Wywiady

Dom dzienny, dom mroczny (rozmowa z Ostapem Slyvynskim)

Małgorzata Kolankowska
2556 odsłon
Zrzut ekranu ze spotkania zdalnego z Ostapem Slyvynskim

Rozmowa odbyła się 12 października 2022, z Ostapem Slyvynskim łączyłam się online. Wcześniejsze próby przeprowadzenia wywiadu kończyły się niepowodzeniem. Ostap wyjaśnił, że miało to związek z przerwami w dostawach prądu.

Małgorzata Kolankowska: Chciałabym zacząć od wiersza Syzyf. Jest w nim siedem domów: „Siódmy dom przychodzi do mnie jak niedośniony sen, w którym przy obiadowym stole siedzicie wszyscy, a ja za każdym razem wychodzę na ganek, żeby popłakać, i wracam, uspokojony”. W którym z tych domów mieszka tłumacz Ostap?

Ostap Slyvynski: Bardzo ci dziękuję, że zaczęłaś od tego wiersza. Teraz często do niego wracam. Ostatnio nawet ktoś w sieci przypomniał mi inny fragment: „Przychodzimy do tego domu, który został odebrany przez ludzi, którzy przyjechali na ciężarówce i dwóch motocyklach”. Pomyślałem, że to trafne spostrzeżenie. W końcu my przechodzimy z jednego domu do drugiego i pewne osobiste dramaty nakładają się na dramat zbiorowy. W efekcie te domy zaczynają ze sobą walczyć w naszych sercach. W moim wierszu jest też dom o zbyt szczęśliwej miłości, do tego stopnia szczęśliwej, że już nie przystaje do świata i musi się po prostu skończyć. I wydaje mi się, że właśnie w trakcie wojny taki dom musiałem opuścić.

Dom to miejsce, w którym czujesz się bezpiecznie, w którym możesz działać, możesz coś rozpoczynać, gdzie nie czujesz strachu. Strach odbiera inicjatywę. Gdy po dwóch tygodniach nieobecności wróciłem do domu i zobaczyłem przelatującą rakietę, zdałem sobie sprawę z istnienia pewnego paradoksu – z jednej strony walczę o ten dom, ważniejszy jest dla mnie niż kiedykolwiek, a z drugiej strony nie jest moim domem tak do końca. Nie potrafię czuć się w nim bezpiecznie.

Czyli nie masz domu?

Praca z tekstami to mój dom. Próbuję przełożyć to, co się dzieje, na język, który rozumiem. I nie mam na myśli tylko tłumaczenia z jednego języka narodowego na inny, ale też o przełożenie doświadczenia z języka, w którym my rozmawiamy teraz o tej sytuacji, na język kogoś, kto nie ma podobnych doświadczeń. Wiele razy, rozmawiając z ludźmi z krajów, gdzie nie ma konfliktów zbrojnych, mówiłem rzeczy dla mnie oczywiste, ale już kompletnie niezrozumiałe dla tych osób.

W czasie odbywającego się we Wrocławiu Światowego Kongresu Tłumaczy Olgi Tokarczuk również wspomniałeś o konieczności tłumaczenia doświadczeń.

Właśnie skończyłem Słownik wojny, być może będą kolejne tomy. W tym słowniku chodzi o nadanie znaczeń pewnym słowom poprzez ukazanie osobistych historii – to one stają się definicjami. Musiałem wytłumaczyć znaczenie słowa „niebezpieczeństwo”. W rozmowie z pewną dziennikarką zastanawialiśmy się, co ono obecnie znaczy dla Ukraińców pozostających w ojczyźnie. Oczywiście wciąż uważamy, obserwujemy, co się dzieje wokół, ale rzadziej niż jeszcze kilka miesięcy temu schodzimy do schronów. Ale czy to znaczy, że już się nie boimy? Zastanawiałem się, jak my traktujemy niebezpieczeństwo i bezpieczeństwo. W pewnym sensie bardziej labilnie. Inaczej niż na początku, kiedy to wystrzegaliśmy się wszystkiego, każdy obcy dźwięk zdawał się nieść zagrożenie. Czy to był dźwięk broni przeciwlotniczej, która wydaje specyficzny odgłos, nie do pomylenia z żadnym innym, czy odgłos nadlatującej rakiety. Ale teraz, gdy słyszymy alarm przeciwlotniczy, już nie schodzimy do schronu za każdym razem. To by nam uniemożliwiało funkcjonowanie, w końcu mamy po cztery, pięć alarmów dziennie. Schodzimy do schronów tylko wtedy, gdy jesteśmy pewni zagrożenia, oceniając niebezpieczeństwo. Opieramy się na własnym doświadczeniu.

A co z innymi słowami? „Wojna”, „codzienność”. One też mają przesunięte znaczenia? Pracuję ze studentami z Ukrainy i zauważyłam, że na początku bali się wypowiadać słowo „wojna”, istniała pewna blokada. Pewnie wynikająca z poczucia winy, że oni są bezpieczni za granicą.

Myślę, że to łatwo wytłumaczyć. Podświadomie unikamy nazywania strasznych rzeczy po imieniu – także chorób. Jakby nazwanie ich wiązało się z przywołaniem ich do siebie. Ja również nie lubię mówić o wojnie, podobnie jak nie lubię mówić o chorobach, o śmierci. Unikam słowa śmierć.

Umieściłeś te słowa w słowniku?

„Wojny” nie ma w słowniku, nie ma też „pokoju”. Nie ma tych słów, o których ludzie niechętnie mówią. Otworzyłem się na to, co inni chcieli mi opowiedzieć. Niedawno napisałem esej o słowach, które dają siłę, i o słowach, które ją odbierają. Mnie się wydaje, że niektóre słowa, jak „śmierć”, „wojna”, odbierają siłę. Trzeba mówić o innych rzeczach. W słowniku jest bardzo dużo takich słów, jak „śpiew”, „piękno”, „miłość”. Ludzie chętnie rozmawiają na te tematy, kiedy wszystko wokół się wali. Z przyjemnością mówią o domu. Mam kilka historii o domach, o rzeczach codziennych, o świętach.

Natomiast jeśli chodzi o słowo „wojna”, z jednej strony tak, unikamy go podświadomie, ale z drugiej strony rozumiemy, że trzeba taką rzecz, jak wojna właśnie, nazywać po imieniu, bo nasi wrogowie tego nie robią. Zamiast o agresji mówią o specjalnej operacji wojskowej, co jest absolutną manipulacją i zakłamywaniem rzeczywistości. Rozumiemy więc, że musimy używać tego słowa, bo inaczej poszlibyśmy na rękę naszym wrogom. Ktoś mnie zapytał niedawno, dlaczego w słowniku nie ma słowa „pokój”. Pytanie, czy nie chcielibyśmy już, żeby zapanował pokój, pojawia się co jakiś czas. Oczywiście, że chcielibyśmy, tyle że to słowo „pokój” jest również przedmiotem manipulacji ze strony agresora. Pokój działa uspokajająco, sam wyraz, brzmienie, semantyka, nasze skojarzenia. Jakby używanie tego słowa miało nas trochę znieczulić, uśpić, uczynić pokornymi. Nie powinniśmy dać się uwieść temu słowu, dlatego że pokój może zapanować tylko w nierozerwalnym związku z wolnością. Jeśli nie ma wolności, nie może być mowy o pokoju. Nie potrzebujemy pokoju, który polega tylko na niestrzelaniu.

A słowo „wolność” znalazło się w słowniku?

Od niego słownik się zaczął. Jednym z moich pierwszych rozmówców był napotkany we Lwowie Ukrainiec, który mieszkał kilka lat w Polsce. Od razu po rozpoczęciu wojny wrócił do ojczyzny, chciał walczyć. Ale okazało się, że nie można natychmiast wstąpić do wojska. Znalazł się w dziwnej sytuacji, bo ani nie mógł wrócić do Polski, ani nie mógł pojechać do domu, do rodziny w Obwodzie sumskim, który znalazł się pod okupacją rosyjską. Siedział trochę bez roboty, stąd dużo rozmawialiśmy. I w którymś momencie to on stwierdził: „wolność trzeba samemu sobie zrobić, nie ma fabryk wolności, to jest produkt nieseryjny. Sam musisz sobie zrobić wolność, nie można jej dostać od kogoś innego”. To jego stwierdzenie tak do mnie trafiło, że jeszcze tego samego dnia je zapisałem. Zrozumiałem też, że jest to najpewniej nowa definicja wolności, będąca konsekwencją traumatycznych przeżyć. Być może Wasyl, bo tak ma na imię, nigdy nie myślał, że mamy do czynienia z nowymi definicjami słów. Ja wtedy chyba też nie, ale zrozumiałem, że po prostu muszę to notować. I z tego zrodził się pomysł napisania Słownika wojny.

Jak rozumiem, czerpiesz te definicje z rozmów. To są historie twoich bohaterów. To trochę taka paradziennikarska praca?

Tak, to jest projekt dokumentalny, składający się wyłącznie z historii zebranych podczas rozmów z ludźmi, począwszy od lutego 2022. Gdy inni dowiedzieli się, że pracuję nad takim projektem, zaczęli do mnie pisać i proponować swoje historie. I postanowiłem je włączać do słownika jako świadectwa._.

Założenia projektu są piękne, bo próbujesz tłumaczyć świat na nowo, wchodzisz w nowy wymiar tłumaczenia. Ponieważ jesteśmy przy słowach, chciałabym nawiązać do jeszcze jednego wiersza. W utworze Persefona mówisz o słowach „nigdy” i „na zawsze”. Pytasz w wierszu: „Jak to się potem stało, że słowa powychodziły z rzeczy?”.

Ten wiersz został napisany już po 2014 i traktuje o uchodźstwie. Jest tam dziewczynka. Być może to dialog z powieścią Serhija Żadana Internat, taki nieświadomy, bo zdałem sobie z tego sprawę dopiero później. Dziecko bez rodziców, nie wiadomo, co się z nimi dzieje. Nie wiadomo, gdzie podziała się matka, dlaczego tak rzadko odwiedza dziewczynę. Stwierdzenie, że „słowa powychodziły z rzeczy” jest właśnie o tym. Słowa stały się samotne, straciły dla nas znaczenie. Niestety, dotyczy to też takich słów jak „braterstwo” czy „braterskość”.

Wyjaśnisz?

Według mnie stały się one instrumentem imperialistycznej propagandy. Niedawno została przyznana Pokojowa Nagroda Nobla dla obrońców praw człowieka (otrzymali ją białoruski działacz społeczny Aleś Bialacki, rosyjskie Stowarzyszenie Memoriał i ukraińska organizacja Centrum Wolności Obywatelskich – przyp. red.). Gdy przeczytałem uzasadnienie Komitetu Noblowskiego, byłem zdziwiony i nieco zgorszony, bo tam pojawiło się właśnie słowo fraternity (braterskość), do którego nie mamy zaufania. For fraternity between nations – to jest formuła żywcem wzięta z kremlowskiej propagandy. Co więcej, gdy o tej nagrodzie pisało BBC, wymieniono kraje w takiej samej kolejności, w jakiej robiono to w Związku Radzieckim, czyli najpierw Rosja, potem Ukraina i Białoruś. Jestem ciekaw, czy ktoś tam był świadomy tych niuansów, czy oni się zastanawiali, że ustawiając te słowa w takiej kolejności, niejako lingwistycznie zbliżają się do dyskursu Imperium Sowieckiego. I takim oto sposobem następują przesunięcia znaczeniowe. Z pozoru piękne słowo „braterstwo” może kogoś nieświadomie zranić.

Jako tłumacz, człowiek pracujący w słowie, przeżywasz coś, czego większość twoich koleżanek i kolegów po fachu nigdy nie doświadczyła i pewnie nie doświadczy. Opowiadałeś o tym we Wrocławiu. Mam na myśli pierwszą reakcję na wybuch wojny, chęć pójścia na front i to, jak odwiedziono cię od tego pomysłu. Jak u Ostapa-tłumacza zmieniało się poczucie obowiązku?

W pierwszym tygodniu trudno było cokolwiek przewidzieć. Niczego nie wiedzieliśmy, w tym chociażby o stanie naszych systemów przeciwlotniczych. Gdybyśmy wtedy nie dali rady się skutecznie bronić, mielibyśmy drugą Syrię, a wszystkie nasze miasta przypominałyby Aleppo. Stąd wątpliwości, czy takie zajęcia jak tłumaczenie, pisanie tekstów literackich, publicystycznych mają jeszcze jakikolwiek sens. Zgłosiłem się do komendy wojskowej, bo po prostu nie mogłem siedzieć w domu. Wydawało mi się, że nawet gdy mam dostęp do informacji, orientuję się w rozwoju sytuacji, to tracę coś krytycznie ważnego dla mnie. Czułem, że muszę być wśród ludzi. I rzeczywiście – wyjście z domu działało uspokajająco. Czułem się wtedy, jak część zbiorowego organizmu przypominającego mrowisko. Lwów po 22 lutego 2022 przypominał właśnie mrowisko.

Wszyscy gdzieś chodzili, biegali, każdy coś przewoził, komuś coś przekazywali, rozdawaliśmy jedzenie. Niedawno przeglądałem zdjęcia z tych pierwszych dni. Mój kolega fotograf zrobił mi zdjęcie z termosami herbaty, kiedy pracowałem na dworcu. Pomyślałem sobie, że to może być symboliczny obraz tych pierwszych dni. Trzeba było coś nosić, nie dla siebie, lecz dla kogoś. Uspokoiłem się wtedy, trochę lepiej odnalazłem się w takiej rzeczywistości, bo wcześniej w komendzie wojskowej powiedzieli mi, że mnie nie potrzebują. Ale skoro nie potrzebują mnie jako żołnierza, pomyślałem, że przydam się jako wolontariusz, jako pisarz też.

Wciąż uważam, że to jest mądre postępowanie. Nie trzeba wyważać każdych drzwi, bo może przydasz się za tymi drzwiami, które już dawno sobie otworzyłeś. Na przełomie marca i kwietnia 2022 byłem wolontariuszem na dworcu, w schroniskach dla uchodźców. Wtedy zebrałem bardzo dużo materiału do słownika. To były wieczorne, bardzo długie rozmowy. Gdy zaczynała się godzina policyjna, siadywaliśmy w kuchni i rozmawialiśmy czasami po kilka godzin. I tłumaczyłem. Włączyłem się w inicjatywy translatorskie polegające na tłumaczeniu wiadomości na kilkadziesiąt języków. To nasza forma walki z rosyjską propagandą.

Na czym dokładnie polega wasza praca?

Tłumaczymy to, co uznajemy za kluczowe. Dzielimy się na trzy grupy. Jest grupa ekspertów, która śledzi to, co trzeba przetłumaczyć i zrzuca treści do specjalnego pliku. Następnie grupa koordynatorów przekazuje teksty do odpowiednich tłumaczy, żeby ten sam tekst nie był tłumaczony przez kilka osób jednocześnie. Przełożone teksty trafiają ponownie do koordynatorów, a ci rozsyłają je do swoich kontaktów w różnych krajach. Są to dziennikarze, aktywiści społeczni, ludzie mający dostęp do mediów. Oni dbają o to, by informacje te zostały opublikowane w lokalnych mediach.

Jakie jeszcze inne działania podjęliście jako tłumacze?

Skupiliśmy się na zapewnieniu pomocy naszym koleżankom i kolegom, którzy znaleźli się pod okupacją. Z nimi na początku nie było kontaktu, więc szukaliśmy sposobów dotarcia do nich, sprawdzenia, czy są żywi, zdrowi. Próbowaliśmy pomóc im w ewakuacji. To było bardzo trudne. Kiedy już udało im się ewakuować – czasami z naszą pomocą, czasami na własną rękę – otrzymywali pomoc jako osoby przemieszczone. Włączył się w te działania ukraiński PEN Club i organizacje zagraniczne. Polska organizacja Open Culture zorganizowała pomoc ukraińskim pisarzom i tłumaczom. To była wspólna inicjatywa polsko-ukraińsko-białoruska. W ten sposób pomogliśmy kilkuset osobom.

Jako wspólnota tłumaczy doświadczyliście również bardzo trudnych momentów.

Ołeksandra Kuwszynowa. Ona była fikserką (asystentką dziennikarza, przyp. red.) i tłumaczką dziennikarza Fox News, Pierre’a Zakrzewskiego. Oboje zginęli pod Kijowem w marcu 2022. Kuwszynowa była dziennikarką i tłumaczką, należała do środowiska tłumaczy literatury. Tłumacze pracujący z dziennikarzami różnych światowych mediów narażają się chyba najbardziej, to oni jeżdżą do najgorętszych miejsc. Choć w obecnej sytuacji ciężko jest też przewidzieć, gdzie danego dnia spadną bomby. Pamiętam, kiedy do Lwowa przyjechała znajoma dziennikarka z Estonii. To był już maj, było ciepło. Siedzieliśmy w ogródku, zaczął się alarm, ale my dalej rozmawialiśmy. Powiedziała, że już się nie boi, że w ciągu tych kilku dni zdążyła się przyzwyczaić. I nagle widzę, jak jej twarz się zmienia, oczy się rozszerzają. Wzrok utkwiła w czymś za moimi plecami. Odwracam się i widzę słup czarnego dymu. Nigdy nie wiesz, gdzie jest niebezpiecznie.

Myślałeś o emigracji?

Emigracja, ta wymuszona, jest bardzo trudnym doświadczeniem. Mam znajomych tłumaczy, którzy pozostają za granicą, w Austrii, w Niemczech, w Niderlandach. Wiem, jak jest im ciężko. Jedna kwestia to obciążenia psychiczne, a druga to kwestie socjalne – często są pozbawieni zarobków, zamówień, które regularnie otrzymywali od ukraińskich wydawnictw. Próbujemy tym osobom pomagać. To taki paradoks, że my wysyłamy pieniądze z Ukrainy (śmiech). Dużą rolę odgrywają tu organizacje międzynarodowe. Ukraiński PEN Club wspólnie z Fundacją Odrodzenie, która jest ukraińskim oddziałem Fundacji Sorosa, uruchomili program stypendiów dla ukraińskich pisarzy i tłumaczy. Często takie wsparcie otrzymują osoby, które musiały opuścić kraj, bo na przykład straciły dom w Ukrainie. Wiem, że osoby z zewnątrz takie działania mogą dziwić.

Rzeczywiście jest to nieoczywiste. Wydawać by się mogło, że gdy już ktoś wyjechał, to w tym nowym miejscu powinien być bezpieczny. Rozmawialiśmy o twojej pracy tłumacza w czasie wojny. A kim ty czujesz się jeszcze?

Trudne pytanie. To jest jak z tymi domami z mojego wiersza – nie wiadomo, w którym obudzisz się następnego dnia. Cały czas czuję się wykładowcą, bo podtrzymywanie normalności wydaje mi się szczególnie ważne. Uniwersytety powinny działać mimo wszystko, zajęcia powinny się odbywać. Nawet wczoraj mieliśmy zajęcia, chociaż część studentów była bez prądu. Sam nie miałem w domu prądu i prowadziłem zajęcia z kawiarni. Muszę zawsze wcześniej sprawdzić, w których częściach miasta jest prąd, i tam się udaję. Dbam o pracę, bo uważam, że to dbanie o nasze codzienne obowiązki, o funkcjonowanie podstawowych mechanizmów społecznych, to też jest część walki.

Oprócz tego czuję się również kimś, kto cały czas pracuje ze słowami i powinien to robić. Ale już sam rodzaj tej pracy zależy od tego, co czuję w środku i od tego, co się dzieje wokół. Na przykład po 24 lutego 2022 prawie nie piszę wierszy. Więc poetą teraz nie jestem. Chyba tak mogę powiedzieć. Napisałem dwa wiersze, ale zostałem o nie poproszony. Nie mam teraz takich sytuacji, jak to bywało wcześniej, że idąc ulicą, coś obserwując, z kimś rozmawiając, czułem, jak fragment wiersza sam rodził się w mojej głowie. Ta umiejętność została zablokowana. Ale w dalszym ciągu wiem, że ze słowami powinienem pracować – dokumentuję, objaśniam. Piszę teksty publicystyczne, eseistykę, ale nie jest to literatura piękna.

Jesteś poliglotą. Tłumaczysz z białoruskiego, bułgarskiego, macedońskiego, polskiego, rosyjskiego. Skąd się wzięły te języki? I czy da się powiedzieć, który z nich był pierwszy? Jak się myśli i działa w tylu językach?

Chyba z każdym językiem wiąże się jakaś historia. I w przypadku każdego języka było inaczej. Z językiem polskim łączy mnie wątek osobisty, jest częścią mojej biografii. Wiąże się z moim ojcem. Należał on do pokolenia dysydentów z lat siedemdziesiątych – właśnie wtedy zaczął się buntować przeciwko sowieckiej machinie. W tym środowisku bardzo dużo się czytało książek polskich lub przełożonych na polski. Dostęp do literatury z państw bloku wschodniego był możliwy dzięki sieci księgarń Drużba. Ojciec często tam bywał i kupował jakichś polskich autorów albo autorów jak Albert Camus, Herman Hesse – przetłumaczonych na język polski. I dlatego postanowił, że ja też muszę się nauczyć polskiego, żeby móc czytać dobre książki.

Wiesz, jak twój tata nauczył się polskiego?

Nie, chyba nigdy nie słyszałem nawet, by mówił po polsku. Ale czytał swobodnie. Kiedy miałem sześć lat, jeszcze nie chodziłem do szkoły, kupił mi Elementarz Falskiego (podręcznik do nauki języka polskiego dla dzieci, którego autorem jest Marian Falski. Pierwsze wydanie pochodzi z 1910 roku, przyp. red.).

Czyli najpierw nauczyłeś się czytać po polsku, a dopiero potem po ukraińsku?

Tak, cyrylicy nauczyłem się w szkole.

To bardzo ciekawe.

Dzięki temu czytałem sobie od czasu do czasu polskie książki. Mówić po polsku zacząłem chyba w ostatnich latach szkoły, a być może dopiero na studiach. Podróżowałem również do Polski. Do 2004 nie potrzebowaliśmy w tym celu wiz, wystarczyło mieć paszport, bilet i zaproszenie. Dużo wtedy wyjeżdżałem.

Co z tym polskim zrobiłeś? Postanowiłeś pogłębiać znajomość języka w ramach studiów slawistycznych?

Nie, celowo nie wybrałem sobie polskiego na studiach. Uznałem, że już znam ten język i zdecydowałem się na bułgarski. Zawsze mnie ciągnęło na południe i dalej mnie ciągnie. Bałkany to mój region. Dobrze je rozumiem. I nigdy w życiu nie żałowałem tamtej decyzji. Bez studiów nie nauczyłbym się tego języka. Po dwóch latach już rozmawiałem po bułgarsku, zacząłem przekładać. Moje pierwsze tłumaczenie było właśnie z języka bułgarskiego. Dopiero później zacząłem tłumaczyć z języka polskiego – w Ukrainie było i jest duże zapotrzebowanie na tłumaczenie z waszego języka. Po kilku opublikowanych tłumaczeniach z bułgarskiego odezwało się do mnie poważne wydawnictwo kijowskie, Krytyka, z propozycją przełożenia Jadąc do Babadag Andrzeja Stasiuka. To była niesamowita propozycja, której się nie spodziewałem. Ale się zgodziłem, choć wiedziałem, jak wielkie to wyzwanie. Od tamtej pory tłumaczę znacznie więcej z polskiego niż ze wszystkich innych języków. Tłumaczę też z angielskiego, ale przeważnie poezję. Może jeszcze krótkie opowiadania. Dłuższej prozy z tego języka tłumaczyć nie lubię.

Dlaczego nie lubisz prozy po angielsku?

To nie tak. Ja po prostu jestem bardzo wymagający wobec siebie jako tłumacz. Tłumacząc z angielskiego, muszę dużo sprawdzać, a na to potrzebny jest czas. Praca nad przekładem jednej powieści angielskiej zabiera mi tyle czasu, co tłumaczenie trzech powieści z polskiego.

Przypomniała mi się rozmowa z Maryną Shodą, tłumaczką białoruską – ona też zaczynała od książki zakupionej w księgarni Drużba. W jej przypadku to był Sat-Okh, który sobie wymyślił pochodzenie indiańskie. Maryna najpierw przeczytała go po rosyjsku i wtedy zrodziło się marzenie, aby kupić tę książkę po polsku. I tak zaczęła uczyć się polskiego.

To jest takie wspólne doświadczenie dla pokolenia sowieckiego, jak widzę.

Mówisz, że angielski to duże wyzwanie, ale oprócz niego są jeszcze macedoński i rosyjski. Rozumiem, że rosyjski był tym językiem, do którego wszyscy byli zmuszeni.

Rosyjski miałem w szkole do szóstej klasy, później przestałem się oficjalnie uczyć tego języka, ale oczywiście dominował w mediach. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych absolutna większość czasopism albo gazet ukraińskich była wydawana w języku rosyjskim, telewizja również była przeważnie rosyjskojęzyczna, w filmach był rosyjski dubbing. Cały czas ten język był obecny. W księgarniach przeważały książki rosyjskojęzyczne, aż do 2014, kiedy to nastąpił przechył w stronę książek ukraińskojęzycznych. Teraz sytuacja jest zupełnie inna. Przed 2014 wchodziło się do sieciowych, dużych księgarni, większość książek była po rosyjsku. Regały z literaturą w języku ukraińskim stały gdzieś z boku, w całkowitym nieładzie. Po 2014 to się zmieniło diametralnie. Teraz można żyć w Ukrainie i w ogóle nie znać języka rosyjskiego. Wcześniej to było nie do pomyślenia.

Z języka rosyjskiego przetłumaczyłem dziesięć wierszy, ukazały się niedawno. Są to na przykład tłumaczenia rosyjskojęzycznych poetów łotewskich. Przetłumaczyłem też powieść Andrieja Kurkowa. Jeśli chodzi o białoruski, to jest jakiś aktywizm prawie wszystkich ukraińskich tłumaczy, żeby tłumaczyć z białoruskiego. Rozumiemy białoruski bez problemu, prawie każdy potrafi tłumaczyć z białoruskiego. Tłumaczenie i wydawanie białoruskich książek jest trochę akcją polityczną, nasilenie miało miejsce zwłaszcza w 2020 i 2021 roku, po rewolucji. Choć ja tłumaczyłem z białoruskiego znacznie wcześniej. Wydaliśmy antologię poezji ukraińskiej i białoruskiej, wspólnie z Andrejem Chadanowiczem.

I jeszcze macedoński.

Jeżeli chodzi o macedoński, sam się go nauczyłem. Jest bardzo podobny do bułgarskiego. Byłem kilka razy w Macedonii. Tłumaczę z macedońskiego, bo prawie nikt nie tłumaczy z tego języka w Ukrainie.

Byłeś w Macedonii i to wystarczyło, by zdecydować się na tłumaczenie z ich języka?

Lubię Macedonię i Macedończyków. To jest jeden z moich ulubionych krajów. Macedonia też jest ofiarą kolonializmów. Bardzo dobrze się rozumiemy z Macedończykami.

Wspomniałeś o języku rosyjskim. Z Maryną dużo rozmawiałyśmy o tożsamości językowej. Pytałam, dlaczego niektórzy studenci z Białorusi nie mówią po białorusku. Nie znają tego języka. Rozmawiają po rosyjsku, chociaż mentalnie odrzucają wszystko, co się z tym językiem wiąże. Jak z tym jest u ciebie? Czy to jest też tak – popraw mnie, jeśli się mylę – że mówienie po rosyjsku jest dla Ukraińców działaniem wbrew swojej tożsamości? I drugie pytanie – w tej chwili w Polsce wielu Ukraińców wokół nas rozmawia po rosyjsku. Jak to się ma do poczucia tożsamości?

Dobrze myślisz i prawdą jest to, co dostrzegasz. Wiele Ukrainek i Ukraińców ze wschodniej, południowej i częściowo też centralnej Ukrainy rozmawia między sobą po rosyjsku. Widzę, co się dzieje z językiem osób, które przyjechały do Lwowa ze wschodu, z terenów okupowanych. Dla osób pochodzących z tak zwanych terenów zrusyfikowanych – te dwa języki dzielą się coraz wyraźniej pod względem funkcji. Język rosyjski w dalszym ciągu pozostaje dla nich językiem kontaktów wewnątrzrodzinnych, a to oznacza, że z przyjaciółmi i ze znajomymi rozmawiają po rosyjsku. Natomiast ukraiński staje się językiem kontaktów publicznych. Zauważam na każdym kroku, na przykład, kiedy muszą o coś zapytać na ulicy, wejść po coś do sklepu – w każdej takiej sytuacji publicznej przechodzą na ukraiński, a za chwilę, gdy mówią do swojego przyjaciela czy kogoś z rodziny, wracają do rosyjskiego. Ja to doskonale rozumiem, bo bardzo trudno jest zmienić język, w którym się rozmawiało przez całe życie z matką.

Bo to jest język uczuć?

Mam doskonały przykład. Moja dziewczyna pochodzi z takiej zmieszanej rodziny, z obwodu kijowskiego, z Białej Cerkwi. Jej matka jest ukraińskojęzyczna, a ojciec rosyjskojęzyczny, jest etnicznym Rosjaninem. I ona z matką rozmawia po ukraińsku, a z ojcem po rosyjsku. I tak było zawsze. Uznała, że tak chyba musi zostać, że nie będzie mogła z ojcem rozmawiać po ukraińsku, bo to jest głęboko zapisane w podświadomości językowej.

A w kontekście rodzinnym, który język wybierają?

Ojciec jest raczej milczącym człowiekiem, więc dzieci między sobą rozmawiają po ukraińsku. Kiedy włącza się ojciec, odzywają się po rosyjsku. Gdy zwracają się bezpośrednio do niego, mówią po rosyjsku. Jej ojciec z tym rosyjskim jest trochę osamotniony.

A kiedy ty do nich przychodzisz?

Ja ze wszystkimi rozmawiam po ukraińsku. Nie mam tego sentymentu. Ojciec mojej dziewczyny doskonale rozumie ukraiński, ale odpowiada mi po rosyjsku.

Czy w społeczeństwie ukraińskim da się zaobserwować nastawienie, że rosyjski to jest jednak język agresora? Jest coś takiego w świadomości ludzi, czy jednak kwestia uczuć jest tutaj ważniejsza? I czy to nie prowadzi do swoistego rozdwojenia językowego, wynikającego z pozostawania w niezgodzie ze swoim systemem uczuć i wartości?

Ja bardzo współczuję ludziom, którzy znajdują się w takiej sytuacji, a jest to bardzo częste. Dużo ludzi rosyjskojęzycznych, którzy pochodzą z takich miast jak Charków albo Odessa, opowiadało mi, jak im ciężko. Czują niechęć, niesmak do rosyjskiego, to język okupantów, z rąk których często wiele wycierpieli. Myślę, że w tej sytuacji każdy próbuje sobie radzić po swojemu, na przykład rezygnując z rosyjskiego w sytuacjach publicznych, o czym już mówiłem. Natomiast gdy mówią po rosyjsku do swojego ojca, matki, może nie uznają tego za ten sam rosyjski, może to jest dla nich już inny język, intymny, taki wewnętrzny rosyjski?

Są i tacy ludzie, rozmawiałem z nimi, którzy zupełnie zrezygnowali z rosyjskiego. Pamiętam taką sytuację w jednym ze lwowskich schronisk dla uchodźców, w którym pracowałem jako wolontariusz. Wieczorem zebrało się towarzystwo kobiet ze wschodniej Ukrainy, każda była z innego miasta. Wszystkie rosyjskojęzyczne. Usiadły przy stole i nagle zaczęły ze sobą rozmawiać po ukraińsku. Z trudnościami, musiały sobie podpowiadać słowa, ale nie chciały przejść na rosyjski. Ja siedziałem obok. Nie brałem udziału w tej rozmowie, ale strasznie się wzruszyłem. To był świadomy wybór, opór stawiany agresorowi. Wtedy sobie uświadomiłem, że te panie też walczą, że to jest ich front. Mam kilku przyjaciół, może nawet kilkudziesięciu, którzy przed wojną byli wyłącznie rosyjskojęzyczni, ale przeszli na język ukraiński. Dwóch z nich to poeci, zaczęli nawet pisać po ukraińsku. Można też spojrzeć na media społecznościowe. Osoby, które na Faceboooku czy Twitterze komunikowały się po rosyjsku, teraz piszą po ukraińsku. Ta granica jest bardzo wyraźna. Nawet kiedyś spróbowałem to sprawdzić, w jakim momencie nastąpiło to przejście z rosyjskiego na ukraiński i zawsze był to koniec zimy lub początek wiosny 2022.

Przejmujące jest to, o czym opowiadasz. Uporządkowaliśmy kwestię języków w twoim życiu. Wspomniałeś, że Jadąc do Babadag Stasiuka to był taki skok na głęboką wodę. I od razu dostałeś nagrodę za najlepszy przekład.

No tak, to mnie upewniło, że mogę tłumaczyć z języka polskiego (śmiech).

W jakim momencie pojawiają się nowe tłumaczenia z polskiego? Czy ty sam wskazujesz wydawcy książki? A może są ci zlecane?

Jeżeli chodzi o inne języki niż polski, to ja proponuję, przekonuję wydawnictwa, że trzeba coś wydać, na przykład jakiegoś bułgarskiego autora. Tak było w przypadku Georgiego Gospodinowa. Dość długo szukałem wtedy wydawcy. Jeżeli chodzi o polskie tłumaczenia, to bywało różnie. Czasami wydawnictwa coś podsuwały. Z wydawnictwem Piramida, specjalizującym się w literaturze polskiej, postanowiliśmy, że to ja będę proponował autorów i nawet uruchomiliśmy serię wydawniczą. Niestety z powodów finansowych ukazały się tylko dwie pozycje: Mikołaja Łozińskiego i Marka Bieńczyka. Wydawnictwo mi zaufało, redaktor nawet nie czytał tych pozycji przed wydaniem. Z Książką twarzy Bieńczyka było jeszcze inaczej. Pod koniec roku, jakoś przed Bożym Narodzeniem, zadzwonił do mnie ówczesny dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie, Jarosław Godun, którego żoną jest Cristina Godun, tłumaczka z języka polskiego na rumuński. Zatelefonował, żeby zapytać, czy ja coś właśnie tłumaczę z polskiego. Powiedziałem, że w tej chwili nie. Odparł: „To przetłumacz coś, bo mamy pieniądze, ale musimy je wydać do końca roku. Musisz mi w tej chwili powiedzieć, co będziesz tłumaczył”. Pytam, czy już teraz, w trakcie tej rozmowy, a on potwierdził. Uprosiłem go o trzydzieści minut do namysłu, doprecyzowałem możliwe gatunki i przypomniałem sobie, że rok wcześniej Bieńczyk otrzymał Nagrodę Literacką Nike za książkę eseistyczną. Nie czytałem jej nawet, ale zaryzykowałem. W tamtej chwili nie wiedziałem nawet, jaka jest jej objętość.

A jak rozpoczęła się twoja współpraca z Olgą Tokarczuk?

Jeżeli chodzi o Olgę, jej pierwszą przełożoną przeze mnie książką byli Bieguni. Pamiętam, że to ja zaproponowałem ją wydawnictwu i oni bardzo chętnie się zgodzili. W tamtym czasie chyba jej trzy książki już były obecne w Ukrainie. Była znana jako autorka Podróży ludzi księgi, ukazał się Prawiek i inne czasyGra na wielu bębenkach. No i się zgodzili. Przetłumaczyłem tę powieść, ale wydawnictwo zbankrutowało. Pozostałem z wykonanym tłumaczeniem, bez wydawcy. Książka ukazała się ostatecznie w wydawnictwie Folio. Drugie wydanie to już wydawnictwo Tempora, z którym teraz współpracuję. Ono postanowiło wydać wszystkie książki Tokarczuk, łącznie ze wznowieniami tych, które pojawiły się w Ukrainie wcześniej.

Czy to będą nowe przekłady, poprawione?

Biegunów poprawiłem. Zrobiłem redakcję. To tekst znacznie różniący się od pierwszego wydania.

A Twój pierwszy kontakt z twórczością Tokarczuk? Od czego zacząłeś?

Podróż ludzi księgi. Po lekturze nie mogłem pozbyć się wrażenia, że sam chciałbym kiedyś napisać taką rzecz. Dla mnie to idealna powieść.

A Olga jej bardzo nie lubi…

To jest jej prawo. Chyba każdy autor bądź autorka ma swoje teksty, których nie lubi. I wcale to nie musi być decydujące dla czytelnika. Ktoś kiedyś powiedział, że to, co autor mówi o swoim utworze, nie jest ani najmądrzejsze, ani najsłuszniejsze.

Mówisz, że chciałeś kiedyś napisać taką książkę. Jest szansa, że ona powstanie?

To było dawno temu, zmieniłem się od tamtego czasu. Mnie się wydaje, że ostatnie osiem lat, a zwłaszcza wydarzenia od lutego 2022, zmieniły mnie tak, że nie wiem, czy byłbym w stanie napisać coś takiego. To na pewno byłaby już inna książka. Ja do tej pory nie napisałem żadnej powieści, ale chciałbym. Tylko że teraz wiem, że wyglądałaby ona zupełnie inaczej, niż ten mój ideał powieści sprzed lat. Ale też nie zmieniłem swojego zdania co do Podróży ludzi księgi. Uważam, że w niej jest wszystko, co powinno cechować dobrą powieść, a jednocześnie nie ma w niej rzeczy zbędnych.

Myślisz, że Podróż ludzi Księgi doprowadziła cię do Biegunów? Bo jesteśmy znowu w podróży.

Tak, wyjęłaś mi to z ust. Bo ja się poruszałem jakąś taką trochę inną linią. U Olgi są właśnie takie linie: jedna jest bardziej metafizyczna, mitologiczna, np. Prawiek i inne czasy, Opowiadania bizarne, a druga egzystencjalna, dotycząca podróżowania, przemieszczania się w przestrzeni, kwestii tożsamości ludzkiej, naszego obcowania, wielokulturowości, pograniczności. Nie wiem, czy tak się stało, czy ja to świadomie robiłem, ale wybierałem raczej teksty poruszające problemy egzystencjalne, mówiące o pograniczności, o plastycznej tożsamości ludzkiej, nie te metafizyczne. To była Podróż ludzi księgi, Bieguni, Księgi Jakubowe. To książki Olgi, które poznałem najlepiej.

Jak wyglądała twoja praca nad Biegunami? Podczas spotkania we Wrocławiu tłumacze i tłumaczki Olgi mówili, że ta fragmentaryczność przeszkadzała im nieco w pracy nad przekładem.

Bieguni trochę zdradzają założenia wielkiej powieści, która opowiada wielkie dzieje rodziny albo jakiejś zbiorowości, ogarniające duży odcinek czasowy. Tak samo jak w Księgach Jakubowych. I mnie to odpowiada. W Biegunach akurat podoba mi się też ta fragmentaryczność, o której mówisz, niefrasobliwe podejście do narracji, do fabuły. Niektóre wątki się gubią. Oczekujemy, że bohaterowie znowu się pojawią, ale ich historie nagle się urywają. Tak jakby autorka o nich zapomniała. Oczekujemy czegoś jeszcze, czujemy niedosyt i sami musimy sobie wymyślić zakończenie. Jeśli chodzi o trudności, to oczywiście jest to książka złożona z wielu fragmentów, z wielu różnych opowieści, wymaga orientowania się w wielu kontekstach. Jeśli dla przetłumaczenia takiej powieści, jak Księgi Jakubowe, trzeba wejść głęboko w kontekst, który jest mniej czy bardziej konkretny, jasny i oczekiwany, to przy Biegunach cały czas nie wiadomo, czego praca nad przekładem będzie od ciebie wymagać. Tam jest polski barok, antyk, buddyzm, idee ekologiczne. To akurat było dla mnie najtrudniejsze wyzwanie translatorskie.

Właśnie ze względu na te odniesienia?

Tak, ale także pod względem czysto językowym. Tam przecież jest dużo stylizacji językowych. Tokarczuk cytuje Benedykta Chmielowskiego, który nie jest przetłumaczony na ukraiński. Musiałem znaleźć język dla Nowych Aten. Konsultowałem się z koleżanką, która zajmuje się barokiem ukraińskim, żeby mi pomogła w odnalezieniu języka. To było bardzo ciekawe, a te doświadczenia później okazały się przydatne podczas pracy nad Księgami Jakubowymi.

A słowa, momenty nieprzetłumaczalne? Były takie?

Nie pamiętam już, czy coś takiego było w Biegunach, ale w Księgach Jakubowych tak. Są fragmenty, których nie da się przetłumaczyć, na przykład ten z talerzem, Masztalerz.

I co z tym zrobiłeś?

Musiałem to objaśnić w przypisie.

Kiedy tłumaczysz książkę, w sytuacji idealnej czytasz ją najpierw w całości, przed podjęciem ostatecznej decyzji, czy wolisz być zaskakiwanym?

Teraz tłumaczę Empuzjon i, szczerze mówiąc, nie miałem czasu go wcześniej przeczytać, bo wydawnictwu bardzo zależało na tym, żeby ukazał się jeszcze w 2022. Księgi Jakubowe przeczytałem, bo miałem nadzieję, że nie będę musiał ich tłumaczyć (śmiech).

A jednak dostałeś w prezencie to tłumaczenie?

Księgami… było tak, że rozmawialiśmy z Olgą o tej powieści, kiedy nad nią pracowała. Ona przyjeżdżała do Ukrainy, robiła badania terenowe, spotykaliśmy się w tym czasie. Dużo opowiadała o Jakubie Franku, o herezji żydowskiej na Podolu. Więc wiedziałem, o czym będzie ta książka. Wiedziałem też, że duża część będzie się rozgrywała na terenie Ukrainy i byłem pewien, że tę powieść trzeba będzie koniecznie przetłumaczyć na ukraiński. I podczas jednego z naszych spotkań Olga mnie wprost zapytała, czy podjąłbym się tego. Oczywiście się zgodziłem. Książka się długo nie ukazywała, Olga długo nad nią pracowała i już trochę zapomniałem o tamtej rozmowie. A później nagle wyszły Księgi Jakubowe izobaczyłem w sieci zdjęcie Olgi, na którym trzyma egzemplarz swojej nowej powieści. Bardzo gruby egzemplarz. I oczywiście od razu przypomniała mi się nasza rozmowa, obietnica, którą złożyłem odnośnie do tłumaczenia. I przez pewien czas sam nie wychodziłem z inicjatywą, przerażony gabarytami książki. Później, przy okazji spotkania z Olgą, wróciliśmy do naszej rozmowy, ale też przyznałem, zgodnie z prawdą zresztą, że chyba żaden wydawca ukraiński nie podejmie się wydania książki tak grubej. Ale wkrótce potem zadzwoniła do mnie dyrektorka wydawnictwa Tempora właśnie z propozycją przełożenia Ksiąg Jakubowych. Musiałem się zgodzić, nie było możliwości się z tego wymigać.

A ile zajęła Ci praca nad przekładem Ksiąg…?

Dokładnie rok.

Zatem chyba jesteś wśród rekordzistów. Jan Henrik Swahn przetłumaczył tę powieść na szwedzki w ciągu 10 miesięcy i to było pierwsze tłumaczenie. Ty miałeś już przeczytany tekst i znałeś zagadnienie.

Wcześniejsza znajomość tekstu bardzo mi pomogła. Wiedziałem już, co będzie dalej, a to pomaga w podejmowaniu pewnych decyzji, nie trzeba wracać, poprawiać. Na przykład tam jest ciekawa sytuacja z imionami. Ci bohaterowie, Żydzi, podczas chrztu przyjmują nowe imiona, ale nie chrześcijańskie, lecz jakieś biblijne, jakby im zależało na tym, że to mają być imiona z Pisma Świętego: Piotr, Tomasz, imiona proroków i to musi brzmieć tak, jak w Piśmie Świętym po ukraińsku. Nie może to być transliteracja polskiego imienia, musi być Tomas, nie Tomasz, Petro, nie Piotr. Później oni funkcjonują w polskim społeczeństwie i stają się zwykłymi Piotrami, Tomaszami, Bartłomiejami i już nie mogą być takimi Tomasami czy Petrami. U mnie zmieniają swoje imiona dwa razy: podczas chrztu na te żywcem wyjęte z Biblii, a później stają się jeszcze zwykłymi, spolszczonymi Żydami. I ja już o tym wiedziałem, kiedy czytałem Księgi…. Mam takie skrzywienie zawodowe, że w trakcie czytania myślę o tym, jak bym coś przetłumaczył. Dzięki temu zajęło mi to mniej czasu.

Były jeszcze inne ciekawe problemy?

Tak, było ich trochę. Nawet napisałem o tym esej. Najciekawsze, a zarazem najtrudniejsze rzeczy pojawiały się na pograniczu języków. W powieści czasami pojawia się język ukraiński, niekiedy lekko zniekształcony, niepoprawny. Musiałem się zastanowić, co z tym zrobić, jak to oddać w tłumaczeniu. Na przykład na początku powieści jest taka scena, w której ksiądz Chmielowski jedzie na jarmark do Rohatyna, wiezie go Roszko, jego woźnica. Wokół jest pełno ludzi – idą, jadą, pełzną, ciągną na ten jarmark. Roszko woła tych ludzi, żeby się rozeszli i przepuścili księdza dobrodzieja: „Na bok, na bok, ludyny!” Używa słowa „ludyny”, które jest w nieznanym języku. To jest ukraińskie słowo „lyudyna”, czyli „człowiek”, ale liczba mnoga została niepoprawnie utworzona. Powinno być „lyudy”, jak w języku polskim. Oczywiście nie mogłem tego tak użyć, bo po pierwsze byłaby utracona inność kulturowa i językowa tego słowa, a po drugie ten błąd wyglądałby jak błąd. Zastanawialiśmy się, co z tym zrobić. Nawet do Olgi pisałem w tej sprawie, żeby poradziła, jak to rozwiązać. I doszliśmy do wniosku, że można użyć jakiegoś innego języka, w którym Roszko mógłby zwrócić się do tłumu, na przykład jidysz, bo było tam dużo Żydów. I Roszko zamiast ukraińskiego używa u mnie jidysz i mówi: „Na bok, mentshn”. Chciałem, żeby to słowo w jidysz też było lekko niepoprawne, ale redaktorka mi to poprawiła. Więc oryginale Roszko mówi z błędem po ukraińsku, a w ukraińskim przekładzie poprawnie w jidysz.

Dużo było takich momentów, zwłaszcza związanych z osobą Jakuba. Do Jakuba jego wyznawcy zwracają się per pan i, rozmawiając ze sobą, nazywają go panem. To jest ciekawe, bo w języku ukraińskim mamy zwrot grzecznościowy „pan, pani”, ale one są zupełnie pozbawione tych skojarzeń, które funkcjonują w języku polskim. Pan po polsku to również określenie Boga, a po ukraińsku byłoby „Hospod”, więc jest całkowicie pozbawione tego religijnego kontekstu. Pan po ukraińsku brzmiałoby bardzo zwyczajnie. Musiałem tutaj użyć czegoś innego, nie mogłem użyć słowa „Hospod”, bo nie można tak powiedzieć o żadnym człowieku, nawet o samozwańczym Mesjaszu. Długo o tym myślałem i wybrałem słowo „volodar”, czyli władca. Tyle że „volodar” niekoniecznie ma wymiar polityczny czy państwowy, lecz duchowy. Można powiedzieć „volodar’ dum”, czyli „przywódca duchowy”. To mi akurat pasowało.

A kiedy poznałeś Olgę?

My się poznaliśmy wcześniej, jako że organizuję różne wydarzenia literackie w Ukrainie. I w 2004 roku robiliśmy Festiwal Literatury Polskiej we Lwowie, na który zaprosiliśmy wtedy Olgę. Przyjechała z grupą innych autorów, głównie poetów. Pamiętam, że to był późny wieczór, autobus długo stał na granicy. Mieli przyjechać przed obiadem, a dotarli przed kolacją. Olga była wśród kilku osób, które nie chciały iść od razu do hotelu, lecz postanowili spacerować po mieście. I poszliśmy się przejść. To były czasy, kiedy we Lwowie nie było jeszcze aż tyle knajp, co teraz. Znaleźliśmy taką czynną po 23.00 i długo rozmawialiśmy przy kawie.

Jak ta relacja się rozwinęła? Niektórzy tłumacze próbują to racjonalizować i twierdzą, że nie chcą nawiązywać bliższej relacji z autorem, aby to nie wpływało na tłumaczenie.

Przyjaźnimy się z Olgą, mogę chyba tak powiedzieć. Ja nie rozumiem do końca takiego podejścia, że nie należy się przyjaźnić, zbliżać do autora czy autorki. Ja bardzo wyraźnie oddzielam Olgę jako człowieka, jako moją przyjaciółkę, od jej tekstów. Może to cię zdziwi, ale my z Olgą, gdy już się spotykamy na żywo i rozmawiamy, nigdy nie analizujemy jej tekstów. Rozmawiamy o innych sprawach.

Czyli o czym?

O życiu, o podróżach, o zwierzętach, o Ukrainie, o Polsce, o przeszłości. Żartujemy sobie, bardzo rzadko rozmawiamy o literaturze. Ale to, o czym rozmawiamy, choć nie dotyczy literatury, bardzo często mi pomaga w zrozumieniu jej tekstów.

Przyjaciel pomaga przyjacielowi w momentach kryzysu. Odzywacie się do siebie i w takich momentach?

Tak, myślę, że tak. Mogę Oldze powiedzieć dużo rzeczy, wiedząc, że ona mnie zrozumie. Bardzo jest mi bliski sposób, w jaki Olga widzi świat. Gdy zaczęła się wojna, pomyślałem, że to jest ktoś, kto może mi coś ważnego powiedzieć, ale nie napisałem pierwszy. To Olga wyszła z inicjatywą. Była jedną z pierwszych osób, które napisały do mnie po 24 lutego. Napisała bardzo, wydawałoby się, proste rzeczy, ale wtedy proste rzeczy były bardzo ważne i potrzebne. Za to cenię Olgę – za tę empatyczność i za wyczucie tego, co jest ważne dla rozmówcy, co mu pomoże, a co może go urazić. I wtedy, w tych pierwszych miesiącach wojny, bardzo mnie raziło, gdy ktoś zbyt mi współczuł, gdy wyrażał żal albo litość. W liście Olgi nie było litości, która by mogła jakoś urazić. Była solidarność, gotowość wsparcia, było zrozumienie. Za to jestem jej bardzo wdzięczny.

Rozmawialiśmy również publicznie. I chyba żałuję, że się na to zgodziłem, bo powiedzieliśmy nie to, co chcieliśmy powiedzieć.

To chyba jest tak, że czasami najtrudniej rozmawia się z przyjacielem publicznie. Obie strony boją się, że powiedzą za dużo albo dotkną czegoś, co należy do sfery prywatnej. Nie masz takiego poczucia bezpieczeństwa.

Rozmawianie z Olgą to ogromna przyjemność. Rozmawianie w ogóle jest bardzo ważne. Ja się chyba znowu nauczyłem, jak ważna jest rozmowa. Przedwczoraj powychodziliśmy z domów, staliśmy przed blokiem, bo nie mamy tutaj bezpiecznego schronu. Trzeba iść daleko. Jest cerkiew niedaleko, ale też nie wiemy, czy tam jest bezpiecznie. Czasami lepiej jest postać w ogródku, więc staliśmy i rozmawialiśmy. I znowu poczułem, jak ważna jest rozmowa, jak bardzo pomaga. Ta samotność, zamknięcie się w sobie może doprowadzić nawet do szaleństwa. Natomiast rozmawianie jest czymś wyjątkowym. Jesteśmy naczyniami połączonymi, musimy się przelewać, wtedy jest równowaga. Jeśli tego nie ma, bardzo trudno jest żyć.