia, które wsączają się w umysły niczym trucizna?
W drugiej części książki, przenoszącej nas na początek XXI wieku, proporcje nieco – ale tylko nieco – się zmieniają. Mniej tu obyczajowych szczegółów, więcej kryminalnego śledztwa; mniejsze jest też skupienie na głównych bohaterach. Szczególnie przejmująco wypada serwowany tutaj obraz rosnącej paranoi. Jeśli jednak okroić „Odległe echo” z obszernych opisów tła i rozbudowanych portretów psychologicznych postaci, to okaże się ono prostą historią o zemście, z wręcz oczywistym rozwiązaniem. Przy czym owa oczywistość nie oznacza, że każdy czytelnik natychmiast domyśli się prawdy (choć część z nich z pewnością nie da się zbić z tropu podrzucanymi tu i ówdzie przez autorkę mylnymi tropami). Po prostu nie nazwałabym finału tej powieści zaskakującym, a samej intrygi misterną. Niemniej prostota nie jest tu wadą, stoi raczej w pozytywnej kontrze do udziwnionych fabuł, których autorom zależy na zszokowaniu odbiorcy bardziej niż na utrzymaniu prawdopodobieństwa wydarzeń. Więcej nawet: w prostocie tkwi siła tej opowieści, bo w połączeniu z pogłębioną warstwą społeczno-obyczajową tworzy ona prawdopodobną historię, która mogłaby się wydarzyć (niemal) wszędzie i (niemal) każdemu. A takie książki oddziałują przecież najmocniej na wyobraźnię. Krótko mówiąc: w literaturze, jak w życiu, najprostsze rozwiązanie najczęściej okazuje się najlepsze.