Wywiady

Wejście człowiekowi w mózg

Emilia Konwerska
905 odsłon
Aga Zano. fot. Patrycja Wietrzycka

O przekładzie, odpowiedzialności i fajnych opowiadaniach z Agą Zano rozmawia Emilia Konwerska


Emilia Konwerska: Najnowszy numer „Notatnika Literackiego” będzie dotyczył tematu podróży i kiedy tak sobie w redakcji rozmawialiśmy o tym, co jest podróżą w nieoczywistym sensie, padło słowo: tłumaczenie. Nie tylko jako podróż do innego języka, ale też do klasy, rasy, płci, tożsamości. Że musisz pokonać drogę pomiędzy sobą a kimś zupełnie innym.

Aga Zano: Przekład to jest jakaś forma przejścia. Ona też wymaga specyficznej wrażliwości, bo nie każdy na taką podróż jest gotowy. Używając tej metafory możemy stwierdzić, że podróżowanie może być formą poznawania, ale może być również formą kolonializmu, czy neokolonializmu, może być wyprawą egoistyczną, krzywdzącą, wsobną, skierowaną bardziej na siebie niż na to, co wydaje nam się, że chcemy poznać. Możemy nie być na to przygotowani, bo potrzebna jest pewna wrażliwość, bliskość tematu (to nie musi oznaczać bliskości tożsamościowej, lecz że temat jest dla nas po prostu ważny). Jeżeli tego nie ma, możemy wpaść w pułapkę próby przerobienia czyjegoś doświadczenia na to, co sami chcemy widzieć. Albo co wydaje nam się, że widzimy. Kiedy wspominam o przekładzie to dużo mówię o kategorii odpowiedzialności. I ona jest też ważna w tym kontekście. Jeśli chcę pokazać świat, takim, jakim on mi się wydaje, to niczym się to nie różni od wyjazdu, w którym nie interesuje mnie to, co dzieje się na zewnątrz, tylko że ja w tym jestem. To jest też ogromna trudność nad którą można się zastanawiać w historii przekładu. Czy w ogóle jest możliwe poznanie tego, o czym mówimy, jeśli jesteśmy temu obcy? Podobnie dziś zastanawiamy się, czy jakakolwiek etyczna podróż jest możliwa, czy może być czymś innym niż eksploatowaniem miejsc i ludzi, których niby chcemy poznać i zobaczyć. Jest to trudne i wymaga nie tylko dużej wrażliwości, przygotowania i pokory, ale też ciągłego podważania swojego miejsca w tym. Gdzie się kończy moje prawo do mówienia o czymś? Jak mam się ustawić wobec tekstu i tego, o czym on jest, żeby rzeczom, o których piszę, nie zrobić krzywdy?

To brzmi tak, jakby tłumaczenie było kategorią polityczną.

To chyba zmiana, która zaszła na przestrzeni ostatnich stu lat. Tłumaczenie stało się na wielu poziomach polityczne. To, co tłumaczymy, jak tłumaczymy, z jakiego języka, jakie teksty wybieramy, to że dalej mamy hegemonię dużych języków, zwłaszcza angielskiego (zdaję sobie sprawę z ironii faktu, że mówię to ja – tłumaczka z angielskiego) jest polityczne. Jeszcze sto lat temu przekład literacki częściej polegał na tym, żeby jakieś dzieło nam przybliżyć, sprawić, by było dla nas jak najbardziej dostępne. I by tekst odnosił się do naszego doświadczenia. Przekład bardzo często upraszczał. W starych przekładach można trafić na pominięcia, na kategorie, które objaśniają nam świat według ówczesnej wiedzy, moralności. Dzisiaj staramy się od tego odchodzić, staramy się, żeby ten świat, który prezentujemy w przekładzie niekoniecznie był światem dokrojonym do nas tylko, żeby czasami był zupełnie nam obcy, uczciwiej przedstawiony, o ile to jest w ogóle możliwe, w końcu cały czas poruszamy się po terenie jakiegoś erzacu, przetworzenia. Musisz pamiętać, że nigdy nie będziesz miała dostępu do tekstu dokładnie w takiej formie w jakiej istnieje on w oryginale. Otrzymasz tekst taki, jakim ja go widziałam. I moją pracą jest spróbować zrobić to jak najlepiej.

Co jakiś czas pojawiają się dyskusje – nie jestem pewna na ile to prawdziwe debaty, a na ile one są pompowane przez różnych krytyków tak zwanej poprawności politycznej – o tym, kto ma prawo przekładać dany tekst. Czy biały, heteroseksualny mężczyzna może tłumaczyć książkę czarnej lesbijki? Jakiś czas temu na łamach „Dwutygodnika” pojawił się artykuł na temat powieści Kurewny Camili Sosa Vallidy w przekładzie Marii Brody. J. Szpilka zarzuca tłumaczce brutalizację książki, zwraca uwagę na to, że używa ona języka wprost skopiowanego z Lubiewa Michała Witkowskiego, języka, który nie pasuje do świata Vallidy. Pojawiły się głosy, że może tłumaczeniem książki o meksykańskich, transpłciowych sexworkerkach powinien zająć się ktoś, komu jest bliżej tego świata, kto w rozpoznaniu queerowej rzeczywistości jest bardziej współczesny.

Pamiętajmy, że to są inne zawody. Przekład literacki jest zajęciem, który wymaga określonych kompetencji, te kompetencje nie kończą się na znajomości języka. W każdej książce znajdują się doświadczenia, emocje, przeżycia, które będą nam obce, i musimy sobie z tym jakoś radzić. Możemy debatować nad wyborami czy przygotowaniem tego lub innego tłumacza do przekładania jakiejś konkretnej książki, tak jak w tym wypadku, i wspaniale, że takie dyskusje się pojawiają, bo na tym gruncie może wyrastać coraz lepiej ukierunkowany warsztat translatorski. Pamiętajmy też, że w ramach jednej książki pojawia się zazwyczaj wiele różnych zniuansowanych tożsamości, do których należy podchodzić z taką samą uwagą.

I tożsamości autorki, autora książki są też często zupełnie inne niż jej, jego bohaterów.

Tworzenie literatury nie jest wyłącznie odbijaniem naszej jednostkowej rzeczywistości. Na tym polega idea literatury: taki sposób komunikacji wymyśliliśmy sobie my, łyse małpy, na głęboką komunikację ze sobą nawzajem. W literaturze kreujemy nowe rzeczywistości, taka jest jej rola. Jej rolą rzadko jest oddawanie wszystkich naszych doświadczeń jeden do jednego, a częściej umożliwienie, również sobie, wejścia w inne doświadczenia. Osoba, która pisze książkę, próbuje poznać coś, czego nie zna, przestroić się na inny poziom empatii i ciekawości. Wydaje mi się, że rolą literatury jest zadawanie sobie pytań o miejsca, przestrzenie, których nie znamy, w które musimy wejść. W przeciwnym razie powstawałyby jedynie pamiętniki.

Te pamiętniki to nie jest taki zły trop. Wydaje mi się, że w ostatnim czasie czytelników najbardziej interesują prawdziwe historie, a autorzy na to zapotrzebowanie odpowiadają. Opowiadają prawdziwe historie swojego awansu klasowego, przybliżają nam relacje z matką, ojcem. Prawda jest najcenniejszym towarem na literackim rynku i chyba mamy obecnie odwrót od fikcji i wyobraźni. Ale może to już się zmienia.

Z tego też wynikał ten boom na reportaż w Polsce, który trwał przez ostatnie lata. Popularność reportażu (czyli znowu różnego rodzaju podróży) też miała związek z jakimś przeświadczeniem, że jedyna prawda to ta, która jest lustrzanym odbiciem świata. Im bardziej to odbicie będzie realistyczne, precyzyjne, rzeczywiste tym większą ma ono wartość. A literatura potrafi zrobić coś, czego nie może zrobić film dokumentalny, nagranie. Literatura, chyba najbardziej ze wszystkich sztuk, ma możliwość wejścia człowiekowi w mózg. Wydaje mi się, że ograniczanie się do najprawdziwszej prawdy jest niebezpieczne, to jest jakaś pułapka. I tutaj droga się rozwidla, bo z jednej strony literatura jest po to, żeby wyobrażać sobie różne rzeczy, ale też po to, żeby nas zbliżać do czegoś. Do nie wiadomo jak rozumianej prawdy. Rozumiem ideę, że pewne rzeczy powinny tłumaczyć tylko osoby, które mają z tym kontakt, jakąś swobodę poruszania się w tej czy innej dziedzinie. Nie jestem temu przeciwna, ale zwróć uwagę, że to też może być jakoś wykluczające i niebezpieczne: może się pojawić pokusa sugestii, że osoba, która ma jakieś doświadczenia, reprezentuje jakąś – dowolną – tożsamość jest w stanie tłumaczyć tylko teksty opowiadające o tych doświadczeniach, tej tożsamości.

Idea jednostkowego przeżycia na tym właśnie polega, że jest jednostkowe, niepowtarzalne, niereplikowalne. Istnieją w Polsce queerowe osoby tłumaczące literaturę. Tak naprawdę jako przeciętna czytelniczka nigdy nie masz pewności, czy książki nie tłumaczyła osoba queerowa. Sporo osób zwraca uwagę na to, że tłumaczyłam książkę o doświadczeniach osób trans, ale nikt nie zwraca uwagi na to, że przetłumaczyłam też sporo książek o doświadczeniach młodych matek. I ich doświadczenia są mi kompletnie obce. Są mi dużo bardziej obce niż doświadczenie osoby spod szerokiego parasola queer, bo z tym środowiskiem – choć pamiętajmy, że to nieidealne słowo, bo queer to nie jest żaden monolit o usystematyzowanym języku, tylko bardzo różni ludzie o wielu różnych tożsamościach – mam jakiś kontakt, sama jestem osobą otwarcie biseksualną, a z przeżyciami młodej matki nie mam nic wspólnego. I nie będę miała, a nikt nie podważył mojego prawa do tłumaczenia tych historii.

No ale kobieta jest zawsze taką potencjalną matką. Dobra, może teraz nie ma, ale kiedyś będzie miała to dziecko, wszystko wtedy zrozumie. Poza tym wszystkie kobiety są wrażliwe, empatyczne. Opieka.

Tak, nawet jak nie mam dziecka, to przecież po cichu o nim marzę. Jestem matką, tylko jeszcze bezdzietną.

Matka w trybie niedokonanym. Wspomniałaś o tym, że przekład to nie tylko znajomość języka, ale też inne umiejętności. Mówiłaś o wrażliwości, ale pomyślałam, że tłumaczenie to też umiejętności redaktorskie. Pamiętam jak Magda Heydel opowiadała o swoim nowym przekładzie Pani Dalloway, w którym zmieniła akcent w tym kultowym pierwszym zdaniu: „Pani Dalloway postanowiła, że sama kupi kwiaty” na „Panu Dalloway powiedziała, że kupi kwiaty sama”, co diametralnie zmienia ciężar tej wypowiedzi. Chyba jedną z ważniejszych umiejętności jest wyczucie, ile ważą słowa, co znaczą, jak subtelny i skomplikowany jest język literacki.

Tak, to totalnie zmienia ciężar i znaczenie tego zdania. Wspaniałe, że Magda Heydel to zrobiła. I tak, kiedy mówię o tych innych umiejętnościach, mam na myśli rzeczy mniej ciekawe dla osób z zewnątrz. Przekład jest dziedziną sztuki, tak samo jak malarstwo, czy robienie filmów, w której musisz znać reguły rządzące językiem, musisz mieć jakieś wyrobione przez lata przygotowanie redaktorskie, niekoniecznie w formie wykształcenia, ale ważna jest znajomość języka od strony technicznej i duże kompetencje językowe, przede wszystkim w polszczyźnie. To jest coś, czego się uczysz latami, dobrze jak to zostaje jakoś wyszkolone językoznawczo, literaturoznawczo. Trzeba mieć umiejętności riserczu, kwerendy, sprawdzania specyfiki różnych społeczności, idiomów, realiów kraju, o którym piszesz. Są na przykład hispaniści, którzy specjalizują się w krajach Ameryki Łacińskiej, jeżdżą tam, spędzają tam czas, to jest ich obszar. Ja za to nie przepadam za tłumaczeniem książek, które są bardzo mocno osadzone w Ameryce. Europejskie przestrzenie angielszczyzny są mi bliższe. Oczywiście jak najbardziej potrafię tłumaczyć książki amerykańskie, australijskie, ale specjalizuję się w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Irlandii Północnej. Hibernoangielski (dialekt języka angielskiego używany w Irlandii – przyp. red.) na przykład bardzo się różni od amerykańskiego. To są inne idiomy, inna kultura, inne nawiązania, które dotyczą historii tego kraju, dziedzictwa politycznego ludzi z tego miejsca, ich doświadczeń, stosunku do innych społeczności, innych kultur. Tłumacząc teksty z Irlandii musisz znać historię tego kraju, musisz wiedzieć dlaczego ludzie tam mówią i myślą w określony sposób, bo to ma bardzo duży wpływ na to, jak oni piszą.

A jak w tym co robisz, w tym jak tłumaczysz odbija się twój gust? I styl?

Nie uciekniesz od swojego stylu. Od swojego poczucia humoru, poczucia estetyki. Zadaniem dobrego tłumacza jest to, żeby jak najbardziej to pole poszerzać, żeby mieć jak największy zasięg. Żeby umieć naśladować jak największą liczbę głosów, żeby w zniuansowany sposób zmienić kolor. Zawsze jak przekładasz, to nasycasz jakoś swoją językową wrażliwością. Czytając dużo tekstów tłumaczonych przez moich znajomych potrafię ich z czasem rozpoznać. I zauważam po języku, kiedy znajomego mi autora przejmuje inny tłumacz.

Kiedyś się mówiło, że dobre tłumaczenie to takie, kiedy w ogóle nie widać tłumacza, kiedy ta osoba, która zajmuje się przekładem, jest jakby przezroczysta. I teraz to się zmienia, tacy normalni czytelnicy mają nie tylko swoich ulubionych autorów, ale też tłumaczy. „O! Moja ulubiona tłumaczka!”. Wydaje mi się to nowe i jakoś rewolucyjne w Polsce, nie wiem jak w innych krajach.

Tak, wydaje mi się to dość nowe. Każdy tłumacz wykona zupełnie inne, swoje tłumaczenie tekstu, zawsze. Przekład Magdy Heydel będzie czymś zupełnie innym niż to, co zrobiłaby Ewa Borówka. Nie dlatego, że jedna zrobiłaby to lepiej, a druga gorzej, tylko dlatego, że mają inne rejestry, inne wrażliwości, na inne rzeczy zwracają uwagę. Mają swój styl i każda tym stylem będzie nasycać to co i jak tłumaczy. Jeżeli czytasz jednego autora w kilku przekładach, to on będzie brzmiał inaczej, bo tłumacze piszą po swojemu. Dobry tłumacz musi umieć dystansować się do tekstu, ale zostawia swój podpis, ślad. To jest jak interpretacja zapisu nutowego. Różni muzycy grają te same utwory i nawet jak nie będą w nich improwizować, nie będą w nich odbiegać od zapisu, to ten utwór będzie brzmiał zupełnie inaczej w każdym z tych wykonań. Wystarczy posłuchać Konkursu Chopinowskiego, przecież tam są grane te same utwory cały czas. I w dalszym ciągu ludzi interesuje czyjeś wykonanie. Co roku słuchamy tych samych dwóch koncertów fortepianowych w siedemdziesięciu dziewięciu interpretacjach. I dalej nas to interesuje, bo zakładamy, że każda osoba siadająca przy klawiaturze ma nam do zaoferowania coś innego.

Tu jest też ważny jeszcze jeden aktor ze swoim gustem i ulubioną dykcją. Bo ja na przykład odrzucam niektóre tłumaczenia Johna Ashbery’ego, inne podobają mi się bardziej. A przecież nie umiem ocenić, które tłumaczenie jest „lepsze”, nie znam oryginału, ale szukam tam siebie jakoś, swojego ulubionego stylu. To jest spotkanie na kilku poziomach: autor, tłumacz, czytelnik.

Problem chyba czasami zaczyna się, kiedy tłumacz nie potrafi odejść od siebie. Jeśli każda książka, którą czytasz w jego przekładzie, jest wciąż napisana dokładnie tym tłumaczem, tą tłumaczką. Jeżeli ktoś, bez względu na to, co tłumaczy, zawsze używa tych samych chwytów. To jest cienka granica: pomiędzy własnym stylem a nieumiejętnością porzucenia swojego języka.

Można zauważyć, że kiedyś autorzy mieli swoich tłumaczy. Ta praca nad przekładem to były lata zapoznawania się z autorem, studiowania jego dzieł, życia. Dziś to wygląda inaczej, tłumaczysz bardzo wielu różnych twórców, ciągle nowych. Czy jest dziś jeszcze miejsce na budowanie głębokiej, wieloletniej relacji autor-tłumacz?

Tłumacze dziś tłumaczą dużo, bo żyją z przekładu. Niektórzy. Pamiętajmy o tym, że tłumaczenie, jak każdy zawód artystyczny i każda praca w kulturze, to jednocześnie przywilej i wyrzeczenie. Osoby, które chcą zawodowo zajmować się tylko przekładem muszą dużo tłumaczyć. A tłumaczymy szybciej również dlatego, że mamy do tego inne narzędzia, inne możliwości niż kiedyś. Nie robimy już redakcji na papierze. Jeszcze dwadzieścia lat temu redakcja wyglądała tak, że wydawnictwo odsyłało ci gruby plik kartek, na które redaktorka naniosła długopisem czy ołówkiem poprawki i ty musiałaś dalej, tak samo na tych kartkach poprawiać. I tak to sobie w jedną i w drugą odsyłałyście. Sama czasochłonność tego zajęcia wymuszała inne tempo pracy. Są osoby, które powiedzą ci, że ten stary sposób był lepszy, bo pozwalał ci na większe skupienie na tekście i bliskość z nim. Ale pamiętajmy, ile redaktorzy dostają za redakcję książki. Są to pieniądze strasznie niskie w stosunku do ilości pracy i kompetencji, jakie muszą mieć. Te stawki to zgroza, dlatego jest to zawód na wymarciu.

Oczywiście można być tłumaczem jednego autora przez całe życie i jest to coś pięknego, ale jeśli ktoś tak robi, to jest to też praca badawcza. Nie ma raczej opcji, żeby z tego żyć, robisz to jako dzieło życia. Taka osoba jest w stanie wspaniale opracować autora, przynieść bardzo dużo rzeczy wokół. Te osoby potem często piszą monografie na temat tych pisarzy, analizują ich twórczość, to jest wspaniałe i bardzo przydatne. Ale to nie znaczy, że mamy obowiązek ograniczać się do jednej wrażliwości. Świetnie, że poznajemy dzieło z różnych perspektyw, nie musimy się ograniczać do jednego odczytania. Tekst przekładany zawsze istnieje w serii odczytań, nawet jeśli są one dopiero potencjalne, jeszcze niestworzone. Dobrze mieć wybór. Nowe tłumaczenia przecież nie wymazują starych przekładów, a mnogość tłumaczeń daje ci nowe perspektywy. Jak masz pięć przekładów, to one mogą stworzyć jeden wieloaspektowy portret danego dzieła.

Kolaż: Angelika Kukioła

Chyba pierwszy raz zetknęłam się z tobą w internecie podczas dyskusji o prawach pracowniczych osób tłumaczących. Często podkreślasz to, że tłumaczenie jest pracą i mówisz o trudnej, nieuregulowanej pozycji tłumaczy na rynku pracy. Tłumacze nie mają umów o pracę, ubezpieczenia, poczucia bezpieczeństwa, Tak jakby tłumaczenie było hobby.

Tak, hobby, któremu poświęcasz każdy dzień w godzinach od ósmej do siedemnastej. Nie tłumaczę jak mam wenę, mam terminy na książki, mam płacone pieniądze z których żyję. Jeszcze a propos twojego wcześniejszego pytania – dawniej tłumacz to był często ktoś, kto miał etat na uczelni, w redakcji, w jakiejś instytucji kultury. I dlatego to tłumaczenie mógł dłubać wiele lat, na boku, po godzinach, bez presji zarobku. Natomiast dzisiaj wielu tłumaczy żyje wyłącznie z przekładu. Mamy na to dane. Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury robi o tym ankiety i sprawdza w jaki sposób tłumacze zarabiają na życie. Duża część tłumaczy żyje wyłącznie z przekładów. Ja codziennie tłumaczę, to jest praca full time, tak jak ktoś inny idzie do biura, to ja siadam do mojego biurka i tak samo pracuję. Ale nie jest to w żaden sposób uregulowane systemowo, nie liczy mi się to do stażu pracy, do emerytury. Pracuję od osiemnastego roku życia, natomiast mój staż pracy jest śmieszny, bo przez większość tego czasu jestem na freelansie. Nie mamy ubezpieczeń zdrowotnych, więc płacimy sobie dobrowolny NFZ, który jest kosztowny i nie dla każdego możliwy, albo wykupujemy Medicover. Dużo ludzi mówi: „Załóż sobie firmę”, tylko że prowadzenie firmy kosztuje tyle, że przy zarobkach tłumacza to się po prostu bardzo często nie kalkuluje. Dlatego mało tłumaczy ma własną działalność. Nie dlatego, żeśmy na to nie wpadli. Prowadzenie firmy wiąże się z tak dużymi kosztami, że tłumaczy, którzy zajmują się wyłącznie literaturą, na to nie stać. Jest to zawód skrajnie prekarny. Tłumacze rozpaczliwie potrzebują jakichś regulacji, bo mają zerowe bezpieczeństwo. Żyjesz od książki do książki, masz nóż na gardle jeśli chodzi o negocjowanie stawek, bo jak nie dostaniesz tego tłumaczenia, to z dnia na dzień tracisz pracę. Można oczywiście powiedzieć: „Niech sobie zmienią pracę”. Okej.

W tej chwili Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury razem z Unią Literacką bardzo lobbują za tym, żeby to się zmieniło. Z naszego ramienia przede wszystkim Rafał Lisowski jest w to zaangażowany i to jest już na etapie dosyć zaawansowanym. Trwają prace nad utworzeniem statusu artysty zawodowego, tłumacze, podobnie jak autorzy, dostają raz w roku pieniądze za wypożyczenia biblioteczne. To jest jak opłata za streaming, ale te pieniądze są bardzo małe, często symboliczne. Mamy mały tort, krojony na coraz cieńsze kawałki, bo twórców i dzieł przybywa, a pula wynagrodzeń się nie zmienia. Tłumacze najbardziej popularnych i najchętniej wypożyczanych książek dostaną z tego tytułu maksymalnie kilka tysięcy złotych rocznie, większość – kilkaset, kilkadziesiąt, często nic. Ten system jest bardzo wadliwy i w tej chwili są prowadzone rozmowy, żeby to zmienić. Są podejmowane kroki przez stowarzyszenia pisarzy i tłumaczy wspólnie, bo mamy podobne problemy i lobbujemy, żeby coś się w tym kierunku zmieniło. W ostatnich dniach trwały rozmowy naszych przedstawicieli w sprawie tantiem dla pisarzy i tłumaczy za rozpowszechnianie ich dzieł – propozycja regulującej to ustawy przybrała obecnie tak absurdalny kształt. Dla przykładu: osoba czytająca audiobooka dostaje – i bardzo dobrze, że dostaje – tantiemy z tego tytułu, lecz nie dostanie ich autorka ani tłumaczka książki, którą ten lektor czyta.

To na koniec mam pytanie bez związku z tym, o czym teraz rozmawiamy. Bardzo czekam – i wiem, że nie tylko ja – na opowiadania Sylvii Plath, które przetłumaczyłaś. Ukażą się za kilka dni, czyli pewnie chwilę przed publikacją tej rozmowy. Czy mogłabyś opowiedzieć o pracy nad tymi opowiadaniami? Co cię zaskoczyło, czego nowego dowiemy się o Sylvii Plath i jak wyglądało tłumaczenie jej prozy?

Bardzo to była fajna praca. Bardzo trudna z wielu powodów, nie tylko dlatego, że jak tłumaczysz Sylvię Plath, to czujesz taki oddech na karku, zastanawiasz się czy robisz to wystarczająco dobrze, czy niczego tam nie stracisz, nie przegapisz, nie zepsujesz. Martwisz się o to, bo jesteś tylko człowiekiem, a przy tym wiesz, że to ważna dla wielu osób autorka, istotna. Trudna. To co było dla mnie najciekawsze, to nie tylko praca i obcowanie z jej wrażliwością, z młodą kobietą, która na wiele sposobów jest do ciebie podobna, z którą jesteś w stanie się spotkać, ale też fakt, że ona pisała te opowiadania przez większość swojego życia i one są na różnych poziomach, w różnych odcieniach. To jest dokument jej pracy z literaturą. Plath często pisała jakby wbrew: w różnych stanach zdrowia, w różnych momentach kompetencji literackich. Zawsze była traktowana protekcjonalnie, przez męża, przez otoczenie. Nie była traktowana poważnie jako pisarka, ale miała ogromne zacięcie, bardzo jej zależało na tym, żeby pisać i się rozwijać. Często była odrzucana. W tej książce jest też fragment dziennika, w którym ona bardzo przeżywa, że wysłała tekst, czeka na odpowiedź, boi się, nie może wytrzymać, obawia się kolejnego odrzucenia, aż ją nosi z niepokoju. Można się z tym bardzo utożsamiać. To pokazuje ogromny lęk, jakim było podszyte jej pisanie. Nie miała takich samych możliwości, jak jej mąż, który był Panem Pisarzem, a ona oprócz tego musiała być matką, żoną i gospodynią, no i miała na pisanie dużo mniej przestrzeni i przyzwolenia niż on. Świetnie mi się pracowało z redaktorem Michałem Olechem, bo mieliśmy wspólną filozofię tego, jak się z tym zbiorem obchodzić. Zależało mi, żeby każdemu opowiadaniu nadać ton, który będzie odpowiadał miejscu, w jakim była akurat Plath, zarówno jeśli chodzi o jej możliwy stan psychiczny, jak i poziom kompetencji literackich. Przez to można dobrze prześledzić jej rozwój. Niektóre opowiadania są zwyczajnie wybitne. W innych widzisz, że eksperymentuje, szuka czegoś nowego, podejmuje różne twórcze próby w rozmaitych kierunkach. To było szalenie interesujące, bo przy takim odczytaniu opowiadania Plath nabierają literaturoznawczej dynamiki.

Jej poczucie humoru jest czymś, o czym często się zapomina. Była bardzo sarkastyczną laską, świetną obserwatorką takich drobnych, ludzkich ułomności. I doskonałą portecistką dzieciństwa. Nie tyle dzieci co właśnie doświadczeń dzieciństwa. Ona w sposób fantastyczny pisze o dzieciństwie, nie spotkałam się z tym wcześniej chyba w żadnej książce, jaką tłumaczyłam. To postrzeganie dzieciństwa jest tu bardzo poważne, świat jest czymś fascynującym, ale obcym, postrzeganym przez soczewkę skupiającą bardzo wąski promień. Co ciekawe, Plath nie bardzo interesowała się twórczo tematem macierzyństwa, bardzo mało pisze o byciu matką. W niektórych tekstach o charakterze bardziej eseistycznym, jakie pojawiają się w tej książce, wspomina o dzieciach, ale one są tam na odległych marginesach jej uwagi. W tekście, w którym mówi o mieszkaniu w Londynie, w którym jest sama i walczy ze śniegiem, cieknącym dachem, zamarzniętymi rurami, musi samodzielnie zajmować się dziećmi, ale bardzo mało o nich wspomina. Z jej opowiadań nie dowiemy się, czy spełnia się w roli matki.

Bardzo bliska jest mi figura kobiety, która zawsze jest podmiotką dla siebie w swoim życiu. Jest w nim samotna, a inni ją odwiedzają tylko na chwilę w tej jej samotności. Ona toczy swoją wewnętrzną walkę – z tekstem, twórczością, z czymś fundamentalnym. A życie codziennie jest jakby obok.

Wspaniale to nazwałaś. Ja mam wrażenie, że ona pisze te opowiadania, tak jakby stała z boku i patrzyła, jak kolejne obrazy na fotoplastykonie przewijają się jej przed oczami. I ona szuka w nich jakiejś swojej prawdy, swojej autentyczności, czegoś, co będzie w jakiś sposób rymować się z tym, co ona ma w sobie, ale nie do końca potrafi się z tym połączyć. Jest jakaś bariera, która nie pozwala jej w to wejść. Plath sprawia wrażenie obserwatorki, która ciągle szuka czegoś, co wyrazi jej przeżywanie świata. Próbuje to wyłowić.
Fajne są te opowiadania.


Zdjęcie Agi Zano: Patrycja Wietrzycka