Wieści

Sroczka warzyła konfiturę… czy może raczej kaszkę? [POLEMIKA]

Weronika Nawrocka
1417 odsłon
Słoik z kaszką i konfiturami

[ten tekst jest polemiką z felietonem Weroniki Gogoli pt. „O tym, jak sroczka konfiturę warzyła”.]

Nie ma nic zaskakującego w tym, że końcówka 2023 roku była czasem podsumowań. Zestawienia wszelkiego rodzaju wylewały się na użytkowników z każdego portalu społecznościowego, ale nie tylko; książkowe podsumowania publikowały również serwisy zajmujące się literaturą w ogóle. O najlepszych (i najgorszych) książkach ubiegłego roku pisano też w magazynach literackich. Po tygodniu trudności związanych z niemożnością znalezienia jakiejkolwiek innej treści w „Notatniku Literackim” pojawił się felieton Weroniki Gogoli, która – wbrew chwilowo obowiązującej modzie – stanęła w kontrze i zamiast podsumować rok, opisała oczekiwania stawiane jej zdaniem następnemu.

Swoje przewidywania autorka opiera na tym, czego polski czytelnik, choćby powierzchownie zaznajomiony z literaturą najnowszą, nie był w stanie przegapić. W dziesięciu punktach Gogola zwraca uwagę na tematy obecne już od paru lat na scenie książkowej, podchodzi do nich jednak bardzo wybiórczo. Zarzuca polskim pisarkom i polskim pisarzom – do których adresuje swój tekst – pisanie w celu znalezienia tytułowej konfitury, przez konfiturę rozumiejąc słodkości, nagrody, rozpoznanie, tysiące sprzedanych egzemplarzy. A najbardziej kłuje w oczy fakt, że nazywa ów tekst „krótkim poradnikiem”, podczas gdy finalnie przemienia się on w gorzkie i prześmiewcze podsumowanie obowiązujących trendów.

Może i jestem idealistką, ale uparcie próbuję wierzyć, że choć część książek pisanych i wydawanych współcześnie stanowi dokładną odwrotność tego, o czym pisze Gogola. Nie będę się skupiać na książkach złych, bezwartościowych, szkodliwych, pisanych „z metra”, ponieważ po prostu szkoda na nie czasu. Ale musi istnieć zarówno dobra, jak i zła literatura. Zła potrzebna jest po to, by – na zasadzie kontrastu – uwypuklać tę dobrą. Tyle że wyzwanie polegające na wyszukiwaniu prawdziwych pereł w masie sztucznych staje się coraz trudniejsze.

Mam więc nadzieję, że powstawanie najlepszej części literatury rzeczywiście wynika z wewnętrznego przymusu opisania tego, co autorów i autorki „trapi, gryzie, kłuje jak kamyk w bucie”, skomentowania tego, co „może ich obchodzi, interesuje”. Liczę, że nie piszą po to, by „pod koniec roku wylądować na panelowej podłodze w rankingu najlepszych książek”, bo po pierwsze wierzę, że nikt nie tworzy powieści z założeniem, że jego tekst będzie zły lub że ma się po prostu dobrze sprzedać, po drugie – po tak zakończonym roku przyjdzie następny… i co wtedy? Czy nazwanie książki „książką roku” będzie oznaczało jej śmierć w roku nadchodzącym? Dlatego mój tekst będzie traktował właśnie o książkach prawdziwie emocjonalnych, powstałych z najgłębszej potrzeby twórczej (a gdzieś między jego literami poczułam tęsknotę za dobrą literaturą).

Literackie trendy nie są niczym nowym. Właściwie żadne trendy w żadnej dziedzinie życia nie są nowe, ponieważ mody funkcjonowały od zawsze, tylko my postanowiliśmy inaczej je nazywać. Jeśli założymy, że literatura jest znakiem czasów, w których powstaje, to powtarzające się tematy obrazują myśli większości społeczeństwa, są symbolem tego, co ludzi trapi, zajmuje, o czym myślą i czego się boją. Stanowią zatem niezwykle cenny zapis współczesności i mimo że – oczywiście – jedynie część z nich przetrwa (i niestety niekoniecznie będą to najlepsze teksty), staną się znakomitą historią dla pokoleń następujących po nas, dla tych, którzy kiedyś będą rozważać: a jak to było w latach dwudziestych XXI wieku?

Z protekcjonalnej wypowiedzi Gogoli wynika, że wszystkie pozycje wydawane obecnie są pisane wyłącznie w celu zdobywania nagród. To ogromne uproszczenie, na które ja, w swoim prywatnym rozumieniu literatury, się nie zgadzam. Oczywiście to ściśle się ze sobą wiąże: autor lub autorka naprawdę siadają przy biurku, by pisać o tym, co ich „trapi, gryzie, kłuje jak kamyk w bucie”, wydawca decyduje się wydać tekst, czytelnicy są nim zainteresowani, aż w końcu docenia go kapituła przyznająca wyróżnienia – i może to wynikać z tematyki poruszonej przez pisarza. Nie oznacza to, że książka powstała pod publikę. Czy skoro autorzy pozytywistyczni pisali o tym samym, robili to dlatego, że taka była moda? Czy może jednak dlatego, że nie mieli wpływu na czasy, w których żyli, a to, o czym pisali, co ich trapiło i gryzło, trapiło i gryzło również większą część ich prawdopodobnych odbiorców? To samo, co kształtuje dzisiejsze „trendy”, ukształtowało niegdysiejsze „nurty”. Dlaczego więc nie chcemy pozwolić, by współcześnie także tworzył się nowy nurt, widoczny jedynie z dystansu, spontaniczny i przez nic nienarzucony?

Gogola po kolei umniejsza kolejne dziedziny i tematyki. Wyśmiewa książki regionalne, chłopskie, robotnicze, stwierdzając, że każda z nich „odkrywa coś, co powinno być oczywistością”. I owszem, ma trochę racji. Porozmawiajmy na przykład o furorze, jaką zrobiła w światku literackim (i, co najważniejsze, nie tylko tam!) pozycja Chłopki. Opowieść o naszych babkach Joanny Kuciel-Frydryszak. Ustalmy jedno: to nie jest dobra książka. Jest uproszczona, schematyczna, a autentycznych, historycznych źródeł nie znajdziemy w niej ani za grosz, niemniej podbija polską scenę literacką już od ponad pół roku, detronizuje konkurencję, panoszy się w czołówce list sprzedażowych (czy to w księgarniach kameralnych, czy sieciowych), sprawia, że ktoś, kto w życiu nie przeczytał żadnej książki, teraz zainteresował się sięgnięciem po słowo pisane. A to przecież nawet nie jest powieść, którą z zasady powinno się czytać dla przyjemności i relaksu. To literatura non fiction, pretendująca do miana reportażu, czyli z założenia trudniejsza do przyswojenia; mam pewność, że może okazać się wymagająca dla osoby nieprzyzwyczajonej do spędzania czasu z tekstem. Chłopki zostały wydane w 2023 roku i podbiły serca czytelników – czy więc na pewno mówiły o czymś tak bardzo oczywistym? Ich socjologiczny fenomen jest niesamowity. Nawet najlepszy marketing nie byłby w stanie zagwarantować takiego powodzenia żadnemu reportażowi, jeśli on sam nie miałby w sobie czegoś, co przyciągnęłoby masy. Gdyby Chłopek nie polecał czytelnik czytelnikowi, ich sława dawno by zgasła. Mogę nie zgadzać się na ich popularność i kłócić się z każdym, kto uważa tę książkę za odkrywczą, jednak zachowanie czytelników dobitnie wskazuje, że to właśnie takich tekstów potrzebują. Świadczy o tym także rosnąca liczba powieści mających w tle polską wieś, najczęściej dwudziestowieczną. (Akcja Po trochu, nagradzanej książki Gogoli, również działa się na wsi. No chyba że z tego zestawienia eliminuje ją fakt, że została wydana w 2017 roku – co z kolei znaczyłoby, że w 2015 roku można było myśleć o wsi, w 2020 natomiast jest to już passé).

Równie frapujący wydaje się punkt czwarty z omawianej listy: „napisz coś kiczowatego” – bo czym jest kicz w rozumieniu autorki, tego nie potrafię określić po przeczytaniu jej wypowiedzi. Myślałam, że dwa poprzednie punkty (krytykujący nurt chłopski/robotniczy i wyśmiewający tworzenie książek ze statusów na Facebooku) traktują właśnie o „kiczu”. Niestety, pomyliłam się, bo dostał on osobną kategorię, która kończy się słowami: „Twoje książki będą tłumaczone, ale nie przyjmą się, ponieważ większość literatur, włącznie z ościennymi, jest wyczulona na tanie chwyty. Ale w Polsce hulaj dusza!”. Męczący jest ten trend – znów to słowo! – obrażania Polski i polskości. Skoro wszyscy na to tak strasznie narzekamy, to czy nie moglibyśmy po prostu się zmotywować i zmienić tego, co najbardziej nam nie odpowiada? Oczywiście, że nie. Właśnie dlatego, że jesteśmy Polakami. Poza tym samo sformułowanie jest po prostu generalizacją. To, co dociera do Polski z zagranicy, to tylko wierzchołek góry lodowej. Owszem, najczęściej mamy dostęp do literatury nagradzanej Bookerem lub Noblem, lecz zwykle to, co się tłumaczy, pochodzi z języka angielskiego. Ilość światowych literatur, które do polskiego odbiorcy po prostu nie dotrą, jest zatrważająca, ale warto się nad tym zastanowić. Ile Polak lub Polka, nawet oczytani, znają tytułów estońskich, rumuńskich, macedońskich? Podejrzewam, że dokładnie tyle, ile polskich książek znają mieszkańcy tych krajów.

Punkt piąty listy brzmi „zbluzgaj swoich rodziców”, a siódmy – „feminizm”. Ponownie: tak, zgadzam się. To tematy niewątpliwie obecne w polskiej prozie, nagradzane i czytane; jak podejrzewam, pisze się o nich coraz więcej. Powstają kolejne teksty wpisujące się w nurt autofikcji, w których autorzy próbują przeprowadzić swego rodzaju autoterapię (czy powinno się to robić w książkach, to już zupełnie inny temat, teraz interesuje mnie samo ich istnienie). Myślałam jednak, że my, czytelnicy, traktujemy książkę jako osobną historię, jako byt autonomiczny. Akceptujemy fakt, że autor pisze o tym, co dla niego najważniejsze. Nie podważamy jego poglądów ani punktu widzenia, ponieważ w tekście można powiedzieć i zrobić wszystko. Skupiamy się na emocjach, na warstwie literackiej, i to właśnie biorąc te kryteria pod uwagę, oceniamy daną pozycję. Mogłabym tutaj powtórzyć to samo, co napisałam w kontekście Chłopek: skoro takie teksty się pisze, a wydawcy decydują się je wydać, oznacza to, że są potrzebne. I kropka.

W końcu docieram do punktu ósmego. Tutaj, nawiązując do wyśmianego wcześniej ekofeminizmu, Gogola pisze o „ekologii”. Określa ją jako pisanie o „pandemii, strachu przed globalnym ociepleniem, jakiegoś postapo” – a mnie brak słów. O czym innym powinno się w takim razie pisać, jeśli nie o tym? To nasze współczesne strachy, gdzie indziej mamy spróbować się z nimi zmierzyć, jeśli nie w literaturze? Czy powiemy to samo Bradbury’emu, Huxleyowi, Orwellowi, którzy też pisali o strachu im współczesnym, dokładnie takim samym? A wymieniam tutaj tylko najpopularniejszych twórców totalitarnych dystopii, bo autorów piszących w tym lub podobnym nurcie było w pierwszej połowie XX wieku zdecydowanie więcej. Czy w takim razie ktoś im współczesny powinien był powiedzieć: „Dajcie już spokój z tym totalitaryzmem, to moda, piszecie ciągle o tym samym, ile można? Bądźcie oryginalni, wymyślcie sobie inny temat”?

Gdy patrzę na punkty dziewiąty i dziesiąty – punkty o opisywaniu traumy oraz o fabule – wydaje mi się, że rozumiem ich pochodzenie, natomiast sposób, w jaki zostały opisane, przywodzi na myśl wypowiedź studentki pierwszego roku polonistyki, która dostała się na studia z pierwszego miejsca (za sprawą wygranej olimpiady) i postanowiła objaśnić profesorom świat. Te same dwa punkty udowadniają również, jak bardzo potrzebna jest literatura tworzona przez środowiska mniejszościowe, bo choć wydaje się, że jesteśmy nią przesyceni, ewidentnie trudno zrozumieć jej prawdziwe przesłanie.

Na punkcie dziesiątym rozważania autorki się kończą, ale ja czuję ogromny brak punktu jedenastego. Umieściłabym w nim wskazówkę: „Traktuj wszystkich z góry”. Z drugiej strony – cały tekst jest napisany w tonie tak protekcjonalnym, że może Gogola nie czuła potrzeby mówienia tego wprost, lecz chciała to podkreślić własnym stylem? Gdyby zostało to dodane, byłby to jeden z niewielu punktów felietonu, z którym mogłabym się zgodzić – polska proza współczesna pełna jest napuszonego stylu, objaśniania świata i prztyczków w nos (oraz zwracania czytelnikom uwagi w treści książki, by absolutnie jej nie krytykowali, bo autorowi lub autorce może zrobić się przez to przykro) i tego jednego nie potrafię usprawiedliwić jako „konkretnej konwencji”. Nazwałabym to raczej brakiem kultury, co wydaje się absurdalne, gdy tworzy się literaturę.

Rynkiem książki zawsze będzie rządził czytelnik, a pisarz i wydawca mogą jedynie liczyć na to, że trafią w jego obecne gusta (jeśli ich celem są wysokie wyniki sprzedażowe). Jasne, wysoka literatura obroni się zawsze, ale nigdy nie trafi do szerokiej publiczności. A nie pisze się jej przecież po to, by zamknięto ją na katedrach, by badano ją ostrożnie, tylko w białych rękawiczkach literaturoznawcy, legitymując się piętnastoma tytułami na mądrość. Bycie popularnym nie wyklucza bycia „dobrym” lub „wysokim” (choć wzdrygam się za każdym razem, gdy używam tego określenia w stosunku do książki). Myślę, że przede wszystkim należy zerwać z modą – kolejną! – na szukanie we wszystkim oryginalności. Nie można być oryginalnym w odczuwaniu problemów, które odczuwa każdy. Można natomiast oryginalnie je opisywać – i z tego właśnie wynika nagromadzenie tytułów pisanych w danej konwencji. Autor bądź autorka piszą o tym, co im „faktycznie w duszy gra”, licząc, że sposób, w jaki to robią, okaże się nowatorski. Samemu nie jest się w stanie tego określić, trzeba więc dać możliwość wydawcy, a potem czytelnikowi, by to zweryfikował. Z tekstu Gogoli niestety zamiast konfitur wyszła kaszka – blada, bez smaku, chyba nawet nieco przypalona na spodzie.


Weronika Nawrocka – jest anglistką i polonistką. Uczy dzieci i dorosłych angielskiego, a w wolnym czasie prowadzi w mediach społecznościowych profil (@weronika_nawrocka) dotyczący promowania kultury – głównie literatury. Jej teksty teoretyczno- oraz krytycznoliterackie publikowane były między innymi w „Pro Libris. Lubuskim piśmie literacko-kulturalnym”, „Pegazie Lubuskim”, „Magazynie Literackim KSIĄŻKI”.

fot. ai generated at playground.com