Felietony

Jak pisać – sześć albo ani jednego sposobu

Dorota Kotas
291 odsłon
fot. Kyle Glenn / unsplash.com

Gdybym miała napisać poradnik, w którym radzi się ludziom, jak pisać i odnieść sukces, brzmiałby on pewnie tak: pierwszy sposób – znajdź wolną godzinę, może być jedna z tych, które tracisz codziennie na scrollowanie Vinted, następnie pisz. Drugi sposób – znajdź dwie wolne godziny i przeznacz je na pisanie. Możesz spróbować odjąć je choćby z pasma, w którym leżysz cały dzień na kanapie i oglądasz Detektywa Monka (cały sezon na raz), albo z dnia, w którym krążysz bezmyślnie między pokojem a kuchnią i nic, tylko zalewasz ciągle nowe herbaty earl grey, żeby później ich nie pić. Procedura brzmiałaby jednakowo w punktach trzecim, czwartym i piątym. Oczywiście, nadmiar czasu to rzadkość, więc każdy kolejny byłby coraz bardziej wymagający. Skąd wziąć tyle czasu? – spytacie. Nie chcę niczego narzucać, ale zasada jest prosta: żeby mieć czas, trzeba go kraść. Ja kradnę tak: szukam pracy, żadnej nie dostaję, łatwo mi radzić, mogę pisać non stop (mogę, ale nie piszę).

Szósty sposób, o którym koniecznie chcę wspomnieć, bo jest właściwie niezawodny i bez wątpienia pomoże ci stworzyć tekst, o jakim marzysz i który już jest w twojej głowie, to jednym zdecydowanym ruchem chwycić sześć godzin z twojego bardzo, bardzo cennego czasu, wyłożyć je na stół i rozciągać. Kiedy czasu zrobi się już naprawdę dużo – może wyjdą z tego całe długie lata, nieomal przezroczyste, cienkie jak ciasto na makaron równomiernie rozpostarte na blacie – możesz przysiąść obok i spokojnie zacząć pisać wszystko, co chcesz. Tylko dobrze byłoby wiedzieć: po co, dlaczego tak ci zależy? Dobra rada: poszukaj odpowiedzi i postaraj się ją zapamiętać. Kiedy w przyszłości zaczniesz obwiniać się, że masz śmieszną pracę, której tak naprawdę nikt nie szanuje, może to cię pocieszy (troszeńkę).

W marcu prowadziłam warsztaty pisania. Nazywały się bardzo poważnie: warsztaty pisania neuroróżnorodnego, autobiograficznego. Dla kontrastu reklamowało je zdjęcie opuszczonej truskawki. W czasach świetności potężna sztuczna truskawka reklamowała firmę sadowniczą (SADPOL), ale obecnie jest już tylko ekscentryczną atrakcją turystyczną i straszy porzucona przy dziurawym ogrodzeniu na trasie do Serocka, samotna, zdezelowana, częściowo spalona (…). Ja, pisarka oddalona od służby (Kotas ~ detektyw Monk), pisząca w sposób najbardziej nierozsądny na świecie (zbyt późna refleksja) i wypalona zawodowo (nowa diagnoza, brawo, oto efekty) wyszłam do ludzi, by prowadzić warsztaty pisania (ha, ha).

Przed ogłoszeniem naboru zadręczałam się dobre pół roku: nie poradzę sobie, nie mam nic do zaoferowania światu, nic, na co warto byłoby przyjść; nie mam charyzmy, nie jestem przebojowa, nie jestem nawet zabawna; wystarczy jedna przerwa kawowa, a w trakcie skapywania kawy do dzbanka uczestnicy znikną, jeden po drugim; ja dam im zadanie, a oni powiedzą, że to zadanie jest głupie. W myślach dokładnie widziałam tę scenę: proponuję zadanie, a uczestnicy warsztatów pisania, które prowadzę, wstają i mówią: „Hej, proszę pani, poprosimy o inne, lepsze. Wymyśl coś albo wychodzimy wszyscy, natychmiast”. Albo że ktoś nagle podrywa się (powiedzmy, że mogłaby to zrobić jakaś totalnie zmyślona, wyobrażana sobie przeze mnie osoba, na przykład Pani w Różowym) i mówi (mogłaby to powiedzieć): „Przepraszam, ale te warsztaty są głupie i nic mi nie dają, tak że żałuję, że zapisałam się i tu przyszłam, bo mogłam posprzątać w tym czasie łazienkę i wtedy przynajmniej byłby z tej soboty jakiś pożytek, a będąc tutaj, marnuję nie tylko tę jedną sobotę, ale w ogóle życie” – to mogło się zdarzyć, dlatego TAK STRASZNIE SIĘ BAŁAM. Albo tego, że ktoś zapyta: „Przepraszam, ale co z częścią merytoryczną? Proszę nam powiedzieć, kiedy tak naprawdę czegoś się nauczymy?”.

Przygotowałam więc część merytoryczną. Bazując na doświadczeniach PRAWDZIWYCH autorytetów, wciąż zadając sobie pytania: „jak pisać?”, „jak prowadzić warsztaty pisania?”, zrobiłam research. Weszłam na stronę biblioteki, odpaliłam katalog, wpisałam kluczowe słowa. Znalazłam wszystko, czego było mi trzeba, i jeszcze więcej. Zlituj się nad czytelnikiem. Zasady twórczego pisania według Kurta Vonneguta i Suzanne McConnell, 511 stron, Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika, to znaczy Stephena Kinga, 236 stron, w tym trzy przedmowy i jeden życiorys, zajmujący pół książki. Jak pisać, żeby chcieli czytać (i kupować) – tylko za co?! – to też przeczytałam. Maszyna do pisania Katarzyny Bondy, bardzo obiecująca książka, zawierająca również propozycje ćwiczeń w stylu: „napisz list do samego siebie!”. Do tego Remigiusz Mróz, O pisaniu na chłodno – mimo wstępnych obiekcji, że na chłodno to pewnie nie dla mnie, ale cóż, przeczytałam z nadzieją, że może czegoś się dowiem. Piszę, więc jestem – to było za trudne, nie dałam rady, a na dokładkę Szkoła twórczego pisania: jak zostać autorem bestsellerowych powieści Joanny Wryczy-Bekier – 296 stron, wspominam je jako przyjemne (szczególnie porady, aby wcielić się w detektywa swojej codzienności i dać się zainspirować choćby pudełku z zapałkami, może napisać o nim wiersz? – ale nie napisałam wiersza). Ściągnęłam też z internetu poradnik Loesje, 162 strony. Nie zajrzałam do niego, lecz widząc go na pulpicie swojego komputera, przez krótką chwilę poczułam się dość kompetentna. Może nie żeby uczyć, ale żeby spróbować i zobaczyć, jak będzie. Wyszukiwanie tych książek, odbieranie zamówień, gromadzenie ich w domu i kartkowanie – było to takie uczucie, jak pakowanie się do szkoły w ostatni dzień wakacji, ale kiedy jesteś już stary, chodzisz do gimnazjum i w głębi duszy wiesz, że nic z tego, nowe książki nie uratują ci życia. Jesteś obładowanx fachową literaturą, ale czujesz się zakałą. Jedyny sposób, żeby to przetrwać, to wymyślenie czegoś śmiesznego.

Poczułam, że nigdy nie zdołam przeczytać wszystkich książek na temat pisania, jakie napisano. Wiedziałam, że muszę znaleźć inną metodę. Może zapisać się na warsztaty pisania, zobaczyć, jak prowadzą je inni ludzie? Kiedy to wymyśliłam, natychmiast zaczęły mi się wyświetlać reklamy. Kursy za kilkaset złotych i za kilka tysięcy, jednorazowe, weekendowe, zdalne i wyjazdowe, kursy wszelkich gatunków. Który z nich wybrać? Oczywiście najbliższy, darmowy. Zapisałam się i poszłam na zwiady. Było mi wstyd, że przychodzę podglądać, a nie wyłącznie brać udział. Czy to w porządku? Nie byłam pewna, jednak przecież nie znałam intencji pozostałych osób, może oni też przyszli nie tylko pisać, ale i patrzeć, słuchać, wyciągać wnioski? Poza tym: było mi bardzo fajnie! Świetnie się bawiłam, planowałam to nawet powtórzyć. Aż do momentu, w którym miałam przeczytać swój własny tekst – jako przedostatnia osoba, po dwóch godzinach oczekiwania na swoją kolej, siedząc w czterdziestoosobowym kręgu. Przestałam nagle móc oddychać, gdy przyszło co do czego i gdy miałam już czytać na głos, co napisałam. Co za wstyd! I ja mam być prowadzącą, mam prowadzić swoje warsztaty? Umrę – myślałam. Do niczego się nie nadaję, to ostateczny dowód, to koniec. Wróciłam do domu, zostało już tylko kilka dni do warsztatów, a ja spędziłam wszystkie te dni na kanapie, leżąc i oglądając Monka.

Może tego nie widać, ale wyciągnęłam wnioski. Najważniejszy: należy zrobić wszystko, by stresować się jak najmniej. Jak? To niemożliwe, ale na pewno należy wybrać właściwy temat spotkania, a dobry temat to na przykład Sanatorium miłości. Kiedy już wszyscy uczestnicy warsztatów pisania (i prowadząca) w wyobraźni staną się seniorami, nie ma się czego bać. Seniorzy mają wszystko za sobą, nie muszą osiągać efektów, realizować celów, są w słusznym wieku (który sam w sobie jest godny podziwu), mają swoje choroby, bolączki, kruche kosteczki. Ostatecznie tym, co sama najlepiej pamiętam z warsztatów, w jakich uczestniczyłam przez całe życie, jest to, czy było mi miło i jakie były przekąski. Należy więc zadbać o dobre przekąski, a jeżeli nie dobre, to przynajmniej klimatyczne. W temacie Sanatorium miłości dobre są oranżada Helena, wafle Familijne i Pryncypałki, paluszki żerańskie w szklance na stole, ciastka z dżemem truskawkowym w dziurce („sekretarki”) i galaretki w cukrze. Jedząc razem ciastka, możecie pisać. Tak naprawdę o to chodzi w procesach grupowych i w tej słynnej energii grupy. Teraz to wiem.