Wywiady

Cisza Beskidu i stado, któremu towarzyszę

Waldek Mazur
233 odsłon
Małgorzata Lebda. fot. Max Pflegel

Z Małgorzatą Lebdą o podróżach literackich, towarzyszeniu rzekom i przepracowywaniu utraty rozmawia Waldek Mazur.

Waldek Mazur: Mamy rozmawiać o twoich podróżach i pamięci podróży, zwłaszcza tej jednej. Kiedy pisałem do ciebie w tej sprawie, dotarło do mnie, że to znakomity moment na taką rozmowę. I nie mam na myśli książki, której premiera zbiegnie się w czasie z premierą tego numeru „Notatnika Literackiego”.

Małgorzata Lebda: Tak?

W odpowiedzi na mojego maila do ciebie otrzymałem coś takiego: „Szanowni Państwo, w najbliższych tygodniach (z uwagi na intensywne podróże) będę mieć ograniczone możliwości szybkiej reakcji na wiadomości mailowe”.

Rzeczywiście!

Te intensywne podróże to pokłosie sukcesu twojej debiutanckiej powieści Łakome czy może efekt innych działalności?

Myślę, że pół na pół. Zagraniczne podróże w marcu i kwietniu były związane z rzeczami poetyckimi, z przekładami Mer de Glace. Ponad tydzień we Włoszech – gdzie w krótkim czasie odwiedziłam Rzym, Livorno i Bolonię, za moment będę w Czechach, później czeka mnie wyprawa do Brukseli, na jesieni ponownie – poetycko – Włochy, Czechy… Powieść Łakome dopiero zaczyna życie poza krajem. Za moment premiera angielskiego tłumaczenia, dalej francuskie, serbskie… No, nie ma nudy.

To dobrze?

Cudownie! Choć mogę w tych rozjazdach sprawnie działać tylko dzięki temu, że znalazłam miejsce, które w końcu mogę nazwać domem. Wspaniale jest tam wracać. Wprost z wysokich literackich czy uniwersyteckich rejestrów wchodzić w rzeczy pierwsze: zanurzać ręce w ziemi, robić gnojówki z pokrzyw, podglądać borsuki i jelenie, grzebać w ziemi martwe zwierzęta, pielęgnować pomidory.

A wracasz do domu „w lesie na wietrznej grani w Beskidzie Sądeckim”, że zacytuję twój biogram.

Tak.

Ale czy aby na pewno znajdujesz czas, by tam odpoczywać?

Idealnie byłoby, gdyby nie docierał tam Internet, ale jest silne łącze. To mnie trzyma przy obowiązkach. Tu inaczej płynie mi czas, zdarza się, że do zadań siadam nocami, dzień poświęcam na krzątanie się wokół gospodarstwa. To mój wypoczynek, zrównoważenie pracy myśli pracą fizyczną, czasem ciężką i, jak tu mówią, „chłopską”. Literatura, pisanie odciąga mnie od roboty, ale przecież też do niej inspiruje.

Zostańmy wobec tego przez chwilę przy tej nieliterackiej robocie: przy gospodarstwie, bo tak o swoim domu opowiadasz. To brzmi dość poważnie. Pamiętam, że gdy mieszkałaś na stałe w Krakowie, miałaś sporo roślin. To jednak była rzecz poniekąd hobbystyczna, estetyczna. Gospodarstwo to coś innego – z gospodarstwa ludzie się utrzymują, gospodarstwo ich żywi.

To spore siedlisko: mamy trzy stodoły, dwie szopy, dwie stajnie. Jest to miejsce, które można rolniczo zagospodarować. Byłoby wspaniale, gdyby zamieszkały u nas duże zwierzęta. Nie ukrywam, że jestem gotowa na organizację miejsca – nazwijmy to – spokojnej starości dla chociażby kilku krów. Myślimy też o innym wykorzystaniu tej przestrzeni, na przykład urządzeniu tu rezydencji literackich. W tym roku realizujemy poważniejsze nasadzenia, powiększamy – czy raczej odzyskujemy – sad z lasu, drzewo po drzewie. Przez blisko trzydzieści lat las zawłaszczał kolejne jabłonie.

Robota raczej fizyczna.

Tak. Brakowało mi jej.

Brakowało, bo tak wyglądało twoje dzieciństwo. Nie wszyscy muszą to wiedzieć: zanim zajęłaś się literaturą i karierą naukową, pomagałaś rodzicom właśnie w prowadzeniu gospodarstwa.

I bardzo chciałam zostać na gospodarstwie, ale oczekiwania wobec mnie i mojej siostry bliźniaczki były inne. Jest to dla mnie symboliczne, że dzięki literaturze, poezji właściwie, mogłam wrócić w rodzinne strony na własnych warunkach.

Wyjaśnisz?

Pieniądze! Kluczowy był aspekt finansowy związany z Nagrodą im. Wisławy Szymborskiej. To w dużej mierze dzięki niej udało mi się zgromadzić gotówkę, za którą mogłam kupić tę ziemię na grani.

Wcześniej te okolice opuściłaś, bo…?

W Beskidzie gdzieniegdzie wciąż jest tak, że dziedziczy najstarsze dziecko. Ja w wieku dziesięciu lat dowiedziałam się, że mój dom rodzinny nie będzie moim domem, że gdy tylko dorosnę, będę musiała go opuścić, przejmie go mój brat – bo jest najstarszy i jest chłopcem. Wcześnie doświadczyłam poczucia straty domu. Może też z tego brały się moje podróże, jakbym chciała zagadać tę utratę. Wmawiałam sobie, że dom to ograniczenie, że życie tu i tam, bez zapuszczania korzeni, jest fajne.

A jest?

Gdy człowiek zbliża się do czterdziestki, to dobrze jest móc wrócić do siebie i mieć te pomidory.

Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale dla wielu osób to, co powiedziałaś o poezji i możliwości kupienia dzięki niej domu, będzie brzmiało abstrakcyjnie.

Ale wiesz, tu raczej trzeba chwalić moją oszczędność, którą praktykowałam przez dwadzieścia lat. No niestety, za samą nagrodę trudno byłoby kupić cokolwiek, w czym dałoby się zamieszkać. Niemniej dziękuję bardzo Wisławie Szymborskiej (śmiech).

Chyba nie tylko jej, bo trochę tych nagród się u ciebie przez lata nazbierało. Zostawmy jednak temat finansów i skupmy się na podróżach. Zastanawiam się, jak one wpływają na twoje pisanie. Od pewnego czasu ciągle się przemieszczasz, akcje promocyjne twoich książek zaczynają przypominać trasy koncertowe zespołów rockowych. Jak to pogodzić z pisaniem?

Myślę, że Mer de Glace jest tutaj ciekawym przykładem, bo to książka, która wzięła się dokładnie z bycia w podróży, bycia nie u siebie, zamieszkiwania u kogoś. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że będę mogła wrócić w Beskid. Ten tom był pisany w podróżach, prowokowałam je, chciałam być wśród ludzi. Dużo rzeczy jest tam zaczerpniętych z tego, co zasłyszane. To różni Mer de Glace od moich poprzednich książek, które wymagały innego skupienia, bycia w jednym miejscu. Tom, nad którym obecnie pracuję, powstaje już tylko w domu na grani, organicznie czerpie z tych krajobrazów, zjawisk atmosferycznych, wód, spokoju.

Ten spokój to chyba nie jedynie cisza Beskidu?

On się wiąże z tym, że nie martwię się o moich bliskich, o moje stado. Lubię taki czas, gdy piszę, a kot Klakier, pies Dunaj i Rafał [Siderski – przyp. red.] są w domu. Idealnie, kiedy jeszcze wtedy Rafał gotuje dla nas, a zwierzęta są zdrowe. W taki czas w każdej chwili mogę zrobić sobie przerwę, pójść do ogrodu i popracować w ziemi. Dobrze robi też świadomość, że w lodówce mam zakwas i wieczorem zajmę się pieczeniem chleba.

Podróże oznaczają dla mnie zawieszenie pisania. W ich trakcie oczywiście notuję, jestem w stanie czujności, ale fizyczny proces pisania dzieje się po powrotach na wieś.

Czy ktoś pomaga ci nad tym kalendarzem wyjazdowym zapanować? Z boku wygląda to tak, jakbyś działała w tandemie z Rafałem.

Dobre spostrzeżenie. Choć nie jest tak, że on prowadzi moją korespondencję, planuje mi kalendarz – sam ma porównywalnie interesujące i pochłaniające obowiązki. Dla mnie pomocne jest już to, że on po prostu patrzy na to wszystko, co literackie, z innej perspektywy. Miło wiedzieć, że poza bańką poetycką, literacką istnieje inne życie.

Czujesz, że twoja podróż pisarska wchodzi w nowy etap? Świetnie przyjęty debiut prozatorski w jednym z największych wydawnictw w Polsce, nagrody, plany ekranizacji.

Mam w sobie poczucie po prostu dobrze wykonanej roboty. Przez prawie dwadzieścia lat pracowałam na wielu polach, budowałam relacje z czytelnikami, wierzę, że to, co dzieje się teraz, jest też efektem tej pracy. Nawet ten film. Nie jest tak, że sprawiła to któraś z nagród. Producentka przeczytała Łakome tuż po premierze, spodobała jej się książka i skontaktowała się z moim wydawcą. A co do nowego etapu, zaczynam z prozą, poezji nie porzucam. To są zresztą zupełnie inne przestrzenie. Waldek, wiedziałam, że poezja to nisza. Ale po byciu w polu powieściopisarskim widzę wyraźnie, że to tak naprawdę nisza w niszy.

Ja jednak będę ci przypominał, że pracując w tej niszy, zarobiłaś na gospodarstwo (śmiech). Okej, miałem zacząć od twojej podróży wzdłuż Wisły, może teraz się uda. Nie chcę, byś rekonstruowała w głowie tamten bieg – 28 dni, 1113 kilometrów. Bardziej interesuje mnie, co pozostało u ciebie na jego wspomnienie.

Poczucie wolności, co jest pewnym paradoksem, bo przecież miałam różne obostrzenia – musiałam przebiec ustalony dystans każdego dnia, przyjmować konkretne posiłki, poddawać się masażom, wysypiać się, pisać. Ale to poczucie wolności może wynikać z faktu, że przy tych wszystkich ograniczeniach byłam przez miesiąc poza światem, mogłam się od wszystkiego odciąć. Telefony, maile – tym zajmował się Rafał. Ja przebywałam w rzeczywistości jakby alternatywnej, w dodatku w bliskim kontakcie z naturą. Coś podobnego czułam jako dziecko: czerpanie przyjemności z bycia w przestrzeni, z przemieszczania się, z ruchu, za którym idzie sprawczość.

Podczas tego biegowego miesiąca miałam wyostrzone wszystkie zmysły, byłam pootwierana na bodźce z zewnątrz. Kiedy biegnie się piątą, szóstą czy siódmą godzinę, to oprócz tego, że twoje ciało wchodzi na najwyższe obroty, dodatkowo pracuje na takich właśnie głowa. U mnie objawiało się to tak, że przeszłość przejęła scenę w mojej.

Brzmi trochę mistycznie.

Coś w tym jest, faktycznie. Wiślany bieg miał dla mnie pielgrzymkowy charakter. Nie w kontekście religijnym. Droga, ruch ku czemuś sprzyjały temu, by każdego dnia wracać do wydarzeń z przeszłości, osób, które były dla mnie ważne, a których już ze mną nie ma. Bieg stał się okazją, by przepracować wiele utrat, które mnie dotknęły. Nie chcę tu dopisywać jakichś metafizycznych wątków, że oto Małgorzata Lebda po pokonaniu 1113 kilometrów wzdłuż Wisły wróciła odmieniona, pogodzona z samą sobą i stała się nowym człowiekiem. Nie. Ale był to z całą pewnością proces, który nieoczekiwanie pozwolił mi pewne rzeczy w swoim życiu pozamykać.

Taki bieg to strasznie dużo czasu na bycie z samym sobą. Mnie taka perspektywa chyba by niepokoiła.

Uważam, że osoby biegające długie dystanse muszą siebie lubić. Trochę mi zajęło, żeby być gotową wyruszyć z samą sobą w taką przygodę. Po niej lubię siebie jeszcze mocniej.

Czy ty aby nie idealizujesz tamtego przedsięwzięcia? Ani słowa o bólu czy cierpieniu, które musiały ci przecież towarzyszyć. Zamiast tego odkrywasz nowe znaczenia, zaczynasz bardziej lubić siebie.

Bolało, no pewnie! Rzeczywiście jest tak, że im więcej czasu mija od biegu, im dalej od niego, tym mniej myślę o wysiłku, o bólu. Podobnie miałam z innymi przedsięwzięciami, kiedy wystawiałam swój organizm na dużą próbę. Pamięć łagodzi. Przyglądałam się też procesowi poetyckiemu, który rodził się podczas biegu, ale jego realizacja przyszła po czasie.

Brzmi, jakbyś myślała o kolejnych biegowych wyzwaniach.

Jest pomysł. Wypowiedziałam go, dobiegając do Bałtyku. Podczas łączenia z zespołem magazynu „Pismo”, który nas wspierał i na którego łamach publikowaliśmy materiały z tej przygody, na pytanie: „Małgosiu, i co teraz?”, odpowiedziałam: „Dunaj”.

Ale to było wypowiedziane pod wpływem chwili, przy ogromnym zmęczeniu. Kilka lat po biegu wciąż to podtrzymujesz?

Tak. Dużą inspiracją, już do biegu wzdłuż Wisły, był dla mnie esej Dunaj Claudia Magrisa. To niezwykła rzecz opowiadająca o rzece wielu państw, napisana wspaniałym językiem, to jakby poetycki reportaż. Choć z drugiej strony dzisiaj nie moglibyśmy już napisać takiej książki, za dużo się wydarzyło w kontekście choćby kryzysu klimatycznego, więcej wiemy. Magris skupia się na kulturze, historii, ja chciałabym lepiej przyjrzeć się poszczególnym krajom, przez które Dunaj płynie. Interesuje mnie w nich podejście ludzi do rzeki. Rozstrzał jest ogromny, mowa tu w końcu zarówno o krajach najbogatszych, jak i tych ubogich. W każdym z nich wobec rzek prowadzi się inną politykę.

Dunaj, 2888 kilometrów. Piekielnie trudne przedsięwzięcie.

Piekielnie piękna liczba!

Czuję, że jeszcze o tym usłyszymy. Ale w kontekście Wisły wspomniałaś, że po biegu pojawił się namysł poetycki. I wyszedł z tego poemat.

To poemat, który wszedł do książki fotograficznej Dopływy, drgania, powidoki i pieśni na brzegach. Jestem w niej człowiekiem od słów, Rafał Siderski jest człowiekiem od tego, co wizualne. Książka ukaże się w lipcu w wydawnictwie Warstwy.

W kontekście tego, co opowiedziałaś o samym biegu, zastanawia mnie, jak wyglądała praca nad tym tekstem. Gromadziłaś materiał, robiłaś notatki jeszcze w trakcie samego wydarzenia, czy opierałaś się tylko na tym, co przyszło już po fakcie?

Pomieszałam tu różne rejestry, czerpałam z wielu źródeł: wspomnień, czy raczej tego, co z nimi zrobił czas, i notatek spisywanych z doświadczania, w tym wielu czysto poetyckich. Była jeszcze jedna rzecz – w trakcie biegu stosunkowo często nagrywałam się na dyktafon. I do tych nagrań wróciłam na początku tego roku, po ponad dwóch latach. Usłyszeć siebie z tamtego momentu, usłyszeć siebie po czterdziestym kilometrze biegu – to było niezwykłe, jakby wrócić do trochę innej siebie. Poemat ma w sobie też rytm z tego biegu i trochę do odkrycia, jest w nim miejsce dla czytających.

Dużo w kontekście pisania mówisz o swoich lekturach. Tu jest podobnie?

Tym poematem chcę również przypomnieć pisarki i pisarzy, którzy byli i dalej są dla mnie inspiracją. Praca nad tym tekstem była próbą zlania w jeden nurt przeróżnych literackich dopływów.

Współautorem książki – czy może nawet pierwszym autorem – jest Rafał Siderski.

Tak, to książka fotograficzna, której towarzyszy poetycki tekst. Stąd nazwisko Rafała pojawi się przed moim, inaczej niż nakazywałby porządek alfabetyczny.

Tworzyliście swoje narracje, widząc, co powstaje u drugiej osoby?

Nie. Poprosiłam Rafała, żeby wybrał fotografie, myśląc o swojej narracji, interesowało mnie jego spojrzenie na to, co akwatyczne, i co z nim to doświadczenie zrobiło. Od początku wiedziałam, że nie będę ingerować w jego pracę, chciałam zobaczyć jego autorską opowieść. Sobie też dałam wolność. Przypominałam w tym procesie rzekę, do której dopływają inne rzeki, opowieść, do której dochodzą inne narracje. I gdy oboje skończyliśmy, spotkaliśmy się przy stole w kuchni nad kawą i jagodziankami i pokazaliśmy sobie nasze opowieści.

Był efekt wow?

Był, dokładnie to sobie powiedzieliśmy! (śmiech) W taki sposób otrzymaliśmy książkę, która mieści dwie narracje, one się stykają i tworzą – przepraszam, że użyję takiego korporacyjnego języka – nową jakość. Całość zaprojektowała wybitna projektantka książek fotograficznych, graficzka Ania Nałęcka-Milach. I niech płynie ta opowieść, niech prowokuje do spotkań i rozmów o rzekach, potokach, strumieniach. A tymczasem idę nad pobliski potok, dozbierać śmieci znad jego brzegów.

MAŁGORZATA LEBDA – autorka sześciu książek poetyckich, w tym nagradzanych MatecznikaSnów uckermärkerów. Za ostatni tom, Mer de Glace, otrzymała Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej (2022). Jej książki ukazały się w przekładzie na języki: czeski, włoski, serbski, ukraiński, słoweński, duński, rumuński. Doktor nauk humanistycznych i sztuk audiowizualnych. Felietonistka. Animatorka kultury. Redaktorka. Naukowczyni. Ultramaratonka (we wrześniu 2021 roku pokonała dystans 1113 kilometrów wzdłuż Wisły, realizując aktywistyczno-poetycki projekt „Czytanie wody”). Prawa do powieści Łakome (debiut prozatorski) zostały sprzedane do czterech krajów (Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Francji i Serbii), a rozmowy z kolejnymi są w toku. Trwają również prace nad adaptacją filmową. Książka zdobyła nagrodę „Odkrycia Empiku” i Literacką Nagrodę Wielkopolskich Czytelników (2024). Autorka mieszka w lesie na wietrznej grani w Beskidzie Sądeckim.

Tekst został pierwotnie opublikowany w numerze 2–3/2024 „Notatnika Literackiego”.

 

fot. Max Pflegel | Wrocławski Dom Literatury