Fragment powieści „Zapadlina” Roberta Małeckiego,
Wydawnictwo Literackie 2024
Kawa nie postawiła go na nogi, więc zapytał obsługę, gdzie znajduje się najbliższy sklep, a potem, stosując się do instrukcji, dotarł do żabki. Kupił dwa energetyki. Red bulla wysiorbał na miejscu, a większego monstera zabrał ze sobą i popijał go w drodze powrotnej do administracji. Landrynkowa substancja lepiła się do języka, ale Borewicz poczuł się lepiej.
Chociaż nie wiedział, czy już samo to, że wyszedł na zewnątrz i opierał się porywom wiatru, nie rozbudziło go bardziej niż kofeina, guarana i tauryna razem wzięte.
Nim dotarł do restauracji, zza jego pleców wyłonił się potężny czarny samochód. Kierowca zwolnił. Szyba w drzwiach pasażera się opuściła.
— Zero Siedem? — rzucił starszy gość z wypielęgnowaną siwą brodą. Miał na sobie kurtkę podobną do koszuli flanelowej.
— O, kopę lat, panie Andrzeju.
Stary gliniarz rzucił okiem we wsteczne lusterko. Zatrzymał się i włączył światła awaryjne.
— Wsiadaj, chłopcze. Przejedziemy się.
Olgierd usadowił się na fotelu pasażera i wóz ruszył. Borewicz popił energetyka.
— Co u pana? — zagadnął kierowcę, którego siwe włosy były związane ciemną frotką.
— Chujowo. Ale miło, że pytasz — Malinowski odsłonił w uśmiechu równe zęby. — Mam nadzieję, że u ciebie lepiej, co? Jak ci tam w tym archiwum X, Olgierd?
— Nie narzekam.
— No i dobrze, kurwa, bo od narzekania są starzy ludzie. Wiem, bo sam narzekam coraz częściej — wyznał Malinowski.
Borewicz poczuł wibracje komórki. Wyciągnął ją z kieszeni i od razu skoczyło mu ciśnienie. Kinga. Natychmiast przypomniał sobie, że miał odebrać Amelkę z przedszkola.
— Coś tak pobladł? Odbierz, jak musisz — powiedział stary esbek. — Mamy czas.
Borewicz zawiesił palec nad ekranem smartfona. Ale trwało to krótko.
— Nie mogę teraz — rzucił, zanim żona zdążyła się odezwać. — Nie dam rady odebrać Zero Siódemki.
— A to dobrze, bo właśnie dzwonię ci powiedzieć, że mamusia odebrała ją wcześniej. Amelka zwymiotowała w przedszkolu.
— Co jej się stało? Ma gorączkę? — zmartwił się.
— Nie wiem. Chyba nie. Mamusia jeszcze jej nie przywiozła.
— To daj znać, jak będziesz coś wiedziała — rzucił, chociaż na samą myśl o teściowej, która spędza więcej czasu z jego córką niż on sam, dostawał drgawek. — A jeśli jutro pójdzie do przedszkola, to ja ją odbiorę.
— Dobrze…
— W razie czego zabiorę ją do lekarza.
— Oluś… — zawiesiła głos.
— Mów szybko, bo nie mam czasu — ponaglił żonę.
— Może poszlibyśmy gdzieś razem, co, Oluś? Tylko ty i ja.
— Gdzie tylko chcesz. Ale naprawdę muszę już kończyć. Ucałuj Amelkę i powiedz, że ją kocham.
— A mnie?
— Ciebie też.
— Powiedz to.
— Co?
— Powiedz, że mnie kochasz.
Olgierd popatrzył na starego Malinowskiego, który skupił wzrok na drodze.
Wyjeżdżali właśnie ze Żnina drogą na północ. Po prawej stronie w oddali mijali jezioro, po lewej — kwartały pól na płaskim terenie. Pobliskie szare hale produkcyjne zlewały się z kolorem chmur.
— Nie wygłupiaj się — rzucił Borewicz. — Przecież wiesz.
— No to powiedz.
Olgierd przygryzł wargę.
— Kocham cię. Do jutra — zakończył rozmowę.
Szum silnika stał się wyraźniejszy. Borewicz skupił się na drodze i był przekonany, że zbliżają się do węzła drogi ekspresowej w Jaroszewie.
— One takie są — podjął Malinowski. — W kółko potrzebują potwierdzenia, jakby były głuche. Albo po prostu lubią tego słuchać godzinami.
Policjant zgodził się z nim w myślach.
— Dokąd jedziemy? — spytał po chwili, gdy auto weszło w łuk na dużej prędkości i Zero Siedem odruchowo złapał się uchwytu w drzwiach.
— Przecież nigdzie się już nie spieszysz, prawda? — odparł z uśmiechem mężczyzna, odwracając do niego twarz.
— Fakt, mam trochę czasu — rzucił Olgierd i wziął łyk gazowanego napoju.
— Więc wyluzuj. Przejedziemy się trochę, a potem odwiozę cię na miejsce.
Borewicz czekał na ciąg dalszy. Zbliżali się do ronda, przy którym znajdowała się szara hala producenta maszyn piekarskich.
Navara zwolniła.
— Wojtek mówił ci pewnie, że widziałem się z tą Herman.
Borewicz potaknął.
— Co za baba, kurwa mać! Nie ufam jej w najmniejszym stopniu i dlatego chciałem pogadać z tobą. Ty jesteś swój chłop i dobry gliniarz.
Olgierd zrozumiał, że musi zachować czujność.
Znał te socjotechniczne zagrywki.
— O czym chce pan pogadać?
— O sprawie. O zaginięciu Jacka — wyjaśnił Malinowski.
— Wojtek mówił panu, że ja…
— Wiem i szczerze mówiąc, chuj mnie to obchodzi — przerwał mu kierowca. — W każdym razie ja z tą pizdą rozmawiał nie będę. Ale ponieważ wyprowadziła mnie z równowagi, nie zdążyłem powiedzieć jej wszystkiego.
— I co? Mam jej powtórzyć to, czego się dowiem od pa na?
— Twoja sprawa, zrobisz, co będziesz chciał. Ale gdybyś to ty prowadził śledztwo, mielibyśmy szansę na przełom. Ona, niestety, to spierdoli. Ja już to wiem i już to widzę — zapewnił.
Jechali przez wsie, mijali rozsiane tu i ówdzie stare domy. Z niektórych kominów unosił się szary dym.
— Głupia, gadała coś o Jacku, o tym, jaki był, czepiała się tego, jak go wychowywałem. A co ona, kurwa, wie o wychowaniu? Chuja wie i tyle! — uderzył ręką w udo.
Borewicz milczał. Czuł, że próba obrony byłej partnerki skończy się tym, że Malinowski nic mu nie powie. Musiał więc wyrobić w nim przekonanie, że go wysłucha i zacznie działać. Tylko w ten sposób mógł się dowiedzieć, jakie informacje chciał przekazać Marii Herman ojciec zaginionego osiemnastolatka.
Na jakimś wiejskim skrzyżowaniu z drogowskazem na Sarbinowo odbili w lewo.
— Przekaż jej, żeby skupiła się na Niedzielskim — powiedział Malinowski.
— Dobrze pan wie, że w takich sytuacjach badane są różne tropy. Niedzielski na pewno wciąż jest na celowniku. Ale jeśli jest coś, co mogłoby przyspieszyć działania w tym kierunku, to byłoby dobrze…
— Wiem! — przerwał mu Malinowski, ale nie kontynuował.
Jechali kilka minut bez słowa. Olgierd wsłuchiwał się w szum porywistego wiatru, który szarpał kabiną.
— Jesteś bystry chłopak, więc zrozumiesz — podjął Malinowski. — Niedzielski to kawał skurwiela, zawsze szedł po trupach do celu. Podobno na stare lata zachciało mu się zostać burmistrzem Żnina i próbuje różne sprawy zamiatać pod dywan. Kłopot w tym, że nie wszystko ma rozmiar ziarnka piasku. Nie wszystko da się upchnąć pod dywanem, rozumiesz?